"Wtedy byłam pewna, że chcę popełnić samobójstwo, nic mnie tu nie trzymało"
(fot. Vangelis Evangeliou on Unsplash)
Matylda
Wtedy w swojej sypialni usłyszałam ciepły głos, pełen miłości, wzywający moje imię. W pokoju nie było nikogo oprócz tego głosu. Chwyciłam się go jak ostatniej deski ratunku.
Jeśli ktoś liczy na historie z bardzo słodkim zakończeniem typu spotkałam Boga i "wow" od teraz życie jest niesamowite, a każdy dzień wyjątkowy, to się rozczaruje.
Ale to, co mnie spotkało, daje nadzieję tym wszystkim, którzy teraz płaczą w kącie lub, o zgrozo, nie czują żadnych emocji. Chcą się zabić, zniszczyć, nie rozumieją, dlaczego Bóg jest w stosunku do nich taki okrutny, przecież oni na ten świat się nie prosili.
Wyobraź sobie, że zakopują Cię żywcem 2 metry pod ziemią i możesz wszystko. Krzyczeć, ruszać się, tupać nogami, robić cokolwiek tylko zechcesz, ale masz świadomości, że choćbyś nie wiem jak krzyczał i jak kopał, tam, na górze, nie usłyszy cię nikt. Do takiego stanu zaprowadziłam swój mózg, a może on mnie.
Wszystko zaczęło się tak po prostu, kilka razy powiedziałam mechanicznie: "nie chce mi się żyć". Później bóle głowy, nieustający smutek, niechęć do jedzenia, wstawanie zbyt wcześnie lub niemożność spania, i te natarczywe myśli, by w końcu sobie coś zrobić.
Świat nie pomagał, a wręcz jeszcze bardziej pokazywał, że nie warto się tak męczyć. Piętrzące się problemy, ludzie ujmujący moje wartości, krzyki. W tym wszystkim był strach, poczucie bezsensu, i ból egzystencjalny, którego póki się nie poczuje, trudno jest w stanie zrozumieć. Gdyby to trwało tylko tydzień, przetrwałabym, ale to nie chciało odejść.
Liczyłam, że ktoś mi w tym wszystkim pomoże, przecież gdy jest się chorym, to znajome otoczenie pomaga, widziałam na filmach. Myliłam się. Zderzenie z rzeczywistością było bolesne. Uznano, że jestem nastolatką, która najzwyczajniej w świecie przesadza i wymyśla.
Nie pozwalano mi cierpieć, mówiąc, że przecież nie mieszkam w Afryce, ani nie choruję na raka, więc co ja wiem o życiu. Ale smutek, a raczej ból egzystencjalny, był silniejszy ode mnie. Nie dało mu się powiedzieć przestań, odejdź. Nie czułam w sobie motywacji do życia. Chciałabym, żeby to było proste, "ogarnij się"," weź się w garść", "przesadzasz" wypowiadane przez ludzi nie pomagało. Czułam się, jeszcze bardziej beznadziejnie, niektórzy chcą żyć, a rozprzestrzeniająca się choroba sprawia, że z dnia na dzień są bliżej śmierci.
Marzyłam, by się zamienić, oddać komuś serce i umrzeć, niech ci, którzy chcą, cieszą się życiem. W końcu zebrałam się na odwagę, by powiedzieć wprost, że chcę się zabić, zostałam wyśmiana, przecież ja nie miałam prawa widzieć, co to ból, czy cierpienie. Wtedy byłam pewna, że chce popełnić samobójstwo, nic mnie tu tak właściwie nie trzymało. Wzięłam sznur, tylko ci ludzie, którzy w tym momencie stali koło miejsca, w którym chciałam dokonać swojego unicestwienia, przecież nie chciałam, by ktokolwiek mnie ratował.
Jak można się domyślać wróciłam do domu ze schowanym sznurem w kurtce. Ale moje życie i stan, w którym tkwiłam, nie zmienił się. Miałam wrażenie, że świat jest gdzieś poza mną. Chciałam sie czuć, jak oni wszyscy, czyli normalnie, a nie wiecznie smutna. W końcu doszłam do momentu, w którym całkowicie straciłam nadzieję.
Trudno to wytłumaczyć bo, przecież jeśli się żyje, to nadzieja zawsze jest, ale w moim ciele i głowie jej nie było. Pewnego dnia położyłam się na łóżku, całkowicie w beznadziei. Stwierdziłam, że dalsza walka z bólem egzystencjalnym oraz chęcią śmierci nie ma sensu. Nic sie nie zmieni.
Wtedy w swojej sypialni usłyszałam ciepły głos, pełen miłości, wzywający moje imię. W pokoju nie było nikogo oprócz tego głosu. Chwyciłam się go jak ostatniej deski ratunku. Kazał mi klęknąć, co też zrobiłam i modlić się koronką do Bożego Miłosierdzia, później dodał, żebym robiła to przez miesiąc.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że dostałam pomoc dopiero wtedy, ponieważ odpuściłam, przestałam liczyć na swoje siły i pozwoliłam po prostu prowadzić się Bogu.
W okresie odmawiania koronki, przeglądając strony internetowe, oglądając filmy motywacyjne, słuchając kazań, które mam wrażenie, że były robione specjalnie dla mnie. Zrozumiałam, że byłam marionetką uszytą z ludzkich upodobań. To ludzie kierowali moim życiem, wierzyłam w to, że jestem mało warta, bo nie mam dobrych ocen, mieszkam w biednej rodzinie, więc nigdy nie będę bogata, wszyscy bogacze są źli, i różne inne rzeczy, które niekoniecznie były zgodne z moją opinią. Bezmyślnie łykałam wszystko, co mówiło najbliższe otoczenie. W ogóle nie znałam siebie, nie wiedziałam czego pragnę.
W tym okresie raz czułam się dobrze, innym razem znowu wracałam do swojego poprzedniego stanu. Ale najważniejsze jest to, że od czasu, gdy natknęłam się na coś takiego jak "cele", czyli marzenia z terminem do realizacji, zaczęłam się zastanawiać, czego ja tak naprawdę pragnę, tym samym odkrywając to, kim jestem.
Bóg mną kierował, sprawiał, że miałam w ogóle siłę szukać szczęścia i nie przestawać się modlić, pomimo powrotów do stanu beznadziei. Można powiedzieć, że to przypadek, ale trzeba wiedzieć, iż mój stan depresyjny w okresie pierwszych piątków nasilał się, i jak można się domyślać, nie szłam wtedy do kościoła, w pewnych momentach przestałam nawet chodzić w niedziele. Od czasu odmawiania koronki to nie miało miejsca.
Obecnie mam 20 lat i ciężko wyobrazić mi sobie, że mogłabym się zabić. Wcale nie mam teraz niesamowicie wspaniałego życia. Ale potrafię zauważać piękne chwile, zachwycać się z pozoru prostymi rzeczami, a przede wszystkim wiem, do czego zmierzam i doceniam to, co mam.
Problem w tym, że w społeczeństwie nadal panuje przekonanie, iż depresja to lenistwo, samobójstwo to tchórzostwo. Uwierzcie mi, zabijają się ludzie, którym brakło nadziei, a tą nadzieję możesz dać im również ty. I wbrew pozorom modlitwa może bardzo pomóc, ale warto też skorzystać z pomocy psychologów i psychiatrów, w końcu depresja to choroba. Każdy człowiek jest wartościowy i nie pozwólmy mu tak po prostu odejść.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł