O rezygnacji z uporczywej terapii
Współczesna medycyna jest zafascynowana nowoczesną technologią. Rozwój wiedzy sam w sobie oczywiście nie jest zły, jeśli tylko jest rzeczywiście rozwojem. Jeśli jednak wraz z wprowadzeniem elektroniki i chemii zanika dotychczasowa wiedza - jak zrozumienie fizjologii, wewnętrznej celowości zachodzących procesów, czy działania preparatów naturalnych (ziół i minerałów) - rozwój jest tylko częściowy lub nawet pozorny.
Jednym z takich obszarów medycyny, gdzie zaangażowanie wyspecjalizowanych środków technicznych nie zawsze idzie w parze z mądrością - jest śmierć i umieranie. Zaufanie w siłę środków technicznych popchnęło współczesną medycynę w kierunku swoistej zaciekłości terapeutycznej: postawy, która każe walczyć z nadchodzącą śmiercią za wszelką cenę. Wprowadzane są zatem do użycia coraz bardziej zaawansowane techniki terapeutyczne. Nie zawsze przynoszą poprawę zdrowia, o jego przywróceniu nie wspominając. Niekiedy jedynym skutkiem ich zastosowania jest wydłużenie czasu choroby, wydłużenie i spotęgowanie cierpienia - nie tylko samego chorego, ale i jego najbliższych.
Rezygnacja z uporczywej terapii jest w niektórych sytuacjach decyzją dramatycznie trudną, tak dla pacjenta, dla jego bliskich i dla personelu medycznego. Jakże często chwytamy się myśli o jeszcze jakiejś nowej terapii, jeszcze jednym eksperymentalnym podejściu, o zagranicznym specjaliście i niezwykle obiecujących odkryciach.
Tymczasem są choroby i rany, których medycyna nie jest w stanie wyleczyć. Prędzej czy później śmierć staje się udziałem każdego, kto się począł. Jest rzeczą nierozsądną oczekiwać, że kogokolwiek ona ominie, skoro nawet Syn Boży jej się poddał.
Jan Paweł II z naciskiem przypominał, że jakkolwiek "istnieje oczywiście powinność moralna leczenia się i poddania się leczeniu, [...] taką powinność trzeba określać w konkretnych sytuacjach: należy mianowicie ocenić, czy stosowane środki lecznicze są obiektywnie proporcjonalne do przewidywanej poprawy zdrowia. Rezygnacja ze środków nadzwyczajnych i przesadnych nie jest równoznaczna z samobójstwem lub eutanazją; wyraża raczej akceptację ludzkiej kondycji w obliczu śmierci" (EV 65).
Zatem, jeśli człowiek jest na swoją śmierć wewnętrznie gotowy, a terapia przestaje dawać nadzieję na zdrowie lub przynajmniej w miarę normalne życie - można zrezygnować z działań, które przestały być adekwatne do stanu chorego. Można przyjąć nadchodzącą śmierć. Przyjąć, a nie sprowadzić. Nie chodzi zatem o sytuację, w której chory jest uśmiercany, lub pozbawiany terapii, która mogłaby mu pomóc. Jest to zaprzestanie działań, które niczego dobrego nie przynoszą. Powtórzmy zatem wyraźnie - można zrezygnować tylko z tego, co nie ma sensu, co wykracza poza zakres działań zwyczajnych i proporcjonalnych.
Zakres tej zwyczajności i proporcjonalności jest uzależniony od sytuacji danego chorego. Jeśli dane działanie niesie uzasadnioną nadzieję poprawy stanu zdrowia, a tym bardziej przezwyciężenia choroby lub ran, z takich działań rezygnować nie wolno. Nie wolno zrezygnować z leczenia uznawanego w danym stanie chorego za standardowe, zwyczajne i proporcjonalne. Nie wolno w końcu zrezygnować z działań, które choć wprost terapią nie są, w nieodłączny sposób jej towarzyszą: z zabiegów pielęgnacyjnych, z karmienia i nawadniania, chyba że w końcowym stadium umierania, gdy organizm pokarmu i wody już nie przyjmuje.
Na kwestię podawania pokarmu i wody trzeba w kontekście rezygnacji z uporczywej terapii zwrócić uwagę, zwłaszcza jeśli chodzi o żywienie pozajelitowe osób pozostających w trwałym stanie wegetatywnym. Niektórzy sondy pokarmowe i nawadniające wpisują w zakres terapii nadzwyczajnej, ale czynią to niesłusznie. Ani karmienie, ani umożliwienie oddychania nie jest terapią, ale - co najwyżej - działaniem pielęgnacyjnym, nawet jeśli wykorzystywane są zaawansowane środki techniczne. Odebranie pokarmu prowadzi do śmierci przez zagłodzenie, nie jest zatem akceptacją nieuchronnie zbliżającej się śmierci, ale sposobem na jej zadanie. Podobnie uniemożliwienie oddychania oznacza zabójstwo przez uduszenie. A zabijać się nie godzi, nawet jeśli chodzi o kogoś, kto i tak wkrótce miał umrzeć, albo kto - wedle wiedzy medycznej - najprawdopodobniej nigdy nie odzyska przytomności. Umierający, to znaczy wciąż żywy. A zatem wymagający opieki. Umierający, a zatem wołający o miłość. O tej opiece nad umierającymi przyjdzie nam opowiedzieć sobie przy okazji refleksji nad opieką paliatywną.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Nie jest eutanazją, ani tym bardziej rezygnacją z uporczywej terapii, odłączenie aparatury podtrzymującej życie od ciała człowieka już zmarłego. Śmierć mózgu oznacza, że człowiek nie żyje, nawet jeśli aparatura techniczna powoduje, że jego ciało wciąż wygląda jak żywe. Takie sztuczne podtrzymywanie funkcjonowania ciała może trwać przez dłuższy czas. Nie można go jednak mylić ze śpiączką czy trwałym stanem wegetatywnym - w obu tych sytuacjach mózg, jakkolwiek uszkodzony, żyje i wykazuje znamiona aktywności. Jeśli jednak mózg obumrze - cały człowiek umiera. Dalsze funkcjonowanie aparatury ma sens jedynie o tyle, o ile służyć ma utrzymaniu organów do przeszczepu. Ale o przeszczepach opowiemy sobie także kiedy indziej.
Skomentuj artykuł