"Wiem, że wiele tego typu historii mogłoby się skończyć samobójstwem" [ŚWIADECTWO]

fot. Dmitry Schemelev / Unsplash
Agnieszka

Wszystko zaczęło się, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Miałam może z 8-9 lat. Zaczęło się od "niewinnych" zabaw własnym ciałem. Wtedy nie miałam jeszcze świadomości, że to grzech. To świadectwo, a w zasadzie trochę ostrzeżenie... Nie idź tą drogą. A jeśli już idziesz, to zawracaj jak najszybciej!

Wszystko zaczęło się, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Miałam może z 8-9 lat. Zaczęło się od "niewinnych" zabaw własnym ciałem. Wtedy nie miałam jeszcze świadomości, że to grzech. Zresztą w ogóle nie patrzyłam na świat w tych kategoriach. W mojej rodzinie wiara była na ostatnim miejscu, a z czasem przestała w ogóle mieć jakiekolwiek miejsce.

Wiedziałam jednak, że robię coś złego, bo do dziś pamiętam uczucie lęku, że ktoś się o tym dowie. Nie znałam pojęcia samogwałt czy masturbacja, ale serce dziecka dobrze wiedziało, że coś jest nie tak. Byłam cichą dziewczynką, bardzo nieśmiałą, wstydliwą, wycofaną, z trudem nawiązywałam nowe znajomości, ale za to, jak już się z kimś zaprzyjaźniłam, to bardzo się przywiązywałam. Można było na mnie liczyć.

Dziś mam 25 lat i wiem, że jestem introwertykiem. Wtedy byłam wyśmiewana z powodu tych moich cech - nawet przez rodziców, a to bolało najbardziej. Jako kilkulatka wielu rzeczy się bałam, w późniejszych latach cierpiałam też na nerwicę lękową, która tak naprawdę zaczęła się już w dzieciństwie, ale była ignorowana przez wszystkich. Dziś jestem od niej wolna, a moim terapeutą był sam Bóg. Mówię całkiem poważnie. To z nim pokonałam nerwicę, mając ok. 20 lat.

DEON.PL POLECA

Masturbacja szybko stała się dla mnie sposobem na rozładowanie napięcia, stresów. Później pojawiła się pornografia - najpierw było to oglądanie TV w środku nocy - wtedy puszczali "zakazane" programy, a ja (wraz z bratem) zakradaliśmy się do pokoju, w którym stał telewizor i oglądaliśmy bez dźwięku, żeby rodzice nas nie przyłapali. Potem przyszedł czas, w którym miałam już dostęp do Internetu.

Wtedy kończyłam już gimnazjum, zaczynałam kolejną szkołę, miałam 15-16 lat. Spędzałam coraz więcej czasu przy komputerze, wagarowałam - wychodziłam niby do szkoły, a po godzinie, gdy wiedziałam, że już nikogo nie ma w domu, wracałam i siadałam przy komputerze. Za każdym razem kończyło się to samogwałtem. Wtedy już wiedziałam, że to, co robię, jest grzechem.

Na dodatek to były lata, w których zadecydowałam, że chcę wierzyć w Boga, że właśnie religia rzymskokatolicka jest moja, że chcę nią żyć. Przeżywałam więc ogromny konflikt wewnętrzny, a dodatkowo konflikty w domu na tle wiary, które potęgowały mój stres i napięcia, a to z kolei powodowało, że coraz częściej uciekałam w nieczystość.

W międzyczasie zaczęłam też uciekać w świat myśli, fantazji. Potrafiłam wyłączać się na całe godziny i żyć w tym swoim świecie. Uciekałam od realnego życia. A jak radziłam sobie z coraz gorliwszym praktykowaniem wiary i nieczystością? Jak to godziłam? Oszukiwałam. Oszukiwałam samą siebie, oszukiwałam spowiednika (a miałam wtedy stałego) i próbowałam oszukiwać Pana Boga. Wydawało mi się, że skutecznie.

Ale im bliżej Niego byłam, tym gorzej się czułam... Bo wiedziałam, że kłamię, że brnę coraz głębiej w ciemność. Po około 10 latach trwania w nieczystości, zaczęłam się z niej spowiadać. To było szalenie trudne... Ale doszłam do ściany, do momentu, w którym wiedziałam, że muszę się zdecydować - albo w jedną, albo w drugą stronę. Że nie mogę żyć w takim rozdwojeniu, bo zwariuję.

Spowiadałam się i grzeszyłam dalej. A miało być tak pięknie... Największym sukcesem było skończenie z pornografią. Niestety nie całkowite, bo raz na jakiś czas się jeszcze pojawiała, ale to już nie było kilka razy dziennie, a np. 2-3 razy w miesiącu.

Moje życie od razu nabrało nowej jakości, ale nadal tkwiłam w bagnie. Każda kolejna spowiedź kosztowała mnie niesamowicie dużo, a każdy upadek po niej, bolał jeszcze bardziej. Gdy całymi latami tkwi się w czymś tak pochłaniającym i tak niszczącym, to później często potrzeba kolejnych lat współpracy z Panem Bogiem, żeby zostać uwolnionym.

Nałóg, zniewolenie, pociąga za sobą konsekwencje. Niekiedy takie, które naprawdę niszczą życie. Były momenty, w których słabłam na tyle, że przekreślałam swoje szanse na życie w czystości. Przyjęłam za pewnik, że nie jest to możliwe, że zaszłam za daleko.

To najgorsze, co można zrobić! Bo takim myśleniem człowiek daje sobie przyzwolenie na grzech. Spowiadałam się nadal przez kolejne lata, ale dziś wiem, że tak naprawdę nie oddawałam tego Panu Bogu. Spowiadałam się, ale z przekonaniem, że za kilka dni, może tydzień, ewentualnie dwa (ale to niezmiernie rzadko) zgrzeszę znowu w ten sam sposób. Tym samym po prostu przestałam walczyć, a moje postanowienie poprawy, które obiecywałam podczas każdej spowiedzi, było tak naprawdę żadne.

Taka postawa spowodowała, że będąc pozornie bardzo wierzącą, brnęłam coraz dalej, aż w końcu stało się coś, o co przenigdy bym siebie nie podejrzewała. Relacja z kobietą. Relacja homoseksualna. Relacja oparta na nieczystości, pożądaniu, zniewoleniu drugiej osoby - ona bardzo mocno związała mnie ze sobą, a ja związałam ją.

Tego typu emocjonalne i fizyczne zniewolenia są tak silne, że wyjście z nich graniczy z cudem. Zwłaszcza, gdy jest się osobą bardzo przywiązującą się do ludzi i będąc na takim etapie życia, w którym czuje się niesamowicie samotnym, a dodatkowo będąc bardzo już poranionym człowiekiem.

To trwało kilka miesięcy. Kilka miesięcy życia w takim grzechu, o jaki nigdy bym siebie nie posądzała. Kilka miesięcy takiego zniewolenia, które uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Kilka miesięcy strachu o to, że może się to skończyć, a wtedy sobie nie poradzę.

Kilka miesięcy mówienie i słyszenia słów "Kocham Cię!", które wcale nie oznaczały miłości. Kilka miesięcy życia w piekielnym kłamstwie. Kilka miesięcy spowiedzi co chwilę, albo i nawet przyjmowania Komunii bez spowiedzi. Kilka miesięcy bycia półprzytomnym z niewyspania. Kilka miesięcy gwałtownego chudnięcia ze stresu i lęku. Kilka miesięcy życia w poczuciu, że ta relacja, że ta kobieta, jest moim powietrzem i bez niej umrę. Kilka miesięcy niszczenia siebie nawzajem i siebie samej. Jak to się skończyło?

Gwałtownym zerwaniem relacji. Nie chciałam tego. Inni zdecydowali za mnie. W tamtym momencie wolałam umrzeć, niż stracić z nią kontakt. Moje życie wywróciło się do góry nogami. Musiałam zmienić miejsce zamieszkania o ok. 300 km i całe swoje codzienne życie.

Musiałam zmienić plany na przyszłość, których byłam pewna jak niczego innego na świecie, i które dawały mi poczucie szczęścia i spełnienia. Musiałam zerwać z nią kontakt. Dziś już nie wiem gdzie jest, nie znam adresu, numeru telefonu, maila, ona nie ma kont w mediach społecznościowych i nie będzie miała.

Nie chciałam zerwania relacji. Wolałam umrzeć. Pojawiła się depresja, całkowity brak chęci do życia, poważne myśli samobójcze. Życie mnie bolało. Codzienność mnie bolała. Chodzenie, leżenie, siedzenie, oddychanie - wszystko bolało. I to był wręcz fizyczny ból! Ból, którego nikomu nie życzę.

Straciłam też wiarę. Wiarę, o którą tak bardzo kiedyś walczyłam. Wiarę, która była jedynym sensem mojego życia. Byłam pewna, że Boga nie ma. Zapanowała we mnie całkowita ciemność. W moim sercu dokonało się tak ogromne spustoszenie, którego nie potrafię wyrazić słowami. I wiem, że wiele tego typu historii mogłoby się w tym momencie skończyć. Skończyć samobójstwem.

Ale, dzięki Bogu, nie moja! Dzięki Bogu, w którego przestałam wierzyć. Dzięki Bogu, którego obecności przestałam być pewna. Dzięki Bogu, który stał się dla mnie całkowitą abstrakcją. Dzięki Bogu, który... cały czas ze mną był. Cały czas. Nawet w najbardziej grzesznych momentach. Dziś to wiem. Wiem, że był. Wiem, że jest.

Moje życie straciło sens, a uznanie, że Boga nie ma, byłoby dla mnie zabójcze, bo pozbawiłoby mnie jakiegokolwiek cienia sensu. Cienia, którego i tak nie widziałam, bo tkwiłam w ciemności, a jak nie ma światła, to nie ma też i cienia. Uchwyciłam się tego, co o Bogu wiedziałam, tego, co pamiętałam. To była moja ostatnia deska ratunku. Postanowiłam wierzyć aktem woli.

Nie czułam tego kompletnie, wszystko we mnie mówiło, że On nie istnieje, ale ja poszłam pod prąd. Codziennie się modliłam, w niedziele i święta chodziłam na Msze, przyjmowałam Komunię, raz w miesiącu klękałam przy kratkach konfesjonału i... żyłam w czystości! Dziś postrzegam to w kategorii cudu. Na myśl o nieczystości robiło mi się fizycznie niedobrze.

A jak wyglądała moja modlitwa? Przede wszystkim była szczera. Płakałam, krzyczałam do Boga i na Boga, kłóciłam się, wykrzykiwałam Mu, co mnie boli, za co jestem zła. A każde zdanie zaczynało się od słów: "Jeśli jesteś, to mnie posłuchaj!". Codziennie powtarzałam też słowa "przymnóż mi wiary". I codziennie Mu mówiłam, że jeśli Go nie ma, to nie mam po co żyć. Codziennie walczyłam o przetrwanie.

Złapałam się Pana Boga, jak pijany płotu. Boga, w którego istnienie wątpiłam, a wręcz nie wierzyłam. I On mnie przez tę noc przeprowadził! Powoli, delikatnie, dawał mi do zrozumienia, że jest. To nie były spektakularne wydarzenia, ale małe, codzienne rzeczy, pośród mojego bólu i samotności.

To były słowa, na które natrafiałam w różnych miejscach, to byli ludzie, którzy pojawiali się w odpowiednim miejscu i czasie, to były zapewnienia o modlitwie od osób, których w ogóle o to nie prosiłam, i które nie wiedziały jak źle ze mną jest. To były małe poruszenia serca w czasie Mszy czy spowiedzi.

To były łzy przy klękaniu przed Najświętszym Sakramentem. To była coraz większa tęsknota za relacją z Bogiem, a coraz mniejsza za relacją z tamtą kobietą. Ona zajmowała pierwsze miejsce w moim sercu i Pan Bóg to miejsce powoli i delikatnie zaczął przejmować. Bo ono się właśnie Jemu należy!

Te wydarzenia, mimo uwolnienia, pociągają za sobą pewne konsekwencje. Sprawiły, że mam skrzywiony obraz miłości. Nie potrafię do końca wierzyć w prawdziwość słów "kocham Cię" - ich znaczenie zostało we mnie mocno zniekształcone. Dodatkowo nie wiem, czy jestem zdolna do relacji z mężczyzną, ale na pewno wiem, że nie chcę relacji z kobietą.

Możliwe więc, że zostanę sama, że jestem niezdolna do małżeństwa. Jakiekolwiek będzie moje życie, chcę je przeżywać z Bogiem, chcę je przeżywać w czystości. Nauczyłam się wielu rzeczy, ale chyba najważniejsza z nich to ta, że Bóg uwalnia.

Ma moc wyzwolić z każdej niewoli, z każdego uwiązania, wydobyć z najgłębszego dołu, rozświetlić największe ciemności. Bóg JEST. Zawsze blisko. Zawsze czuły. Zawsze kochający. Zawsze Dobry! A ja nie mam prawa oceniać żadnego człowieka, bo dziś już wiem, że jestem zdolna do każdego grzechu.

"Nie chcę sądzić tego grzesznika, bo albo byłem, albo jestem, albo mogę być takim jak on." (św. Antoni)

Chwała Panu!

***

Jeśli przeżyłeś/przeżyłaś/przeżyliście coś podobnego, poniższy formularz jest od tego, aby się tym podzielić. Niech również Twoje/Wasze świadectwo stanie się tym, co utwierdzi wiarę innych!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Wiem, że wiele tego typu historii mogłoby się skończyć samobójstwem" [ŚWIADECTWO]
Komentarze (3)
WK
~Wierny Kościoła
7 stycznia 2021, 14:36
Brakuje dopełnienia w postaci nauki: "Kościół nie zostawia ich samotnych w obliczu życiowych zmagań. Wśród osób, które skorzystały z terapii w katolickich ośrodkach „Odwagi” ponad 30% potrafiło zmienić swą orientację i podjąć życie w sakramentalnych związkach małżeńskich.” ( http://episkopat.pl/swiadkowie-ewangelii-zycia/ ) i prezentacji obecnego stanu jej realizacji uwiarygodniającego autorytet Kościoła.
P
Paweł
14 stycznia 2021, 16:45
Mogę prosić o dokładne źródło? :)
WK
~Wierny Kościoła
2 lutego 2021, 08:38
Proszę bardzo. Powtarzam link do całego listu: http://episkopat.pl/swiadkowie-ewangelii-zycia/ Dodam, że na stronie jedynego „katolickiego ośrodka Odwagi” http://www.odwaga.org.pl/ oświadczenia biskupów nie znajdują potwierdzenia. Wiarygodność obydwu źródeł należy więc uznać za wątpliwą. Trzeba się domagać od mediów katolickich rzetelnych informacji na ten temat.