Mały Łazarz z Urugwaju

Mały Łazarz z Urugwaju
(fot. dherman1145 / Foter / CC BY-NC)
Logo źródła: Głos Ojca Pio Dariusz Pielak

Jestem kapłanem ze zgromadzenia Misjonarzy Werbistów. Obecnie pracuję w Moskwie, w parafii św. Olgi. Swego czasu pracowałem w Urugwaju, gdzie byłem świadkiem cudu za przyczyną św. Ojca Pio.

Była niedziela. Zadzwoniła do mnie jedna z parafianek i poprosiła, żebym pojechał do szpitala, do chorego dziecka w bardzo ciężkim stanie. Przyjechałem wieczorem i od razu przy wejściu spotkałem dziadka i babcię chłopczyka.

Okazało się, że poznałem ich już wcześniej w domu wspólnego znajomego. Dziadkowie mieli posępne twarze, byli na granicy rozpaczy. "Proszę księdza - powiedzieli - lekarze mówią, że z małym jest bardzo źle i potrzeba czegoś więcej niż cudu, żeby z tego wyszedł". "Co się właściwie stało?" - spytałem. Odpowiedzieli: "Nasz wnuk ma 6 lat. Był chory na białaczkę. Wyszedł z tego, ale ma osłabioną ochronę immunologiczną. Zaatakował go jakiś wirus. Dla każdego innego dziecka skończyłoby się to serią antybiotyków i kilkudniowym leżeniem w łóżku, ale dla naszego wnuka ten atak choroby jest tragiczny w skutkach. Zapadł w śpiączkę, a lekarze nie wiedzą, jak zatrzymać wirusa".

DEON.PL POLECA

Musieliśmy poczekać na matkę dziecka, żeby razem wejść do szpitala, więc rozmowa trwała. Babcia opowiadała, że wnuk bardzo ich zaskoczył swoją wiarą. Nazywał Jezusa swoim przyjacielem i zawsze miał ze sobą Jego obrazek. Kiedy walczył z białaczką, cała rodzina była w rozpaczy, ale malec ich pocieszał: "Nie bójcie się, mój Przyjaciel wyciągnie mnie z tej choroby". Ta przyjaźń o tyle dziwiła, że rodzina była praktycznie niewierząca: nie chodzili do kościoła, nie mieli w domu obrazów, a ojciec dziecka był zadeklarowanym ateistą.

Tym razem malec w pośpiechu nie wziął ze sobą obrazka ze swoim Przyjacielem. Przywieziono go do szpitala we wtorek. W środę poprosił babcię o obrazek, ale ona zapomniała go zabrać i przywiozła mu go dopiero w piątek. Malec powiedział: "Babciu, nie jest mi już potrzebny". Babcia była zaskoczona. "Jak to? Nie chcesz obrazka swojego Przyjaciela?" - spytała. Na co malec odpowiedział: "Po co mi obrazek, Babciu? Przecież ja Go widzę, On jest tu ze mną". Zaskoczyło to wszystkich i jednocześnie napełniło niepokojem. Jak się okazało, w pełni uzasadnionym, bo w sobotę malec zapadł w śpiączkę.

Dziadek przysłuchiwał się naszej rozmowie, aż w końcu powiedział: "Proszę księdza, ja teraz będę żył najlepiej, jak tylko umiem. Będę po prostu świętym człowiekiem. A wie ksiądz dlaczego? Bo chcę się dostać do nieba. I gdy już tam będę, zapytam Pana Boga, dlaczego to robi".

W końcu przyszli rodzice dziecka. Mama, młoda, szczupła kobieta, ze łzami w oczach żaliła się, że drugiej tragedii nie zniesie - jej pierwsze dziecko, córeczka, urodziła się martwa.

Weszliśmy na oddział intensywniej terapii. Było tam kilka oddzielonych szybami boksów dla chorych. Nasz sześciolatek leżał na wznak, cały w sondach i przewodach. W nosie miał zainstalowaną rurkę, która podtrzymywała oddychanie. Kilka dni wcześniej usłyszałem, że ludzie w śpiączce czasami słyszą, co się do nich mówi. Zacząłem więc mówić do niego mniej więcej tak: "Jureczku, jestem ojciec Darek. Przyszedłem tutaj, żeby się pomodlić, bo jesteś bardzo chory. Twoi rodzice bardzo cierpią i boją się, że Cię stracą. Będziemy się modlić do Twojego Przyjaciela, Jezusa Chrystusa, żeby dał Ci zdrowie. Ale poprosimy o pomoc jeszcze kogoś. Dziś jest akurat dzień kanonizacji Ojca Pio. To był święty człowiek i pomagał wielu ludziom. Mam nadzieję, że w ten szczególny dzień i nam pomoże". Pomodliliśmy się na różańcu i wyszliśmy z separatki. Matka spytała tylko jeszcze, jakie są szanse na wyzdrowienie. Odpowiedziałem: "Nie mam absolutnie pojęcia, nie jestem lekarzem. Ale pomodliliśmy się, więc teraz pozostaje czekać". Rzuciło mi się w oczy, że matka miała w ręku różaniec. Ojciec się nie odezwał.

Następnego dnia zadzwoniłem do parafianki, która wezwała mnie do tego dziecka, żeby zapytać o rozwój wypadków. Nie było zmian. Za to chłopcu zaklejono oczy silikonem, żeby nie zniszczył sobie wzroku pocieraniem gałek ocznych pozbawionymi płynu powiekami.

Musiałem wyjechać do Argentyny na kilka dni. Kiedy wróciłem, mój współbrat powitał mnie od razu radosną wiadomością. Mały Jureczek wyszedł ze śpiączki i został przeniesiony do innego szpitala, gdzie przebywa w specjalnym, sterylnym pomieszczeniu. Wirus został przezwyciężony, a lekarze starają się wzmocnić system immunologiczny chłopca. Odczułem wielką radość, jak zresztą wszyscy. Lekarze, jakby uznając własną wcześniejszą bezsilność, nazwali dzieciaka imieniem Łazarz, ponieważ wrócił z zaświatów.

Okazało się, że chłopiec rzeczywiście tam był. Kiedy wyszedł ze śpiączki, zaczął opowiadać przedziwne historie. Najpierw znalazł się w miejscu, które mu się nie podobało. Następnie przeniósł się w bardzo piękną przestrzeń, gdzie spotkał swoją siostrę! Mówił, że bardzo urosła. Jego opowieści przypomniały gorączkowe majaki… Zastanawiająca jednak była historia o spotkaniu z chłopcem o imieniu Facundo, który umarł właśnie w ową niedzielę, kiedy modliliśmy się nad naszym malcem. Ten drugi chłopiec leżał w jednej z sąsiednich separatek i trudno wytłumaczyć, skąd Jurek znał jego imię. Na koniec opowieści podał też przyczynę powrotu z tej jedynej w swoim rodzaju podróży - ściągnęły go modlitwy jego mamy.

Po kilkunastu dniach dziadek z wnuczkiem przyjechali do mojej parafii. Przywieźli obraz Ojca Pio i chcieli go poświęcić. Przy powitaniu malec się rozpłakał. Był zdecydowanie nietypowym dzieckiem, wyciszonym, z powagą i zamyśleniem w oczach niespotykanym u dzieci w jego wieku.

Dziadek powiedział, że pojadą na pielgrzymkę do miejscowości Salto. Jest to miejsce szczególne. Ojciec Pio odwiedził je w cudowny sposób podczas jednej ze swoich bilokacji, ponieważ obiecał pewnemu pochodzącemu z Urugwaju kapłanowi, że będzie przy nim w godzinie śmierci. Teraz ten mały kraj szczyci się tym, że jest jedynym w Ameryce Łacińskiej, w którym pojawił się święty kapucyn.

W "Dzienniku" ojca Agostino in Lamis pod datą 19 maja 1949 roku zamieszona została notatka o wizycie w San Giovanni Rotondo Alfredo Violi, biskupa Salto w Urugwaju,  który zostawił kapucynom relację ze śmierci wikariusza generalnego tamtejszej diecezji, Ferdinando Damianiego. Deklaracja ta została oficjalnie potwierdzona podczas jednej z kolejnych wizyt, 26 listopada 1958 roku. Pismo przechowywane jest w klasztornym archiwum do dzisiaj.

"W roku 1937 JE Ferdinando Damiani, będąc chory na serce, przyjechał do San Giovanni Rotondo z pragnieniem, aby umrzeć przy Ojcu Pio i przez niego być namaszczonym.

Rzeczywiście podczas pobytu w klasztorze miał bardzo silny atak, który spowodował, że przez dwie godziny znajdował się na progu śmierci. Kiedy zawołano Ojca Pio, który był w konfesjonale, ten nie przyszedł od razu do chorego. Pojawił się dopiero wtedy, kiedy zagrożenie minęło. Kiedy JE Damiani zaczął mu wyrzucać, że nie przyszedł natychmiast, Ojciec Pio, uśmiechając się, powiedział: «Wiedziałem, że nie umrzesz, więc kontynuowałem spowiedź».

Kiedy poprawił się stan zdrowia gościa, Ojciec Pio poradził mu, aby wrócił do Urugwaju i kontynuował swą pracę (był wówczas wikariuszem generalnym JE Yamacho, biskupa Salto, którego ja byłem koadiutorem). Powiedział mu, że kiedy znajdzie się w niebezpieczeństwie śmierci, on sam postara się o dobrą duchową opiekę dla niego.

JE Damiani wykonywał więc swoje obowiązki, nieustannie zapadając na zdrowiu.

We wrześniu 1941 roku, po śmierci biskupa Yamacho, kiedy byłem biskupem diecezji […], przewodniczyłem kongresowi na temat powołań. […] W nocy z 11 na 12 września, po pierwszym dniu kongresu, JE Damiani miał atak anginy pectoris (dusznicy bolesnej). Było to po północy.

JE Barbieri, który wcześniej był w pokoju JE Damianiego aż do godziny 23.00, a może i dłużej, zdążył zasnąć. Obudziło go pukanie do drzwi jego pokoju. Otworzyły się drzwi i usłyszał głos, który powiedział: «Niech ksiądz idzie do JE Damianiego, bo umiera». JE twierdzi, że miał wrażenie, jakoby w cieniu widział kapucyna.

Pukanie do drzwi usłyszał również pewien kapłan, Francesco Nawarro, który modlił się w oratorium domu biskupiego. JE Barbieri pobiegł do pokoju JE Damianiego. Wszystkie drzwi były zamknięte, ale nie było w nich kluczy. JE leżał, konając w łóżku. Na łóżku leżała też tacka dla chorego, na której były rozsypane (zauważyliśmy to później) tabletki Trinitrna, których prawdopodobnie nie był w stanie zażyć, oraz niedokończony telegram, który mówił: «Ojciec Pio - San Giovanni Rotondo - Nieustanny i straszny ból serca sprawia, że umieram - Damiani».

Ten telegram przechowuję osobiście w Salto.

Nie tracąc świadomości, umierający poprosił JE Barbieriego o udzielenie mu namaszczenia chorych. […]

Wyspowiadany przez ojca Nawarro, przyjął sakrament namaszczenia, którego udzielił mu proboszcz katedry. Jego lekarz zbadał go i stwierdził, że nic już nie można zrobić. JE Damiani umarł pół godziny później, otoczony przez czterech biskupów i sześciu kapłanów.

W ten sposób umarł pod dobrą opieką 12 września 1941 roku o godzinie 1.00. […]

Podpisuję i opieczętowuję tę deklarację złożoną zgodnie z prawdą […]".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Mały Łazarz z Urugwaju
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.