ŚDM? Bez fajerwerków [ŚWIADECTWO]
Jestem typową dziewczyną z normalnej rodziny. Chociaż w sumie nie tak normalnej, bo model dwa na pięć nie jest popularny, a często nawet społecznie nieakceptowalny.
Od dziecka byłam prowadzana do kościoła, wzrastałam w wierze, moi rodzice należą do wspólnoty Domowego Kościoła, sama też bawiłam się swego czasu w Oazę Dzieci Bożych, Oazę Młodzieżową.
Kiedy odeszłam ze wspólnoty (bez szczególnego powodu, po prostu były inne rzeczy) jeździłam co wakacje na rekolekcje organizowane na początku wakacji przez sercan, w Pliszczynie pod Lublinem (swoją drogą polecam).
Ktoś kto patrzy z boku pomyśli: dobra katoliczka, wierząca, praktykująca (to nic, że skaramenty przyjmuje kilka razy do roku, zawsze "święta", czasem pomiędzy). Z pewnością nie ma żadnych problemów w życiu (przecież oboje rodzice pracują, sama dorywczo zarabia w wakacje, wszyscy w jej rodzinie są zdrowi, wszystko jest ok.)
A co jeśli Wam powiem, że ta dziewczyna jest cholernie samotna? Co z tego, że ma przyjaciół, dużą rodzinę i ogromną łatwość w zjednywaniu sobie ludzi? Co jeśli Wam powiem, że ta dziewczyna czasem nie może patrzeć na siebie w lustrze, a komplementy odbiera z ogromnym niedowierzaniem? Co jeśli Wam powiem, że coś w tej dziewczynie ciągle krzyczy, że nie jest tam gdzie być powinna? Jej przyjaciele mają już dość, bo nie mogą patrzeć jak od ponad roku nie może sobie znaleźć miejsca. Mają dość jej ciągłego narzekania i swojej własnej bezradności.
I to wszystko dzieje się bez szczególnego powodu. Tak po prostu jest. O ile rok temu mogłam się usprawiedliwiać, bo rozpadła się ważna dla mnie relacja i jakoś żałobę trzeba było po niej przejść, tak teraz nie mam żadnej przykrywki.
Skopałam w tym roku akademickim wszystko co tylko mogłam. Pokłóciłam się ze swoją najlepszą przyjaciółką (znamy się osiem lat i przez te osiem lat nie kłóciłyśmy się w ogóle), tak że nic już nie jest takie samo.
Zawaliłam jeden ważny egzamin i jeden odroczyłam. Oba to "kobyły" takie, że jedną we wrześniu byłoby mi ultra ciężko zdać, a co dopiero dwie. Na dokładkę w mojej organizacji harcerskiej powiedziano mi, że jest dla mnie za wcześnie na otwarcie próby instruktorskiej (halo! Mam prawie 22 lata, osiem lat w tej organizacji, robiłam rzeczy, których niejeden instruktor nie chciał się tknąć).
Wszędzie czułam się niepotrzebna, niechciana, nawet jak patrzę na swoją rodzinę, tak bardzo do nich nie pasuję. Brat 13 lat, siostra 9 lat, bliźniaki 4 lata. Tylko ja dorosła, studentka kończąca (daj Boże!) trzeci rok. Ani wspólnego języka, ani bliskiego kontaktu. Taki outsider. Siostra do złych zadań. Trzeci rodzic. Tak się czuję czasem.
Pojechałam na Światowe Dni Młodzieży szukać inspiracji. Poznać jakiegoś mądrego człowieka, który pokaże mi na własnym przykładzie, że z każdego kompleksu można wyjść. Że egzaminy, choćby nie wiem jak ciężkie, są do zdania.
Pojechałam tam jako Biała Służba - to działanie harcerskie, które polegało na zapewnieniu porządku (służba zabezpieczenia) i zabezpieczeniu medycznym (te ludziki w uroczych pomarańczowych kamizelkach First Aid, to byliśmy my).
Liczyłam na nowe doświadczenie, które da mi kopa do działania, że nie będę już tak bardzo chciała rzucać studiów i harcerstwa. I wiecie co? Nic takiego się nie wydarzyło. Nie poznałam nikogo takiego.
W środę, szukając spowiedzi trafiłyśmy z przyjaciółką na Godzinę Miłosierdzia do jakiegoś kościoła koło rynku. Podchodząc do obrazu Jezusa Miłosiernego można było wziąć cytat. Trafił mi się tekst szlagieru oazowego Iz 54, 10: "Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie." No serio? Oczy mi zaszły łzami. Głupi cytat. A mnie ruszyło jak nigdy.
W czwartek miałyśmy szczęście, bo akurat na miasteczku zlotowym była spowiedź, gdy miałyśmy wolne. Poszłam do spowiedzi, spowiadałam się ze swojego spowiedziowego pakietu, myślę, że każdy coś takiego ma, czasem coś dochodzi do tej listy, jakiś niechlubny ozdobnik, czasem znika. Nie była to nadzwyczajna spowiedź. Ksiądz nie powiedział mi nic mega mądrego, czego wcześniej bym nie usłyszała (swoją drogą dziękuję Panu za niego, bo musi być świetnym duszpastrzem).
Jednak odchodząc od kratek poczułam coś, czego dawno nie czułam. Zazwyczaj jak wstajemy od konfesjonału czujemy wielką ulgę, co nie? A czuliście się kiedyś kochani? Czuliście kiedyś, że ktoś Was kocha, tak po prostu? Ciebie, takiego zwyczajnego człowieka? Ja się tak czułam.
Po Światowych Dniach Młodziezy pojechałam z rodziną na wakcje za granicę. Ludzie, jak ja nie chciałam tam jechać. Strasznie. W niedzielę poszliśmy do kościoła. Brzydkiego strasznie.
Przeszkadzało mi tam dużo rzeczy, upał, tłum ludzi. "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą." rozległo się z ambony podczas Ewangelii.
Mnie wiele dano. Dostałam rodzinę, zdrowie, mądrość, trochę zdolności i talentów. Jakże bywam za to niewdzięczna. Podczas kazania z kolei padły słowa "Jezus daje Ci obietnicę dobrego życia. To nie znaczy, że będzie to życie bez problemów. Znaczy to, że on z Tobą w tych problemach będzie. Bo jest w Tobie. Nie zostawi Cię samego." A mnie znów zaszkliły się oczy. To było tak sprzeczne z tym jak się czułam ostatnim czasem.
Nie spotkałam nikogo mądrego. Nie zmieniłam swojego życia diametralnie. Po prostu przyszedł do mnie Jezus i w tak prosty sposób powiedział mi, że mnie kocha. I że wystarczy, że Mu pozwolę przy sobie być. Że mu zaufam, że nie będę chciała robić wszystkiego po mojemu.
Tutaj uśmiecham się do tych wszystkich ludzi, którzy nigdy jakoś mocno od Boga nie odeszli. Może gdzieś tam nagrzeszą od czasu do czasu, raz na kilka miesięcy, podobnie jak ja, wyznają to w konfesjonale i tak żyją niby z Bogiem, ale nie pozwalają mu w tym życiu tak naprawdę być. Nie szukajcie mocnych wrażeń. Nie latajcie po wybajerowanych nabożeństwach, nie czytajcie wielkich świadectw: tu uzdrowił, tam wyciągnął z ćpania.
Pozwólcie Mu, by do was przyszedł tak po prostu. Bez fajerwerków.
Skomentuj artykuł