W cieniu nieśmiertelności
Każdy z nas boryka się z pytaniem, czy poza życiem tu, na ziemi, czeka na nas jeszcze życie wieczne, czy naprawdę zmartwychwstaniemy do istnienia w nieśmiertelnej postaci…
Paweł faryzeusz
Jedna ze scen w Dziejach Apostolskich przedstawia, jak Paweł broni się, powołując się na to, że jest faryzeuszem: Jestem faryzeuszem, bracia, i synem faryzeuszów, a stoję przed sądem za to, że spodziewam się zmartwychwstania umarłych (Dz 23, 6).
Wiedząc, że jedna część audytorium składa się z faryzeuszów, a druga z saduceuszów, postanowił wykorzystać to, co ich różniło. A różniła ich wiara w zmartwychwstanie. Saduceusze, przyjmując tylko pierwsze księgi Biblii, nie wierzyli w indywidualne życie wieczne. Dla nich człowiek trwał tylko w swoim potomstwie. Stąd tak ważne było posiadanie licznego potomstwa. Być może dlatego do tego stronnictwa należały przeważnie bogatsze warstwy społeczne. Im łatwiej było utrzymywać wielu synów i w tym upatrywać nadzieję w życiu doczesnym. Natomiast faryzeusze (ruch początkowo bardziej ludowy), przyjmując dalsze księgi Starego Testamentu, wierzyli w zmartwychwstanie umarłych. Osądzany przez Sanhedryn Paweł wykorzystał tę różnicę i sprowokował rozłam wśród swoich sędziów. Można by powiedzieć, że to taka “zagrywka” z jego strony obliczona na odwleczenie wyroku. Ale za tym jego oświadczeniem możemy dopatrzyć się głębszej myśli.
Paweł dotknął podstawowej różnicy między ludźmi. Różnicy, która decyduje nie tylko o dyspozycji do przyjęcia Dobrej Nowiny, ale w ogóle o postawie wobec życia, wobec naszej bytności tu na ziemi. Wiara w zmartwychwstanie, zaprzeczanie mu lub też powstrzymywanie się od jednoznacznej opinii na jego temat różni ludzi w tym co zasadnicze. Myślę, że w gruncie rzeczy wyznacza kształt naszej miłości.
Paweł odwołał się w swojej ekstremalnej sytuacji do wierzących w życie po śmierci. Dlaczego? Prawdopodobnie wiedział, że aby stanąć po jego stronie, trzeba czegoś szczególnego. Co to mogło być? Być może chodziło mu o takich ludzi, którzy potrafią się narazić. Aby zaryzykować własne życie, aby być męczennikiem, potrzeba wiary w zmartwychwstanie. Niewątpliwie opowiedzenie się po stronie Pawła oznaczało pójście pod prąd. Dobrze w takiej sytuacji mieć za sobą takich, którzy nie upatrują swojego szczęścia tylko w dostosowywaniu się do koniunktury.
Lecz znamy też przypadki ludzi poświęcających się dla przyszłych pokoleń, choć perspektywa nagrody po śmierci była przez nich odrzucana. Ich nadzieja była bardziej “saduceuszowska”. Ważne dla nich było konkretne dobro przyszłych pokoleń, być może chcieli trwać we wdzięcznej pamięci ludzi. Poświęcili temu życie.
Ale i dobrzy chrześcijanie działali na rzecz przyszłych pokoleń i wcale im nie była obca chęć przetrwania we wdzięcznej pamięci potomnych. Co o tym sądzić?
Ocena stanowisk
Pan Jezus rozmawiał o tych sprawach z saduceuszami wtedy, gdy przedstawili Mu casus kobiety poślubionej kolejno siedmiu braciom właśnie po to, by wzbudzić potomstwo i przedłużyć ich życie, a która jednak umarła bezpotomnie. Chcieli pokazać absurdalność wiary w zmartwychwstanie. No, bo kto miał być jej mężem w niebie? Chrystus odpowiedział wtedy twierdzącym, że nie ma zmartwychwstania: Jesteście w błędzie (Mt 22, 29).
Również Paweł wielokrotnie powtarza z naciskiem: Jeśli umarli nie zmartwychwstają, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w waszych grzechach (1 Kor 15, 16-17).
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa ogromnie ceniono męczeństwo dziewic, ponieważ one nie mogły polegać na przedłużeniu życia poprzez potomstwo, więc bardzo wyraźnie dawały świadectwo wiary w zmartwychwstanie.
To są mocne fakty potwierdzające fundamentalny charakter różnicy, o której mówimy. Również z drugiej strony barykady mamy sygnały potwierdzające znaczenie owej różnicy.
Obecnie, gdy tak ożywiona jest dyskusja na temat eutanazji, a więc w praktyce prawa do odebrania sobie życia, by dłużej nie cierpieć, wydaje się logiczną postawa niewierzących w zmartwychwstanie, dla których po tamtej stronie śmierci już nic nie ma. Po co przedłużać coś, co jest nieznośne, co i tak się kończy, po czym już nic dobrego nie można się spodziewać? W ogóle pojawia się pytanie, po co żyć, skoro życie kończy się w momencie śmierci? Po co podejmować trud istnienia, skoro i tak wkrótce skończy się świadomość tego istnienia?
Stara teza o religii jako opium dla ludu lub, w leninowskiej wersji, kiepskiej wódce dla ludu, chce nam wmówić, że wiara w zmartwychwstanie odbiera chęć do zmieniania doczesności, do walki o lepszy los tutaj na ziemi. Zatem wiara byłaby wrogiem postępu.
Między nadziejami
A jednak według Biblii Bóg na początku chce, by ludzie czynili sobie ziemię poddaną. I wierzący mają w tym duży udział. Jest w nas, wierzących, dziwne przemieszanie nadziei. Bo przecież przejmujemy się losem ludzkości. Chcemy dbać o przyszłość planety Ziemi. Troskamy się o to, co się z nią stanie za tysiąc lat, choć dobrze wiemy, że wtedy już nas tutaj nie będzie. Widać z tego, że nie całą naszą nadzieję pokładamy w zmartwychwstaniu indywidualnym. Być może pragniemy, by nasz dorobek przetrwał, by kultura, którą tworzyliśmy, była dalej rozwijana. Na mniejszą skalę widać to, gdy przyznajemy się do naszych uczuć na myśl o tym, że za parę pokoleń Europa zostanie opanowana przez Chińczyków czy też muzułmanów i nasza kultura zniknie. To smutne, i nie chcemy tego, choć wiemy, że żadna kultura nie jest wieczna i prędzej czy później zniknie.
No, właśnie! Ale czy na pewno? Czy nasza kultura zniknie? A może zabierzemy ją na tamtą stronę życia? Przecież jako osoby będziemy się chyba tam musieli wyrażać w jakimś języku (czyli kulturze). Ale z drugiej strony, skoro komunikacja będzie totalna, to czy to nie zagrozi partykularnym kulturom? (Taka niebieska “globalizacja”.)
Mam wrażenie, że wiara w nieśmiertelność przekracza nasze ludzkie myślenie. Ono jest zakorzenione w ograniczeniach (również kulturowych) sprawiających, iż nie możemy pojąć sytuacji nie określanych granicami, gdzie wszystko jest wieczne, powszechne, totalne. A jednocześnie jest w naszych sercach tęsknota za taką właśnie sytuacją, gdzie już nas nic nie ogranicza, gdzie zwłaszcza miłość jest całkowita i spełniona.
Myślę, że serce każdego człowieka – wierzącego czy niewierzącego – jest tak podzielone. I tak naprawdę różnimy się tym, czemu dajemy pierwszeństwo w życiu. Albo potrafimy je poświęcić, albo kurczowo poświęcamy wszystkich wokoło, byle je zachować.
Skomentuj artykuł