Bóg złapany na stopa - część 3.
Dziś o zmianie planów, o dobrych ludziach, o niemiłym zaskoczeniu na pewnej parafii i o bardzo pomocnej czeskiej ateistce.
Nareszcie wyruszyliśmy. Grupa "Taize". 9 osób zmierzających razem do jednego miejsca. Szybko okazało się jednak, że cel naszego wspólnego podróżowania będzie zupełnie inny. Długo się nad tym zastanawialiśmy i ostatecznie podjęliśmy decyzję, że najbardziej zależy nam na tym, by się codziennie spotykać, wspólnie modlić i dzielić się przeżyciami z danego etapu.
Przekładając to na konkretny schemat działania, wyglądało to tak, że staraliśmy się funkcjonować w perspektywie jednego dnia. Wyznaczaliśmy sobie miasto, do którego chcemy dotrzeć i nie myśleliśmy o tym co będzie później. Postanowiliśmy też, że codziennie będziemy losować pary, w których będziemy podróżować. Dzięki temu wszyscy będziemy mieli szanse się poznać.
Początek drogi nie był przyjemny. Przy wylotowej drodze z Łodzi na Poznań przywitało nas ogromne oberwanie chmury. Pół godziny wystarczyło. Przemoczyło nas do suchej nitki. Trudno było w tych warunkach próbować coś łapać. Wiatr obracał kartki z nazwami miejscowości, do których chcieliśmy dojechać. Zresztą trzeba było je dość szybko zmieniać, ponieważ przemakały, rwały się i były nieczytelne.
Po kilkudziesięciu minutach los się do nas uśmiechnął. Chociaż los, to niewłaściwe określenie - jak mawiała Edyta Stein: "Gdy się patrzy przez pryzmat Boży, nie widzi się przypadków". W każdym razie zatrzymał się TIR. I już na wstępie trzeba było podjąć trudną decyzję. Kierowca powiedział, że jedzie do Hiszpanii, przez południową Francję - czyli niedaleko Taize. Pierwsza myśl: "To może jednak Taize?". Chwila wahania i decyzja - wysiadamy w Poznaniu. Skoro wspólnie postanowiliśmy, że chcemy spędzić ten czas razem, to się tego trzymajmy. Żegnaj Francjo. Dziś jedziemy do Żar (miejscowość przy niemieckiej granicy, trochę za Zieloną Górą). I ani kilometra dalej.
Ludzie są dobrzy
Pierwszy dzień minął szybko. Jechałem z Dorotą. Nie mieliśmy żadnych problemów z łapaniem stopów na kolejnych odcinkach trasy. Poznaliśmy kilka ciekawych osób: TIR-owca, który w czasach PRL-u był aktywnym działaczem "Solidarności" - po za fascynującymi opowieściami, dostaliśmy od niego na odchodne po hot-dogu; młodego, ale bardzo już doświadczonego grafika komputerowego, który na moje pytanie o to, czy nie boi się brać autostopowiczów, szybko odpowiedział: "Zawsze zakładam, że ludzie są dobrzy. I jak na razie jeszcze się na tym nie przejechałem". Piękna myśl.
Tego dnia szło nam tak gładko, że nawet, gdy postanowiliśmy sobie zrobić krótką przerwę i zeszliśmy z głównej trasy, to kolejny stop złapał się w zasadzie sam - ktoś zobaczył nas z daleka, specjalnie dla nas zjechał w boczną uliczkę i zapytał się, czy nas nie podwieźć. Oczywiście skorzystaliśmy.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Zieloną Górą wziął nas dwudziestokilkuletni chłopak, pracujący jako przedstawiciel handlowy. Właśnie wracał z wakacji. Dużo mówił. Opowiadał o tym, jak po pierwszym roku rzucił studia i zaczął pracować. Uważa, że to była najlepsza decyzja w jego życiu. Najbardziej zapadła mi w pamięć jego jedna wypowiedź: "Marzenia różnią się od celów tym, że w przypadku celu, stawiasz sobie konkretną datę, do której chcesz go osiągnąć". Praktyczne. Trzeba zapamiętać.
Ksiądz może zdołować
Do Żar przyjechaliśmy pierwsi. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieliśmy poszukać jakiegoś noclegu. Postanowiliśmy zacząć od próby znalezienia schronienia na noc w jakiejś parafii. Popytaliśmy ludzi na ulicy i po kilkudziesięciu minutach stanęliśmy przed domofonem przykościelnej plebanii, znajdującej się w samym centrum miejscowości.
Niestety pierwsza próba znalezienia pomocy zakończyła się fiaskiem. Muszę przyznać, że trochę się zdenerwowałem. Ksiądz po drugiej stronie domofonu potraktował nas jak intruzów. Rozumiem, że mógł mieć obawy, być nieufny itd., ale teksty takie jak: "Nie mogę podjąć decyzji, bo proboszcza nie ma. Nie dam wam numeru telefonu do niego, bo to jego prywatny numer" albo "nie mogę was wpuścić do żadnego pomieszczenia, bo nie ma kluczy", po prostu mógł sobie darować. Bardzo nie lubię, jak ktoś mi wciska kit. W szczególności jeśli jest to duchowny.
Na szczęście kilkaset metrów dalej była kolejna parafia, gdzie przyjął nas młody wikariusz. Udostępnił nam całą plebanię. Wziął wszystkich - 9 osób. I nie przeszkadzało mu, że ostatni przyjechali po północy. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy do 2 w nocy - o rekolekcjach, filozofii, Tischnerze - słowem o wszystkim i o niczym. Długo nie pospaliśmy, bo postanowiliśmy wziąć udział w Mszy o 6 rano.
Tworzymy historię
Zaczęliśmy drugi dzień. Cel - Praga. Tym razem jadę z Dominiką. Postanowiliśmy jechać przez Drezno.
Z obrzeży Żar zabrał nas około 50 letni Niemiec. Niestety nie znał ani słowa po angielsku, a my po niemiecku, więc cała komunikacja odbywała się na migi. Podobnie było z kolejnym kierowcą.
Do Drezna dojechaliśmy dość szybko. Niestety tu zaczęły się problemy. Kierowca wysadził nas w samym centrum. Taka sytuacja jest koszmarem dla autostopowiczów. W szczególności jeśli jest to duże miasto. Bardzo trudno jest się wydostać. Nam zajęło to około 3 godzin.
Niestety to był dopiero początek niepowodzeń tego dnia. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, najpierw utknęliśmy na 2 godziny na stacji benzynowej przy granicy niemiecko-czeskiej (jeszcze po stronie Niemiec), a potem - gdy już myśleliśmy, że w końcu nadeszło przełamanie - stało się dokładnie to samo - również stacja benzynowa, tylko że już po stronie czeskiej, kilka kilometrów przed Teplicami.
Gdzieś w okolicach godziny 21, gdy zrobiło się ciemno, zaczęliśmy godzić się z myślą, że możemy nie dotrzeć dziś do celu. Trochę to było frustrujące. Do Pragi zaledwie 90 kilometrów, inni piszą w sms-ach, że udało się znaleźć nocleg u dominikanów w samym centrum miasta, i że na nas czekają, a my stoimy. Samochodów co raz mniej. Za to co raz więcej zaczepiających nas miejscowych Cyganów. Krótko mówiąc - robiło się mało przyjemnie, a nawet niebezpiecznie.
Wszedłem na stację, by zapytać, czy możemy dziś na niej przenocować. Nie było z tym najmniejszego problemu. Naszym "aniołem stróżem" okazała się 22-letnia Sybila, dziewczyna pracująca dorywczo w tym miejscu. Nad ranem powiedziała mi, że byliśmy pierwszymi osobami w historii stacji, które spędziły na niej całą noc. Była bardzo życzliwa i starała się zrobić wszystko, co było w jej mocy, by nam pomóc.
To była ciekawa klamra zamykająca pierwsze dwa dni. Najpierw katolicki ksiądz - zbył nas bez mrugnięcia okiem, a 24 godziny później - niesamowicie pomocna młoda czeska ateistka. Życie potrafi być zaskakujące, a pomoc może przyjść z zupełnie innej strony niż się spodziewamy. Warto o tym pamiętać.
O wschodzie słońca ruszyliśmy dalej. Ale o tym - za tydzień.
Skomentuj artykuł