Ocalić małżeństwo mimo wszystko?
Dekalog jest po to, żeby go przestrzegać, a nie żeby mierzyć nim innych. Rozsądzać o tym, komu się udało go przestrzegać według Bożego zamysłu, będzie On sam - z o. Mieczysławem Łusiakiem SJ, duszpasterzem małżeństw niesakramentalnych oraz duszpasterzem małżeństw w kryzysie "Sychar" w Bydgoszczy, rozmawia Monika Białkowska.*
Monika Białkowska: Jest ojciec duszpasterzem małżeństw niesakramentalnych, ale również małżeństw w kryzysie i osób porzuconych. Czy to nie jest dwulicowość? Jak można jednocześnie wspierać porzuconych i porzucających, którzy weszli w nowe związki?
Mieczysław Łusiak SJ: Jest taki stereotyp, według którego duszpasterstwo osób niesakramentalnych zrzesza ludzi, którzy porzucili swoich małżonków. Ktoś na nich czeka i nie ma racjonalnych powodów, dla których nie mogliby wrócić do sakramentalnego małżeństwa. W moim duszpasterstwie takich osób nie ma. Nawet, jeśli przychodzili ludzie, którzy mieli na sumieniu swoje sakramentalne małżeństwo, to po dwóch czy trzech spotkaniach znikali. Treści, które słyszeli i adoracja Najświętszego Sakramentu sprawiały, że sami zaczynali rozumieć, że to nie jest miejsce dla nich. Bo to nie jest miejsce dla tych, którzy mogą coś jeszcze odbudować, których sakramentalny związek ma szansę funkcjonować. Są tu ludzie autentycznie skrzywdzeni, którym mimo prób nie udało się małżeństwa uratować, a potem nie umieli żyć samotnie - być może nie mieli wsparcia w postaci duszpasterstwa osób porzuconych… Mógłbym naciskać, żeby żyli samotnie - ale staję wobec tego, co ich łączy, wobec ich pięknej więzi na kształt małżeńskiej i wiem, że nieludzkie byłoby, a nawet nieboskie, nazwać to złem.
Ale to, co ojciec nazywa "piękną więzią na kształt małżeńskiej", inni nazwą wprost cudzołóstwem. Powiedzą, że takie duszpasterstwo dla grzeszników wspiera ich w czynieniu zła, więc równie dobrze można by założyć duszpasterstwo dla złodziei, żeby kradli dalej…
Zrównywanie osób żyjących w związkach niesakramentalnych z ludźmi, którzy kradną czy mordują, jest absolutnie niedopuszczalne. Kościół tak nie myśli. Bł. Jan Paweł II w adhortacji Familiaris consortio wezwał duszpasterzy, by zaopiekowali się ludźmi, żyjącymi w ponownych związkach i ani słowem nie wspomniał, że celem takiego duszpasterstwa ma być doprowadzenie do tego, by owe ponowne związki się rozpadły. Przeciwnie - pisał, że należy ich wspierać, by pomimo swej sytuacji oboje żyli po katolicku. Potem papieże Benedykt XVI i Franciszek zachęcali, by ludzie ci dbali o komunię duchową z Chrystusem.
Rozmawiałem kiedyś z bp. Dzięgą, członkiem Rady ds. Rodziny przy polskim episkopacie. Zapytałem, czy jako duszpasterz, w polskich warunkach, gdzie istnieje instytucja separacji sądowej, mam prawo w określonej sytuacji powiedzieć, że bardziej wskazany jest rozwód, niż separacja. W odpowiedzi usłyszałem, że nie ma generalnej zasady, że każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie, tak są czasem skomplikowane. Znam sytuacje, gdzie odmowa rozwodu oznaczałaby dla kobiety zemstę, upokorzenia i znęcanie się psychiczne ze strony sakramentalnego męża. Dla niej zgoda na rozwód jest formą obrony koniecznej, którą zakłada kodeks prawa kanonicznego. Dla nas, katolików, rozwód jest właśnie formą separacji i tak tłumaczę to tym, którzy się z konieczności rozwodzą.
Jak zatem rozumieć jezusowe słowa "Idź i nie grzesz więcej"? Niesakramentalni nie zmieniają swojego życia, trwają w grzechu. Czy te słowa ich nie dotyczą? A może przestajemy uznawać cudzołóstwo za grzech?
Kościół w odniesieniu do pewnej kategorii małżeństw niesakramentalnych nie mówi o "trwaniu w grzechu", ale o "nieprawidłowej sytuacji", która uniemożliwia rozgrzeszenie i przystępowanie do sakramentów. To jest terminologia używana zarówno w dokumentach, jak i w wypowiedziach papieży. Owszem, z formalnego punktu widzenia oznacza ona trwanie w grzechu. Natomiast czy Bóg oceni to jako klasyczne cudzołóstwo - to już nie nam rozstrzygać. Dekalogiem nie da się skodyfikować całej ludzkiej rzeczywistości. Kościół widzi złożoność problemu i jego niejednoznaczność, dlatego nie potępia i unika takich określeń, jak "życie w grzechu". Czasem pojawiają się one gdzieś na forach, w prywatnych rozmowach osób skrzywdzonych czy w wypowiedziach księży, którzy nigdy nie prowadzili duszpasterstwa niesakramentalnych i nie znają tych ludzi. A papież Benedykt mówił do nich w Mediolanie, że są piękni i że Kościół ich kocha.
Czy nie jest więc tak, że niesakramentalni dostają Kościół w wersji light? Po co człowiek ma walczyć o swoją świętość, skoro można iść do niej opłotkami, nie spowiadać się, przyjmować tylko komunię duchową i żyć? Czy to nie jest tworzenie takiego ciepełka, w którym niesakramentalni adorują sobie Jezusa i jest im fajnie, jakby nic się nie stało?
Ależ się stało! Nie są dopuszczeni do sakramentów, a to jest świadectwem dla Kościoła o wielkiej wadze sakramentu małżeństwa!
Kilka osób z mojego duszpasterstwa odważyło się podchodzić na Mszy św. parafialnej do komunii razem ze wszystkimi, oczywiście tylko po błogosławieństwo. Po Mszy św. pytano ich: "Dlaczego tylko błogosławieństwo?" Tłumaczyli, że żyją w ponownym związku i do komunii przystąpić nie mogą, ale chcą być jak najbliżej Boga. Reakcje ludzi były zwykle takie same: "Jak to dobrze, że mnie się tak życie nie skomplikowało!" A oni mogli tylko przytaknąć: "Dziękuj za to Panu Bogu". Nie było reakcji typu: "Jakże to, to już Kościół nie widzi problemu?" Kościół widzi problem! Właśnie widzi problem, więc nie podaje komunii! To jest dla tych ludzi bardzo bolesne, a komfortem czy ciepełkiem może to nazwać tylko ktoś, kto nigdy nie był ich duszpasterzem. Ja jestem z nimi na co dzień i wiem, że żadna adoracja czy błogosławieństwo nie zastąpią im Komunii. I oni mają w sobie wielkie pragnienie Komunii i wielką tęsknotę. Ona w nich nie wygasa, ona ich do kościoła prowadzi, ona ich trzyma w duszpasterstwie, choć nigdy się nie spełnia. Nikt w moim duszpasterstwie nie ma poczucia, że żyje normalnie w Kościele, że nie ma problemu, że nic się nie stało!
Czyli powiedzmy wyraźnie: Kościół przez duszpasterstwo niesakramentalnych nie otwiera żadnej furtki dla rozwodów, ale raczej ratuje ze zgliszczy to, co jeszcze da się uratować?
Zdecydowanie tak. Ci ludzie mają za sobą długą i bolesną historię, często długie lata formalnego życia w Kościele, ale bez ugruntowanej wiary. W nowy związek wchodzili dlatego, że ślub kościelny był dla nich tylko zewnętrznym obrzędem. Potem - może po jakimś kazaniu, rekolekcjach albo książce - postanowili zbliżyć się do Boga. Nowy związek jest dla nich miejscem duchowego rozwoju. Przychodzą na rekolekcje, modlą się, regularnie chodzą do kościoła, dzieci mają w nich przykład chrześcijańskiego życia. Nawet gdyby pomyśleli o powrocie do małżeństwa sakramentalnego, wróciliby do tych, którzy do kościoła nie chodzą, którzy kpią z wiary, którzy zabraniają do kościoła chodzić dzieciom… To nie jest teoria, to są sytuacje wzięte z życia!
Przychodzi do mnie kobieta, która uciekła od męża, ratując swoje zdrowie psychiczne i fizyczne. On po latach chce wrócić, ale ona mówi: "Nie mogę na niego patrzeć. Wybaczyłam mu, nie chcę się mścić, życzę mu jak najlepiej, ale nie umiem go pokochać!" Mam jej powiedzieć: "Pani musi! To nieważne, co pani czuje. Ma pani z nim jeść śniadania, obiady i kolacje, przyjaźnić się z nim, spędzać wolny czas, współżyć"? Czy sakrament zastępuje wszystko? Czy automatycznie uwalnia ludzi od tego, co czują, co myślą, co mają w pamięci? Nie znam przypadku, żeby ktoś zapomniał wyrządzane mu przez lata zło tylko dlatego, że zawarł sakramentalny związek. Modlą się o to, pragną tego, ale to nie przychodzi… Ludziom wyraźnie brakuje empatii, jeśli tego nie rozumieją.
Może to po prostu syndrom starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym? My jesteśmy porządni, staramy się - a tamci zgarniają całą miłość i uwagę?
Dokładnie tak jest. Ale proszę zwrócić uwagę: ojciec nie pyta marnotrawnego syna, czy już nigdy więcej sobie nie pójdzie. Nie stawia żadnych warunków. Jezus mówi kobiecie cudzołożnej "idź i nie grzesz", ale nie mówi: "obiecaj, że nigdy już tego nie zrobisz". Popełniamy w duszpasterstwie błąd nie ucząc ludzi, że czym innym jest przebaczenie, a czym innym pojednanie. Niektórzy oburzają się na mnie, gdy mówię do niesakramentalnych "Bóg wam przebaczył". Przebaczenie jest warunkiem pojednania, ale nie jest jeszcze pojednaniem! Kobieta cudzołożna została przez Jezusa rozgrzeszona, ale czy się z nim pojednała? Czy zmieniła swoje życie? Może nie miała siły? A może chciała przez tydzień, a potem stwierdziła, że jednak nie umie żyć inaczej? Czy Jezus odwołał to, co zrobił? Żałował, że nie została ukamienowana? Mam wrażenie, że niektórzy ludzie żałują…
Dekalog jest po to, żeby go przestrzegać, a nie żeby mierzyć nim innych. Rozsądzać o tym, komu się udało go przestrzegać według Bożego zamysłu, będzie On sam.
Mówimy wciąż o szóstym przykazaniu. Może problem w postrzeganiu małżeństw niesakramentalnych polega na tym, że widzimy tylko ten jeden grzech? Jest przecież jeszcze dziewięć innych…
Likwidacja duszpasterstwa małżeństw niesakramentalnych sprawiłaby, że ludzie mogliby zacząć się staczać po równi pochyłej. Ktoś żyje w takim związku, więc przestaje chodzić do kościoła i do złamanego szóstego przykazania dorzuca regularnie łamane drugie. Zaczyna szukać alternatywnych duchowości, więc łamie pierwsze przykazanie. Oddala się od chrześcijańskich wartości, przestaje dbać o więź małżeńską, dochodzi do kolejnego rozwodu, i kolejnego, i łamie szóste przykazanie po raz trzeci, po raz piąty… Sumienie się rozluźnia, jeśli chodzi o oszustwa, o kradzieże… Czy naprawdę o to właśnie nam chodzi? Bo Kościołowi o to nie chodzi. Kościół chce mimo wszystko tych ludzi ocalić, bo życie nie sprowadza się tylko do małżeństwa i seksu.
Niektórzy mówią, że ich chodzenie do takiego duszpasterstwa byłoby nieuczciwe - skoro odeszli od Boga, to nic im się nie należy, i dzielnie ponoszą tego konsekwencje. Czy to rzeczywiście nieuczciwość? A może tylko alternatywa między "żyję jako grzesznik, ale przed Bogiem", a "żyję, jakby Boga nie było?"
Na podstawie moich wieloletnich doświadczeń, w oparciu o praktykę, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że przed przyjściem do duszpasterstwa blokuje ludzi ucieczka przed świadomością, że żyją w ponownym związku. Mogą mówić, że to nieuczciwe, ale tak naprawdę nie chcą zbliżyć się do Boga, bo przed Nim musieliby stanąć w prawdzie. W świetle wszystko widać, a bez Boga mogą żyć sobie błogo, ich winę widać niewyraźnie. To właśnie w duszpasterstwie ludzie bardzo mocno przeżywają świadomość, jak bolesna jest ich sytuacja - ale jednocześnie odnajdują miłość Boga i nadzieję.
* Poszerzona wersja wywiadu, który ukazał się w "Przewodniku Katolickim".
Skomentuj artykuł