Ks. Wacław Hryniewicz o końcu świata: "czeka nas wielkie zdumienie"
Początek znanego nam świata był wejściem Boga w ten świat. Koniec, który kiedyś nadejdzie nie będzie odwrotnością tego zdarzenia, ale jeszcze głębszym poznaniem Boga w świecie. O końcu, przed którym wszyscy drżymy, ale też o paruzji i zbawieniu mówi ks. Wacław Hryniewicz.
Justyna Siemienowicz: Jaki będzie koniec świata?
Ks. Wacław Hryniewicz: A jaki był początek? Bóg rozproszył ciemności, przezwyciężył chaos i zaprowadził porządek - tak że w Księdze Rodzaju mógł pochwalić samego siebie, przyznając, że "wszystko, co uczynił, było bardzo dobre" (Rdz 1,31). Jeśli dobre (tob), to również piękne (podobne znaczenie ma greckie kalós). Jest to obrazowanie zaczerpnięte z Biblii, ale w kwestii początku świata ten religijny, metaforyczny język zbiega się niekiedy z językiem współczesnej nauki i jej narracją o Wielkim Wybuchu. Choć w Piśmie Świętym zaraz po opisie stworzenia mowa jest o upadku pierwszych ludzi, to jednak same początki są przedstawione jako dobre i piękne. Myślę, że koniec świata może je tylko w tej wspaniałości przewyższyć.
A nie będzie ich odwrotnością? Powszechne intuicje skłaniają raczej do patrzenia na koniec świata jako na jego schyłek.
Myślę, że nie, bo ludzkie dzieje jednak ciągle dojrzewają, pomimo wszelkich zahamowań i zapaści. O schyłku możemy mówić raczej w odniesieniu do świata fizycznego w Układzie Słonecznym. Jeśli Wielki Wybuch datuje się na 14 mld lat, to mamy przed sobą jeszcze trochę czasu, bo ok. 7-8 mld, aż Słońce się wypali, stopi doszczętnie powierzchnię naszej planety i stanie się czarnym karłem. Choć oczywiście może być i tak, że wcześniej sami sobie urządzimy apokalipsę i zdmuchniemy się z powierzchni Ziemi. Nie sposób jednak tego przewidzieć.
Dla mnie jako teologa ważna jest paralela początku i końca. Myślę, że interpretacje początków muszą rzutować na interpretacje końca. A to, co jest nam dostępne w obu przypadkach, to obrazy, metafory. Nie wolno ich interpretować dosłownie, tak w odniesieniu do początku, jak i do końca świata, bo to naraża na śmieszność i kompromituje wiarę.
Dlaczego? W przeciwieństwie do poetyckiej i oszczędnej mimo wszystko wizji początków biblijne opisy końca świata są znacznie bardziej rozbudowane i szczegółowe. Być może z tego właśnie powodu tak łatwo przemawiają do wyobraźni i przerażają.
Tych opisów jest więcej, ale to nie są reportaże, które można by przyjmować jeden do jednego! To błędne podejście leży u źródeł wszystkich fundamentalizmów, obecnych także w łonie chrześcijaństwa. Apokaliptyka biblijna, nawet zawężona do Ewangelii, nie jest jednoznaczna. Jej interpretacja wymaga odpowiednich dla niej reguł. Trzeba zestawiać ze sobą teksty, nieraz zdawałoby się przeczące sobie, i spoglądać na nie tak, by widzieć, jak się wzajemnie oświetlają. Ewangelia jest jedna, ale w czterech wersjach, i w tym niejednoznacznym czterokształcie trzeba ją uszanować, nie próbując na siłę jej ujednolicać.
Niestety, tłumaczenia Pisma i towarzyszące im interpretacje rzadko noszą znamiona takiego podejścia. Częściej są świadectwem narastającej w dziejach chrześcijaństwa przewagi mrocznej wizji apokalipsy. Jezus w Ewangelii Jana mówi, że "Bóg przecież nie posłał Syna na świat, aby świat osądził, lecz aby świat został przez niego zbawiony" (J 3,17). W Biblii Tysiąclecia, ale też innych polskich przekładach, zamiast "osądził" mamy "potępił", a zaraz potem: "sąd zaś polega na tym...". Skąd ten przeskok? Greckie terminy krisis i krinó, które pojawiają się w tym fragmencie, są wieloznaczne. Często tłumacze, chcąc zachować wierność wobec oficjalnej nauki Kościoła, w takich przypadkach wybierają mocniejsze wyrażenia, innych nawet nie sygnalizując. Niejednokrotnie zresztą wyrażenia te same się narzucają jako bardziej prawomocne, bo przez wieki były faworyzowane w ramach jednej, absolutyzującej się interpretacji.
Skoro przerażająca wizja końca czasów stanowi tylko jedną z możliwych interpretacji Pisma - dlaczego i kiedy zdominowała ona chrześcijańską eschatologię?
Zmagania dwóch różnych wizji końca są widoczne już u ojców Kościoła. Znajdziemy wśród nich tych, którzy wyznawali nadzieję ostatecznego pojednania, powszechnego zbawienia, oraz tych, którzy głosili wieczną zatratę. W gehennie, o której mówił Jezus, coraz częściej, być może na skutek hellenizacji, widziano odpowiednik greckiego Hadesu w jego mrocznych głębiach. Wiele czynników mogło przyczynić się do wzmocnienia eschatologii akcentującej surowy sąd i wieczne potępienie. Na pewno zaważył też kontekst historyczny, w jakim rodziło się i rozprzestrzeniało chrześcijaństwo. Ewangelię głoszono barbarzyńcom, ludziom nieraz twardym, okrutnym. Jak najłatwiej było przekonać ich do nowej religii, skruszyć sumienie? Wzbudzając strach. W ten sposób pedagogia strachu, choć doraźna i powierzchowna, wyparła pogodniejsze wizje końca. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę początki chrześcijaństwa, to okaże się, że potrafiono modlić się i przyzywać: "Przyjdź, Panie Jezu!". Choć w Apokalipsie jest wiele przerażających momentów, zmaganie się dobra i zła, straszliwy zamęt w ludzkich dziejach, to jednak Biblia kończy się ufnym przyzywaniem. Modlitwa Marana tha! (Przyjdź, Panie nasz!) była modlitwą pogodną. ona zamierała w ciągu wieków porażona strachem. Nasze widzenie spraw ostatecznych stawało się coraz bardziej przerażające, ponure, mimo że w samej Biblii nie ma jednolitych obrazów.
Niepokój mógł też budzić sam konflikt tych dwóch wizji. Ślady tych zmagań znajdujemy na kartach Biblii. W Liście do Hebrajczyków opis końca ma przerażać: "Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żyjącego" (Hbr 10,31). Ludzi buntowniczych czeka jedynie dzień "straszliwego sądu" i "żar ognia" (Hbr 10,27). Jeśli wrócimy natomiast do Ewangelii, to u Łukasza Jezus mówi: "Wyprostujcie się i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie" (Łk 21,28). A więc inne, pogodne spojrzenie. Z kolei 13. rozdział Ewangelii Marka to przerażający opis apokalipsy: straszne wydarzenia poprzedzające przyjście Syna Człowieczego, zapowiedź narastającej dehumanizacji w dziejach ludzkości.
Często tę różnorodność wizji tłumaczono w ten sposób, że koniec świata będzie wspaniały i radosny dla wiernych, a dla niewiernych straszny.
To prawda, myślenie wykluczające pojawia się bardzo wcześnie. To jest plaga nawiedzająca także chrześcijaństwo. Nazwałbym to nawet herezją ekskluzywizmu. Sobory jeden po drugim ogłaszały i tłumaczyły prawdę, że poza Kościołem nie ma zbawienia, którą najpierw za św. Cyprianem rozumiano w sensie: poza Kościołem w ogóle, ale już po podziałach nie omieszkano doprecyzować: poza Kościołem rzymskokatolickim. I tak Sobór Florencki, zwany przecież unijnym, przestrzegał: jeśliby ktoś nawet rozdał swoje mienie, krew przelał dla Chrystusa, a nie znajdzie się w jedności z Kościołem katolickim, nie będzie zbawiony! Zbawienie ograniczono do jednego wyznania. Żaden niewierzący, żaden Żyd, wreszcie żaden niekatolik nie będzie zbawiony! A przecież w Starym i Nowym Testamencie są sceny wyraźnie przeciwstawiające się takiej postawie. Najbardziej wymownym przykładem jest Księga Jonasza piętnująca niechęć proroka do głoszenia potrzeby nawrócenia Niniwie, zaciekłemu wrogowi Izraela. W Księdze Liczb Mojżesz nie tylko nie zabrania prorokować dwóm młodzieńcom, którzy byli poza namiotem spotkania, ale też wyraża nadzieję, by cały lud miał w sobie takiego ducha. Jezus w analogicznej sytuacji mówi: "Kto bowiem nie jest przeciwko nam, jest z nami" (Mk 9,40). I nie jest to przecież jedyny taki przypadek. Gdy nie przyjęto Jezusa i uczniów w jakiejś osadzie w Samarii, a Jan i Jakub, "synowie gromu", chcieli spuścić na nią ogień, Mistrz "skarcił ich" (Łk 9,55). Według niektórych rękopisów powiedział: "Nie wiecie, czyjego ducha jesteście". W ten sposób moderował i wychowywał uczniów.
Dlaczego jednak w Biblii napotykamy tak sprzeczne opisy końca czasów jak te przywołane przez Księdza wcześniej?
Myślę, że nie są to radykalne sprzeczności, że w swej głębokiej warstwie całościowe przesłanie Biblii jest jedno. Opisy te są różne, ale nie sprzeczne; to jedynie perspektywy, z których ten jeden przekaz próbowano wyrazić. Do szczególnego pojednania tych przeciwstawnych obrazów dochodzi w Apokalipsie.
Ale przecież ta sama księga zawiera być może najbardziej sugestywną wizję podzielonego świata - świata wybranych, opieczętowanych i tych, którzy przyjęli znamię Bestii.
Apokalipsa od początku była księgą, która chrześcijan najbardziej przerażała. Świadczy o tym fakt, że spośród wielu istniejących ówcześnie podobnych pism apokaliptycznych tylko to jedno ostatecznie przyjęto i wprowadzono do kanonu. W prawosławiu Apokalipsa jako księga deuterokanoniczna - a i tak została za taką uznana dopiero po wielu zmaganiach - w ogóle nie weszła do czytań liturgicznych. Jest w niej walka dobra ze złem, której opisy mogą budzić niepokój, a nawet przerażać. od początku tej księgi zarysowuje się jednak także niezwykła wizja Zmartwychwstałego i to ona stanowi jej dominantę. Zmartwychwstały to Ten, który "przychodzi z obłokami i ujrzy Go wszelkie oko, i ci, którzy Go przebili. I opłakiwać Go będą wszystkie plemiona ziemi" (Ap 1,7). To obraz powszechnej skruchy. Pod koniec księgi czytamy o Zmartwychwstałym jako Lampie Nowego Jeruzalem, w której świetle będą chodzić narody. I jeszcze zapowiedź, że "królowie ziemi" wniosą do Miasta Bożego "swoją chwałę" (21,23-24). O tych królach powiedziano wcześniej straszne rzeczy - to ludzie najbardziej niegodziwi, służący niszczycielskim zamysłom Bestii i Fałszywemu Prorokowi. Jak to możliwe, że na końcu wnoszą swą chwałę do Świętego Miasta? Zwróćmy uwagę na wielki symbol tej księgi, który, wyrwany z kontekstu, od wieków przerażał - jezioro ognia i siarki. Jeśli spojrzeć na niego jako na jeden z elementów całościowej wizji, to okazuje się, że jest to metafora oczyszczenia, ognia oczyszczającego. W "jeziorze ognia płonącego siarką" (19,20), jedynej rzeczywistości poza Nowym Jeruzalem, coś musiało się stać z owymi niegodziwymi królami. okazali się całkowicie innymi ludźmi dzięki pośmiertnemu nawróceniu i pełnemu oczyszczeniu. W nich również dokonała się zdumiewająca przemiana. Teraz mogą już wejść do Świętego Miasta spoza jego bram na spotkanie z Chrystusem - Lampą Miasta Bożego.
To wszystko są obrazy, w które należy się wmyślić, rozważać i interpretować, zestawiając je ze sobą. Apokalipsa to niezwykła księga nadziei, na miłość Boską! Tylko nie nauczyliśmy się jej czytać! Oto jeszcze jeden piękny symbol, będący aluzją do początku, do raju: w Mieście Bożym będzie stale owocujące "drzewo życia". Ale to nie wszystko. Dalej czytamy, że "liście tego drzewa służą do leczenia narodów" (22,2). Jak to? Na końcu czasów będzie się jeszcze odbywać terapia narodów? Będzie jeszcze potrzeba lekarstwa?
A w końcu "nic już nie będzie obłożone klątwą" (22,3). Te zastanawiające wątki tutaj są. Tchną wielką nadzieją eschatologiczną, nadzieją powszechnego zbawienia. Wcale nie przekreślają przy tym sądu, potrzeby oczyszczenia czy uleczenia. Widzimy więc, że Biblia jest nam niby dobrze znana, a jednak wciąż nieznana. Wątków uniwersalizmu nadziei jest zresztą w Apokalipsie więcej. Ot, choćby ten o dobrowolnym wyznaniu całego stworzenia: "A wszelkie stworzenie, które jest w niebie i na ziemi, i pod ziemią, i na morzu, i wszystko, co w nich przebywa, usłyszałem, jak mówiło: »Temu, który siedzi na tronie i Barankowi błogosławieństwo, i cześć, i chwała, i moc na wieki wieków«" (5,13-14).
Czy to wina przekładów, czy też głębia tych tekstów sprawia, że nigdy nie poznamy ich dostatecznie?
Przekłady zawsze są nieścisłe. Jaki mamy dostęp do aramej-skiego, którym mówił Jezus, czy do hebrajskiego? Żadne pismo Nowego Testamentu nie zachowało się w tych językach. Nawet List do Hebrajczyków znamy tylko po grecku. A kto umie grekę tak doskonale, by czuć ją jak ci, dla których była ona żywym językiem? Nieraz pytam: "Panie Boże, jaka jest ta Twoja pedagogia, czemu nie mówiłeś wyraźniej?". Spodobało się Bogu mówić przez Jezusa wtedy, gdy nie było komputerów, dyktafonów i Jego głos zaginął. Dlaczego akurat tak? Droga wiary nie jest łatwa, trudno szukać na niej prostych, jednoznacznych odpowiedzi.
Czy to znaczy, że dociekając rzeczy ostatecznych, jesteśmy skazani na niepowodzenie?
Poniekąd tak, ale w dużej mierze sami także jesteśmy winni naszego zamieszania, zagubienia wobec tych najważniejszych, bo ostatecznych, wydarzeń. Choć przywykliśmy mówić o rzeczach ostatecznych, nie jest to najlepsze wyrażenie, gdyż sprzyja myśleniu o eschatologii w kategoriach rzeczowych, przedmiotowych, przestrzennych, odrealniając ją w ten sposób, a często także infantylizując. Teologowie popadali nieraz w tak bzdurne rozważania jak dociekanie, w jakiej tonacji - molowej czy durowej - w dzień sądu aniołowie będą grać na trąbach lub jaka jest temperatura ognia piekielnego... To jest już jakieś ekstremum pomieszania.
W dużej mierze wikłamy się jednak w nauczaniu i interpretacji słów Jezusa, ponieważ nie traktujemy poważnie tego, co najbardziej przystępne - przypowieści. To nie są tylko zgrabne, pouczające opowiastki, lecz wielkie obrazy, w których ukryte są niezwykłe intuicje! Wyjątkowy pod tym względem jest 15. rozdział Ewangelii według św. Łukasza. Jezus wobec słuchających go faryzeuszy i tych, którzy gorszyli się Jego nauczaniem, zaczyna opowiadać o zaginionej owcy, zgubionej drachmie, wreszcie o ojcu wyczekującym syna, który go opuścił. Bohaterowie tych opowieści wydają się postępować nieracjonalnie. Gdzie tu jest logika, rachunek, a nawet roztropność? A przecież za pomocą tych figur Jezus usiłował nam coś powiedzieć o ojcu, a tym samym o końcu, który jest dla nas tak tajemniczy. Wizja, którą przed naszymi oczami rysuje, jest niezwykła. Jeśli Bóg jest jak ten dobry pasterz, kobieta szukająca drachmy, stęskniony, przebaczający ojciec - to znaczy, że nie respektuje naszej logiki zysków i strat, że chce ocalać i na końcu się cieszyć. Będzie szukał, "aż znajdzie" (Łk 15,4.8) - przecież w tych słowach zawiera się zdumiewająca obietnica! Jak łatwo jednak je przeoczyć. Dopiero w pewnym momencie moich poszukiwań dotarło do mnie, jak niewiarygodne intuicje kryje w sobie niepozorne słówko "aż": "aż znajdzie", "dopóki nie znajdzie".
Wśród Jezusowych przypowieści jest jednak także i ta mniej pokrzepiająca - o sądzie. Jezus mówi w niej o owcach, które przygarnie do siebie, ale też o kozłach, które odtrąci.
Tak, jest opowieść o sądzie nad narodami, ale sądzie - przypomnijmy - nie z tego, kim, ale jacy byliśmy, nie z przynależności do danej religii czy instytucji, ale z miłości. Słowa w Biblii zostały starannie dobrane. one same w sobie są nośnikami bardzo ważnych intuicji. Dlaczego tłumacze nie biorą ich pod uwagę, nie wspomną o innych możliwych sensach choćby w jednym komentarzu, przypisie? otwieram piąte, najnowsze wydanie Biblii Tysiąclecia i czytam: "Idźcie precz ode Mnie, przeklęci" (Mt 25,41). A przecież tam nie ma żadnego "precz"! Syn Człowieczy mówi: "odstąpcie, odejdźcie ode Mnie", ale w tych słowach nie wyczuwa się gniewu. Ci "przeklęci" to raczej ludzie przeklinani przez tych, którym nie okazali pomocy w potrzebie.
Podobnie rzecz się ma z ostatnim zdaniem tej przypowieści, dodanym prawdopodobnie przez samego Mateusza Ewangelistę. Jego wydźwięk jest zupełnie inny od tego, do którego przywykliśmy. Zdanie to mówi o tych, którzy pójdą do wiecznego życia, i tych skazanych na wieczną mękę. W oryginale ta wieczna męka czy też kara jest wyrażona za pomocą słowa kólasis. Nie jest to przypadkowe słowo. Zwróciłem na nie niedawno uwagę na łamach "Gazety Wyborczej" w tekście Bóg lubi happy end (22 sierpnia 2012). od razu pojawiły się oskarżycielskie listy, w których wykazywano mi, że się mylę, bo wystarczy przecież pojechać do Grecji, by przekonać się, że słowo to znaczy dzisiaj po prostu piekło i nie ma tu co roztrząsać. To prawda, że we współczesnym greckim zachowało się takie znaczenie, ale język przecież ewoluuje, a na jego kształt mają ogromny wpływ tak ważne teksty kultury, jak Biblia i jej interpretacje. Dlaczego Klemensowi Aleksandryjskiemu czy orygenesowi łatwiej niż nam było zawierzyć nadziei powszechnego zbawienia? Gdyż w grece, w której wyrośli i głosili Ewangelię, której mieli świetne, dla nas niedoścignione wyczucie, w słowie kólasis -przez tych ojców tłumaczonym jako kara terapeutyczna, kara ku poprawie - wyraźnie słyszalny był jeszcze rdzeń, od którego ono pochodzi. A ma ono swoje źródło w zwyczaju okrzesywania, tj. obcinania, dzikich pędów krzewów i drzew nie po to, by je zniszczyć, lecz by rodziły one lepsze, szlachetniejsze owoce. Dlaczego tych odcieni znaczeniowych nie bierzemy pod uwagę, zwłaszcza w tak wyrazistej przypowieści, i czynimy z niej sztandar przerażającej wizji końca - świata rozdartego ostatecznie?
Być może dlatego że przypowieść ta mówi jednak o pewnej ostateczności. Może w zarysowanej tam perspektywie wieczności te niuanse znaczeniowe nie grają roli lub mają znaczenie drugorzędne. Podkreślał Ksiądz przecież, jak ważną rolę odgrywa w interpretacji kontekst.
Tak, i trzeba o tym pamiętać także, gdy mówimy o wieczności. Czy na pewno wiemy, co oznacza słowo "wieczny"? Jak rozumiał je Jezus, gdy mówił o gehennie? Greckie aiónios pochodzi od słowa aión, które oznacza wiek, długi okres, taki, który może trwać wieki. Słowo to pojawia się także u Platona w sensie trwania mającego jednak swój kres. Trzeba się wczytać w teksty greckie z tamtych czasów, by poczuć, jaki ma ono wydźwięk semantyczny, jak było używane. Podobnie z hebrajskim słowem ólam. W Pięcioksięgu występuje ono wszędzie tam, gdzie mowa jest o "wiecznych" instytucjach (np. szabatu) czy rozporządzeniach Boskich. Są one wieczne w tym sensie, że człowiek nie jest w stanie przewidzieć końca ich istnienia. Olam wywodzi się z czynności ukrywania, mówi, że coś jest zakryte, do końca nieprzewidywalne, wykraczające poza naszą percepcję i nasze doświadczenie. Ale to nie znaczy, że można je od razu zestawiać z wiecznością Pana Boga. Widzimy więc, że już w Pierwszym Przymierzu słowo to nie jest jednoznaczne. Nie można życia Bożego porównywać z tym, co dotyczy instytucji ludzkich, rozporządzeń dotyczących naszej drogi w czasie. Przymiotnik musi harmonizować z rzeczownikiem, do którego się odnosi. Kiedy czytamy więc, że jedni pójdą na "życie wieczne", a drudzy na "wieczną karę/mękę", to te wieczności nie muszą się sobie wcale równać, choć dla nas brzmią tak samo. Jeżeli w słowach Jezusa istnieje pewien paralelizm, jest to paralelizm asymetryczny.
Podobnych trudności jest naprawdę dużo i przebijać się przez nie jest bardzo trudno. Nie dziwię się zatem, że się błąkamy, że tyle jest zamieszania z końcem świata, tylu kaznodziejów grzmiących, straszących ludzi, niepotrafiących dać im nadziei. Nie chodzi tu o jakąś słodką wizję dobrotliwego Tatusia, który przebacza wszystko, każdemu i niejako od ręki, bo taki już Jego los czy zawód. Jezus mówił o gehennie. Trzeba będzie przejść przez oczyszczenie. Nadzieja apokatastazy nie czyni z tajemnicy zbawienia przymusowej amnestii dla wszystkich.
Czy wizja powszechnego zbawienia na końcu czasów nie zakłada jednak pewnego przymusu?
Nie ma żadnego przymusu! Pan Bóg nikogo nie przymusza. Jezus w Ewangelii św. Jana mówił tuż przed Męką: "A Ja, gdy zostanę wywyższony nad ziemię, pociągnę wszystkich do siebie" (J 12,32), a w innym miejscu: "Nikt nie może przyjść do Mnie, jeśli nie przyciągnie go Ojciec" (6,44). Mamy więc Boskie przyciąganie, a nie przymus.
O uroku Boga mówił też często zmarły niedawno o. Joachim Badeni. Przeciwstawiając się jednak temu, co Ksiądz głosi, w książce Uwierzcie w koniec świata! przekonywał: "niemożliwe, żeby największy łobuz wbrew swojej woli został nawrócony. Jeżeli ktoś nie chce się nawrócić, bo nie wierzy w Boga, to Bóg go na siłę nie zbawi. On bardzo szanuje wolną wolę człowieka" (s. 40). Czy to przyciąganie tym bardziej -jeśli rozciągnąć je poza śmierć - nie przeczy ostatecznie wolności człowieka?
Nie, bo jest oddziaływaniem od wewnątrz przez prawdę, dobro i piękno. Bóg przekonuje do siebie, urzeka sobą, a ma czym pociągać nieskończenie. Działanie na zasadzie narzucanego z zewnątrz przymusu byłoby - jak wyraził to kiedyś dosadnie Klemens Aleksandryjski - niegodne Boga. On nie niszczy, nie zabiera człowiekowi daru, jakim jest wolność. Za to my często czynimy z niej idola, także wtedy, gdy z taką pewnością pozostawiamy Boga bezradnym wobec jej tragicznych skutków. Zbawienie ma charakter przejścia przez oczyszczające cierpienie, przez mękę wewnętrzną. Człowiek musi przeżyć własną winę i od środka odnaleźć drogę do Boga. Nie można mu narzucić zbawienia. Ale Bóg ma czas, jego są "wieki wieków", jak głosi hebraizm powtarzający się tak często w naszych modlitwach. Nic nas nie zobowiązuje do tego, ażeby stawiać kres Bożemu oddziaływaniu, przyciąganiu i przekonywaniu do siebie po drugiej stronie życia. ojciec wyczekujący na syna marnotrawnego nie wyznacza mu terminu, po którym nie może już wrócić, ani go do powrotu nie przymusza. Syn powraca sam, doświadczywszy niedoli samowolnego odejścia.
Czy idea apokatastazy nie odrealnia zła, które dokonało się w dziejach, czy nie umniejsza go?
Nadzieja apokatastazy to nadzieja na przywrócenie pierwotnej przyjaźni z Bogiem, na ponowne jej u-stan-owienie (grecki przedrostek apó — oraz katastasis, stan). Nie chodzi o powrót do raju, do początków, bo to przekreśliłoby cały dramatyzm ludzkich dziejów. Spotkanie z Bogiem po drugiej stronie otwiera oczy, inaczej niż tu, gdzie poznajemy tylko po części, "cząstkowo" (1 Kor 13,9.12). Tam się ma więcej światła, wszystkie opory topnieją. Czy ci, którym gehennę zgotowali za życia inni ludzie, potrafią wybaczyć swoim oprawcom? Myślę, że po drugiej stronie przebacza się łatwiej, bo samemu doznaje się przebaczenia. To nie znaczy, że zdolność przebaczenia zostaje ofiarom odebrana. ono nie może dokonać się z woli Bożej niejako ponad ich głowami.
Wierzę po prostu, że spotkanie z Bogiem pozwala dojrzeć do tego, by przebaczyć. Tutaj na ziemi, poza wszystkim innym, mamy przecież często tak niewiele czasu.
I w taki koniec świata wierzył Jezus?
Rozumiem tę dociekliwość. To prawda, że wizja Jezusowa jest niejednolita, ale ma ona tak wiele radosnych, dających nadzieję momentów, że ośmieliłbym się powiedzieć, iż przeważają one nad tymi, które mogą budzić lęk. Jest ona w dominującej mierze pocieszeniem - pardklesis, bo pokazuje i otwiera na Boga, który nie tylko szuka, aż znajdzie, ale też podejmuje niezwykły wysiłek leczenia. Nie trzeba wchodzić w debatę na temat Jezusa historycznego i rozstrzygać, czy rzeczywiście jest Bogiem, Synem Bożym. Jest on niezaprzeczalnie niezwykłym wysłannikiem Boga, cierpliwym pedagogiem, genialnym nauczycielem. Sam o sobie mówi, że nie przyszedł, by zatracać, ale żeby "odszukać i zbawić to, co zginęło" (Łk 19,10). Zbawić, czyli uratować i ocalić. Tę tchnącą życiem i nadzieją wizję podejmował potem apostoł Paweł. Dał jej wyraz m.in. w Pierwszym Liście do Koryntian (15,24.28): "Potem nastanie koniec, gdy [Chrystus] przekaże królestwo Bogu i ojcu, gdy pokona wszelką zwierzchność, władzę i moc (...), aby Bóg był wszystkim we wszystkich/ wszystkim" (oryginał dopuszcza tłumaczenie dopełnienia w obu formach - osobowej i bezosobowej). W ten sposób ta wizja końca i obietnica z nią związana nie ogranicza się ostatecznie do człowieka, ale obejmuje całe stworzenie, staje się wizją kosmiczną, a nas skłania do tego, by spodziewać się świata pojednanego, scalonego, a nie nieodwracalnie rozdartego.
A jednak objawienia mistyków, myślę tu o św. s. Faustynie czy o. Badenim, nie potwierdzają tych apokatastatycznych intuicji. Sławiąc Boże miłosierdzie, przestrzegają przed tym, by nie zapominać o Boskiej sprawiedliwości. "Miłosierdzie Boże nie będzie narzucone, ono jest tylko proponowane. Sprawiedliwość zaś będzie narzucona i stanie się nagle" -przestrzegał o. Badeni, dla którego zbliżająca się Paruzja miała być wyrazem gniewu Bożego.
Dobrze, ale jak wtedy rozumieć takie fragmenty Pisma, jak np. ten z Listu św. Jakuba: "Miłosierdzie odnosi triumf nad sądem" (Jk 2,13), czy też ten przywoływany już: "Bóg przecież nie posłał Syna na świat, aby świat osądził, ale aby świat został przez Niego zbawiony"? Nie jestem zobowiązany wierzyć w objawienia prywatne, bo ci, którzy je mają, są ukształtowani przez treści religijne, w jakich zostali wychowani. Gdy tyle im mówiono o strasznym sądzie i o wiecznym piekle, to nie dziw, że potem wiele z tego przenika do ich wizji mistycznych. Przede wszystkim zaś objawienia te różnią się między sobą. Poglądy jednych mistyków mogę przeciwstawiać wizjom innych. I tak np. naprzeciw s. Faustyny można postawić xiv-wieczną mistyczkę angielską Juliannę z Norwich, która, pomimo różnych wątków obecnych w jej objawieniach, w swej wizji zapisanej w Revelations of Divine Love zostawia nas z obrazem Jezusa zapewniającego ją: "Allshallbe well". Wśród ojców Kościoła także byli mistycy, a wśród nich i ci, którzy głosili apokatastazę. Nie mamy tu, podobnie jak w Biblii, jednolitych wizji. Są takie, które budzą pewien lęk. Nie chcę ich negować. Może to jest zbawczy lęk? Powiedziano przecież w psalmie: "Bojaźń Pana jest zaczynem, początkiem mądrości" (Ps 111,10). Ale tylko początkiem mądrości! To znaczy, że nie jest to jeszcze cała mądrość. Trzeba na tej drodze posuwać się dalej. Jednak to, co najbardziej uderza mnie u o. Badeniego i u s. Faustyny, to separowanie od siebie przymiotów Boga, przeciwstawianie ich sobie. A przecież Boże miłosierdzie jest sprawiedliwe, a Boża sprawiedliwość miłosierna. Nie dzielmy natury Boga na części tylko dlatego, że nie potrafimy pojąć współistnienia ze sobą tych cech, ich wzajemnego przenikania się.
Czy miał kiedyś Ksiądz uczucie, że koniec jest naprawdę bliski, że lada dzień przepowiednie się spełnią?
Owszem, koniec świata dla każdego i każdej z nas jest bliski w naszej własnej śmierci. A co do przepowiedni, to byłem kiedyś na uroczystej zapowiedzi końca świata. W Londynie pod koniec lat 60. na stadionie Wembley odbyła się światowa konwencja świadków Jehowy. Ponieważ tam przebywałem letnią porą, "pokusiło" mnie, żeby pójść, popatrzeć i posłuchać. Pamiętam, jak ich prezydent w płomiennym przemówieniu do wypełnionego po brzegi stadionu mówił, że w połowie lat 70. spełni się mesjańska przepowiednia z Księgi Izajasza: "Wtedy swe miecze przekują na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy. Naród przeciw narodowi nie podniesie miecza, nie będą się więcej zaprawiać do wojny. (...) Wtedy wilk zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą, ciele i lew paść się będą pospołu i mały chłopiec będzie je poganiał. Krowa i niedźwiedzica przestawać będą ze sobą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na gnieździe kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. Zła czynić nie będą ani działać na zgubę... " (Iz 2,4; 11,6-9). Wykorzystując tę bogatą starotestamentalną metaforykę, mówiąc z niezwykłym zapałem, wzbudził tak wielki entuzjazm i tak wielką radość, że sam zacząłem się cieszyć radością zgromadzonych. Choć chyba za mało, bo moi sąsiedzi, bardziej ode mnie uradowani, pytali mnie z troską: "Bracie, dlaczego się nie cieszysz?" I zaczęli się obejmować.
Kilka lat temu przeżył jednak Ksiądz swój prywatny koniec świata - ciężką chorobę i śmierć kliniczną. Czy to doświadczenie wpłynęło na Ojca teologiczne przepowiadanie?
Na pewno niespodziewanie przybliżyło mnie do pewnych spraw, które dotąd rozważałem jako teolog, uczyniło je bardziej mi drogimi... I pogłębiło przekonanie o pogodnej wizji końca.
Czy śmierć kliniczna to coś na kształt wizji mistycznej?
Nie wiem, czy można tak to nazwać. To jest doświadczenie jedynie z pobliża śmierci, ale nie śmierć ostateczna, kiedy nie ma już powrotu z tamtej strony. Byłem już bardzo blisko końca życia: migotanie serca, spadek białka, ustanie pracy nerek. Rozstrzygały ostatnie sekundy. Pomimo reanimacji serce nie chciało podjąć pracy. Nic nie skutkowało i już niemal zrezygnowano, gdy ktoś powiedział: "Spróbujmy jeszcze raz".
Ktoś miał nadzieję...
Tak i dzięki temu żyję. To doświadczenie przekonuje mnie, że bardziej godne mądrości Boga jest spojrzenie pełne nadziei. Im więcej nadziei, tym więcej światła i mądrości. Moja wiedza to mimo wszystko wiedza skromna, bo nic nie zmieni tego, że teraz poznajemy, poznaję w tym i ja, by powtórzyć za św. Pawłem, tylko "po części".
I to nadzieja jest dla Księdza rękojmią wiarygodności tych eschatologicznych intuicji?
Nadzieja jest przewodnikiem, ona do nich podprowadza. A ich rękojmią? Chyba zdumienie. Nieżyjący już prof. Stefan Swieżawski często powtarzał, że zdumienie jest początkiem filozofii, bo otwiera ono oczy umysłu i serca. Ponieważ był uczestnikiem II Soboru Watykańskiego, echo jego poglądu o "zdolności podziwiania" odnaleźć można w konstytucji Gaudium et spes (nr 58). Dzięki podziwowi i zdumieniu skuteczniej wnika się w głąb prawdy. A co bardziej zdumiewa i zasługuje na zdumienie? Wizja uleczonej ludzkości, scalonego świata czy świata rozdartego, z wiecznym, paralelnym w stosunku do dobra złem, które nie może zostać przezwyciężone?
Opowiadam się za tą pierwszą wizją. Na końcu, po drugiej stronie można będzie się niezmiernie zadziwić i zdumieć. Przestraszyć to można się potępieniem, wiecznym piekłem, ale zdumieć tylko Bogiem, który jest Bogiem przebaczającym, bez końca życzliwym, niewycofującym się z obietnic, najlepszym pedagogiem i najskuteczniejszym lekarzem. Zdolność do podziwu i zdumienia sięga naprawdę bardzo daleko i dotyka Bożych tajemnic.
Czy trzeba wierzyć w apokalipsę?
Ale co to jest apokalipsa? To jest właśnie wizja ostatecznych losów ludzkości. Nie mogę powiedzieć, że wierzę w apokalipsę. Wierzę przede wszystkim w Boga i by powtórzyć za Credo: "oczekuję wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie". Niezwykle istotne jest tu słowo "oczekuję". Nadzieja to oczekiwanie. Wierzę w obietnice Boże, nadzieja żyje obietnicą. Przecież przywołany świat wypowiedzi biblijnych to są obietnice. Czy dziś trafiają one do ludzi? Zsekularyzowany świat zatraca, przynajmniej w Europie Zachodniej, wiele z tych metafizycznych intuicji. Sądzę, że wskutek pewnych przejaskrawień w sferze wiary coś jakby zostało zagaszone. Zanika w ludziach głęboka duchowość. Jakie są tego przyczyny? Czy to nihilizm bierze w nas górę? Przecież człowiek jest nie tylko zwierzęciem politycznym, zóon politikbn, ale także zóon elpidikbn - istotą "nadziejną". Czy zatraca w sobie ten zmysł? Czy rzeczywiście jest w stanie żyć ze świadomością, że dzieje świata i człowieka, cała nasza ludzka przygoda, cud życia i cud świadomości miałyby się definitywnie zakończyć? Czy nie zagląda mu w oczy daremność? Czy potrafi stawić jej czoło?
A jeśli wierzy, że to wszystko jest dziełem przypadku i w nim ma swój kres?
Przypadek rodzi daremność. Choć to prawda, że dzieje świata mogą być piękne i dla tych, dla których życie jest jak krótki przebłysk, mgnienie, istniejące chwilę i zamieniające się w nicość. Wtedy najpiękniejszą ideą jest, by przeżyć życie szlachetnie i godnie. Nie jest tak, że "jeżeli Boga nie ma, to wszystko wolno". Tu nie zgadzam się z Dostojewskim. Mamy przecież jeszcze człowieczeństwo, jesteśmy istotami świadomymi siebie. To jest cud świadomości. Jednocześnie ta świadomość podpowiada człowiekowi niewierzącemu, że całe dzieje mimo wszystko są tylko daremną przygodą wszechświata. A jeśli jest wielość światów? Już nie universum, lecz multiversum, gdzie zdarzają się Wielkie Wybuchy i powtarzają cykle istnienia? Nie dziw więc, że poczucie przypadkowości i daremności zagląda dziś wielu ludziom w oczy. Ten ogrom wszechświata może wręcz przerażać: "Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie" - pisał Pascal. Ale Paul Claudel odpowiada mu: "Milczenie? Chyba źle słuchał!". Wszechświat zdumiewa.
Największe, najbardziej rozgwieżdżone niebo zobaczyłem 15 lat temu nocą na górze Synaj (hebr. Horeb). Niezapomniane przeżycie! Myślę, że zwornikiem naszej współczesnej duchowości może być zdumienie cudem istnienia. W sposób szczególny dotarło to do mnie wraz z doświadczeniem śmierci klinicznej. Wiem, że życie może przeklinać nie tylko biblijny Hiob. Gdy ludzie żyją w strasznych warunkach, gdy zostali w życiu okropnie doświadczeni, to mogą przeklinać swoje urodzenie, świat i innych ludzi. Rozumiem, że może tak być. Człowiek udręczony ponad miarę może nie chcieć ani żyć, ani w ogóle istnieć i wtedy przyzywa już nicość. Gdy jednak miał w życiu chwile radości, gdy doświadczył miłości, to może w sobie wzbudzić i pielęgnować postawę wdzięczności za to, że jest. Namysł nad cudem istnienia, cudem życia, chociaż ono w oczach człowieka niewierzącego definitywnie się kończy, sprzyja głębszemu nurtowi życia, ocala duchowość.
A dlaczego w ogóle musi być koniec świata?
Koniec tego naszego świata, bo Boży świat i Boże życie są wieczne. Motywy apokaliptyczne od Izajasza aż po wizjonera z Patmosu, autora Apokalipsy, układają się w zapowiedź nowego, przemienionego świata, "nowego nieba i nowej ziemi" (Iz 65,17; 66,22; 2 P 3,13; Ap 21,1). Są wyrazem wielkiej Boskiej obietnicy, że wszystko - i moje życie, i dzieje świata - zmierza do wspaniałego końca, że nie jest daremne. Dlatego trzeba się cieszyć! Bóg jest niezwykłym Artystą, który kocha dobre zakończenie. Taka jest moja wiara i taka nadzieja. one czynią mnie człowiekiem szczęśliwym.
Tekst pochodzi z książki "Mądrość Serca: 18 rozmów o nadziei i miłosierdziu" ks. Wacława Hryniewicza.
Skomentuj artykuł