Opowieść wigilijna
Była nastolatką, gdy spotykaliśmy się i mieliśmy wspólnych przyjaciół. Ja byłem od niej kilka lat starszy. Jakże różnie potoczyły się nasze losy. Odwiedziłem ją w tym roku wpadając na szybką kawę i długie wspomnienia.
- Ojciec zmarł, gdy byłam dzieckiem. Niewiele go pamiętam. Matkę pochowałam, gdy byłam młodą dziewczyną. Mąż i cała jego rodzina zostawili mnie, bo jestem niewierząca. Teraz żyję tu samotnie w lesie. Doglądam kur i opiekuję się dwoma końmi.
Pięćdziesięcioletnia Tatiana pokazuje mi niedokończony domek, w którym mieszka i opowiada o swojej samotności. Za oknem przechadzają się dwa konie, gniady i biały. Po jedynym wykończonym pokoju z kominkiem biega pies próbując zachęcić mnie do zabawy.
- Nie wolno Kacper - przywołuje go do porządku Tatiana, a kotka o imieniu Tigra wykorzystując okazję, że wstałem, wskakuje na fotel i udaje, że śpi. Nie mam sumienia demaskować jej przebiegłości. Siadam na taborecie i słucham długiej historii, wigilijnej opowieści niewierzącej mieszkanki samotnie stojącego w lesie domku.
- W wieczór przed Świętami Bożego Narodzenia zrobiłam sobie barszcz z uszkami i gdy siedziałam tak nad talerzem, zrobiło mi się bardzo przykro. Każdy łyk barszczu wyciskał mi z oczu łzy. Jak deszcz kapały na śnieżnobiały obrus. Nie mogłam tak siedzieć, nie chciałam. Ale dokąd mogłabym pójść?
- Poprawiłam makijaż i ciepło się ubrałam. Potem osiodłałam gniadego i przygotowałam do drogi także drugiego konia. Mam go tylko na przechowanie, ale przecież nie zostawiłabym biedaka samego. Jechałam bardzo wolno przez ciemny las aż do rozstaju leśnych dróg. Tam zatrzymałam się chwilę przed krzyżem. Była północ. Gdy zamierzałam ruszyć dalej, konie zaczęły zachowywać się bardzo niespokojnie. Zaczęłam nasłuchiwać. Jakby jakiś płacz z oddali. Tak, coraz wyraźniejszy płacz dziecka. Aż wreszcie zobaczyłam małego chłopczyka. Mógł mieć najwyżej pięć lat. "Skąd się wzięło dziecko w tym ciemnym lesie?" pomyślałam i zsiadłam z konia.
- Zarzuciłam chłopczyka pytaniami: "Co się stało? Dlaczego płaczesz? Gdzie mieszkasz? Dlaczego nie jesteś w domu z rodzicami?". Chłopczyk powiedział, że rodzice piją, że nikt się nim nie interesuje i że postanowił odejść z domu na zawsze. Nie rozumiałam jakim sposobem dotarł tak daleko. Do najbliższych zabudowań było prawie pięć kilometrów. Wzięłam chłopczyka na konia i pojechaliśmy do najbliższej wioski. Gdy wskazał mi dom, w którym mieszkał, byłam gotowa wejść tam i zrobić nieziemską awanturę.
- Drzwi otworzyła młoda kobieta. Oczywiście była pijana, a w domu trwała niezła impreza. Matka chłopczyka też tam była i też piła. Gdy opowiedziałam, gdzie znalazłam jej syna, przestraszyła się i prosiła, bym tylko nie wzywała policji. Dziękowała, przepraszała, zapraszała… Wyszłam jak najszybciej i wróciłam do domu.
- Na drugi dzień postanowiłam pojechać tam znowu, by sprawdzić, czy dziecku nie dzieje się krzywda. Może źle zrobiłam, że nie wezwałam wtedy policji? Miałam mieszane uczucia, co do tego jak to w nocy załatwiłam. Pojadę, sprawdzę, zainteresuję się. I wiesz co? Pewnie mi nie uwierzysz. Domu, do którego odprowadziłam w nocy chłopczyka nie było. Po prostu nie było. W tym miejscu nigdy nie było domu.
- To była moja pierwsza Wigilia Bożego Narodzenia od wielu lat, gdy nie byłam sama. Ten mały chłopczyk, kto wie czy naprawdę istnieje, był mi wtedy bardzo potrzebny. Wciąż o nim myślę i nie ma już we mnie nienawiści do tych wszystkich, którzy mnie opuścili. Kto wie, może On to uczynił?
- Odwiedziłeś mnie po trzydziestu latach. Może to też jakiś znak? - zamyśliła się i po chwili dodała - Wiedziałam, że zostałeś zakonnikiem. Ale ja nie znam się na sprawach religii. Dobrze, że wpadłeś. Śniłeś mi się i sen się sprawdził.
Wojciech Żmudziński SJ - dyrektor Centrum Kształcenia Liderów i Wychowawców im. Pedro Arrupe, redaktor naczelny kwartalnika o wychowaniu i przywództwie "Być dla innych"
Skomentuj artykuł