Gdzie jest Jezus w "Grze o tron"?

(fot. materiały prasowe HBO)

Co takiego ma w sobie serial HBO, że potrafi kompletnie zawładnąć ludzką wyobraźnią? Ma więcej wspólnego z Ewangelią niż ci się wydaje.

Nadeszła noc, przygotowywaliśmy się przez kilka ostatnich tygodni na ostatni sezon "Gry o tron", a pytania o zakończenie serialu namnożyły się jak Freyowie na weselu. Czy Jon Snow kiedykolwiek dowie się, że jest spokrewniony z Daenerys Targaryen i czy taka wiedza wyklucza scenariusz z małymi wilczo-smoczymi dziećmi? Czy Jon, Dany lub Tyrion w ogóle zasiądą na Żelaznym Tronie? Czy ktoś wreszcie pozbawi władzy Cersei (proszę), a jeśli tak, to czy będzie to Sansa, Jaime, a może Arya "przebrana" za Jaimego (uważaj na swą twarz, Ser Jaime!)?

Czy ludzkość pokona Nocnego Króla i jego siły, w skład których może wejść właściwie każdy zmarły? I czy to z kolei oznacza, że mogą nas czekać jakieś radosne powroty? Bezgłowy Ned Stark mógłby już nigdy nie mieć jak pocałować Catelyn, ale pomyślcie o tych wszystkich bohaterach, których dałoby się na nowo zebrać (zombie-Rickon wreszcie nauczyłby się biegać wężykiem).

DEON.PL POLECA

Kto przeżyje, a kto umrze? Czy Missandei i Szary Robak, Sam i Goździk, Duch i Nymeria doczekają słów "żyli długo i szczęśliwie"?

Gdy odświeżałem sobie cały serial przez sześć tygodni (i obsesyjnie pożerałem marginalia, takie jak "Ogień i krew" - historyczny prequel o dziejach Targaryenów autorstwa George’a R.R. Martina, czy jego wspaniałe opowiadania z tomu "Rycerz Siedmiu Królestw"), mocowałem się z poważniejszym pytaniem: co takiego ma w sobie serial HBO, że potrafi kompletnie zawładnąć ludzką wyobraźnią? To błogosławieństwo w postaci niewiarygodnie ogromnej ilości bohaterów, w większości przeciętniaków, starających się jakoś przetrwać w świecie wypełnionym wariackimi zwrotami akcji, które nie pozwalają, by ktokolwiek czuł się bezpiecznie? Ujęcia rodem z wielkich, kinowych blockbusterów, wśród których znajdzie się westeroska wersja "Szeregowca Ryana" albo oblężenie armii nieumarłych w sezonie 5, dissujące wszystkie starania podjęte w "The Walking Dead" przez ostatnie 10 lat.

Telewizyjne doniesienia niekiedy traktują "Grę o tron" jako swego rodzaju klucz interpretacyjny do zrozumienia realnych wstrząsów politycznych mających miejsce w pozaserialowym świecie. Taka analogia rzadko miewa sens, bo brak dzisiejszej administracji błyskotliwego zmysłu politycznego Littlefingera, czy nieprzejednania Cersei Lannister. To tylko świństwa na miarę serialu, które ujawniają się w najgorszych cechach króla Joffreya czy Roberta Baratheona.

Tym, co najbardziej mnie uderzyło, jest stopień uwikłania każdego z bohaterów "Gry o tron" w konwencje społeczne. Jon Snow udaje się na Mur jako nastolatek, by spędzić resztę życia w czymś, co przypomina westeroską wersję rycerskiego zakonu (celibat, ale z mieczami) nie dlatego, że tego pragnie, ale ponieważ jest dzieckiem z nieprawego łoża i czuje, że nie ma dla niego miejsca we własnej rodzinie. Chociaż Tyrion Lannister jest prawdopodobnie jednym z najbardziej uczciwych bohaterów w całym serialu, to nieustannie jest oskarżany o robienie najgorszych rzeczy, tylko dlatego, że jest karłem. Samwell Tarly kilkukrotnie ratuje kobietę i jej dziecko przed mordercami, zabija dwójkę z najbardziej niebezpiecznych stworzeń tamtego świata, ryzykuje życiem, by uratować człowieka od nieprawdopodobnie niebezpiecznej choroby, ale jest także gruby, więc nawet jego zaprzysiężonym braciom wydaje się, że bicie go i próba zgwałcenia dziewczyny, której broni, jest czymś jak najbardziej na miejscu.

To pestka w porównaniu z doświadczeniami kobiecych bohaterek serialu, które niezależnie od pochodzenia, ostatecznie stają się majątkiem ruchomym, którym kupczą mężczyźni dla własnej rozrywki, bądź zdobycia władzy. W podobny sposób twórcy serialu kupczyli ciałami grających w nim aktorek, bo jeśli popatrzeć na całość, to zarówno ilość kobiecej nagości wymaganej od obsady oraz przemocy zadawanej żeńskim postaciom w trakcie całego serialu, była uderzająca. Tylko w samej połowie sezonu piątego spalono na stosie dziewczynkę z rozkazu jej ojca, a jej krzyki to jedne z najbardziej przerażających dźwięków, które słyszałem w telewizji. Inna bohaterka, przekonana o łagodności męża, została przez niego zgwałcona. Trzy inne kobiety pobił mężczyzna wybierający, którą zgwałci. Kobieta została zmuszona do przejścia nago ulicami King’s Landing, podczas gdy obrzucano ją wyzwiskami i ekskrementami. Cała scena trwała ponad siedem minut.

W trakcie niemal całej fabuły, nie wliczając ostatniego sezonu, Daenerys Targaryen, Pierwsza Tego Imienia, Khaleesi Wielkiego Morza Traw i Matka Smoków, żyje na zupełnie innym kontynencie, niż wszyscy pozostali bohaterowie. Sezon po sezonie widzowie zachodzili w głowę nie tylko nad tym, kiedy Khaleesi przybędzie by podbić Westeros, ale także dlaczego jej historia zdaje się tak odległa od losów pozostałych bohaterów. Gdy inni walczyli ze sobą, ich losy rozwijały się aż do grobów, Daenerys… wyzwalała niewolników. Po co?

Kiedy rozpoczynamy serię ostatnich sześciu odcinków, dociera do mnie, że praca Daenerys właściwie ucieleśnia serce "Gry o tron" i wychwytuje to, co uczyniło z serialu dzieło tak głęboko pochłaniające uwagę widzów. Dokładnie rzecz biorąc, to zadanie odrzucenia uciążliwych więzów konwencji społecznych, a niekiedy nawet rodziny, w imię wolności, by wybierać własną ścieżkę życia czy tożsamość. Wszyscy głowimy się nad tym, kto zasiądzie na Żelaznym Tronie, ale Dany już porzuciła ten sposób myślenia. "Lannisterowie, Targaryenowie, Baratheonowie, Starkowie, Tyrellowie…" wylicza w scenie mającej miejsce w samym środku serialu. "Są niczym elementy koła. Raz jeden, raz drugi jest na górze, a koło toczy się i miażdży tych, co na dole".

"Piękne marzenie. Zatrzymać koło" komentuje Tyrion. "Nie ty pierwsza na to wpadłaś".

"Nie chcę zatrzymać koła. Zamierzam je strzaskać" odpowiada królowa.

Jednym z największych odkryć Kościoła w XX wieku, była obserwacja, że Jezus przyszedł wyzwolić ludzi. Jeśli się spojrzy na wszystkie podjęte przez Niego działania - nie tylko na krzyż, ale na wszystko, co zrobił: od ucztowania z grzesznikami, spędzania czasu z kobietami, obcymi i tymi, uznawanymi za nieczystych, przez egzorcyzmowanie opętanych i uzdrawianie chorych - to tym, co je łączy, jest pragnienie uczynienia ludzi wolnymi. Wolnymi od grzechu, ale także uprzedzeń i wyrzucenia na margines. Wszyscy mamy miejsce przy stole uczty Pana, zaś każdy, kto twierdzi inaczej, nie jest godnym by pokładać w nim zaufanie.

To nie znaczy, że życie jest proste. Czy jesteś nastolatkiem, który stara się poznać swoje uczucia; wchodzisz w dorosłość i mierzysz się z tym, co zrobić ze swoim życiem; rodzicem czy małżonkiem próbującym złapać równowagę między odpowiedzialnością, a marzeniami; osobą starszą, która często czuje się porzucona; albo katolikiem próbującym zachować wierność Ewangelii pomimo wstrząsających doniesień o wykorzystywaniu seksualnym i kryciu przestępstw. Bycie wiernym sobie, stawanie się sobą, jest często okrutnie męczące.

Jednak co zostanie na końcu - zdaje się pytać "Gra o tron"? Majacząca groźba zbliżającego się Nocnego Króla to rzeczywistość, wobec której stajemy. Śmierć zbliża się do nas dzień po dniu. Stojąc w obliczu tej ostatecznej prawdy, czy spędzimy resztę życia na chwiejnym przywiązaniu do oczekiwań innych ludzi, czy też zawalczymy za nas i za drugich?

Karty rozdane. Uczta czeka. Miejmy tylko nadzieję, że to nie wesele.

Jim McDermott SJ - korespondent "America Magazine" z Los Angeles. Twittuje jako @PopCulturPriest

Tekst ukazał się w "America Magazine". Tłumaczył Karol Kleczka

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdzie jest Jezus w "Grze o tron"?
Komentarze (1)
SM
~Sylwia Melon
6 maja 2020, 19:19
Cudny artykuł!♡