Podróż bohatera i bohaterki

Podróż bohatera i bohaterki
(fot. sxc.hu)
Richard Rohr

Musimy tylko trzymać się nici, podążając drogą bohatera. I tam, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć obrzydliwość, znajdziemy boga, tam, gdzie spodziewaliśmy się zabić kogoś, zabijemy siebie, tam, gdzie spodziewaliśmy się wyjść na zewnątrz, dojdziemy do sedna naszej własnej egzystencji, tam, gdzie spodziewaliśmy się być sami, będziemy z całym światem. (JOSEPH CAMPBELL, BOHATER O TYSIĄCU TWARZY)

Gdy zajrzymy do współczesnych wydań rozmaitych mitologii, zawsze dostrzeżemy opisany przez Josepha Campbella "monomit bohatera". Choć pojawiają się w nim różne symbole, powtarza się on w rozmaitych formach zarówno w odniesieniu do mężczyzn, jak i do kobiet. Podróż bohatera i jej etapy stanowią szkielet tej książki! W pewnym sensie wyjaśnimy tylko, na czym owa klasyczna podróż polega, wyciągając z tego wnioski, które dziś wydają się pod względem psychologicznym i duchowym nawet bardziej oczywiste niż w przeszłości. Jak nikt przed nami staliśmy się beneficjentami globalizacji duchowej i informacyjnej.

Wzorzec podróży bohatera pozostaje jednak wciąż taki sam i znajduje potwierdzenie w moich badaniach nad inicjacją. Ten, kto wyrusza w podróż, przechodzi niezmiennie przez następujące etapy, w takiej czy innej postaci:

1. Żyje w świecie, który w danym momencie traktuje jako ustalony i wystarczający; często jest księciem lub księżniczką, miewa nawet, o czym naturalnie nie wie, boskie pochodzenie! (Tę niepamięć otrzymuje jako dodatek do podstawowego problemu religijnego, ponieważ odkrycie boskiego DNA jest zawsze zadaniem). Pamiętamy, że Odyseusz jest królem Itaki, ale nie "panuje" tam, dopóki nie odbędzie drugiej podróży.

2. Ma powołanie lub odwagę, by opuścić dom i zaangażować się w jakąś przygodę - by nie tyle rozwiązać jakiś problem, co po prostu wyjść na zewnątrz i poza swoją dotychczasową wygodną i bezpieczną strefę. Na przykład młody Siddhartha opuszcza dom rodzinny, św. Franciszek udaje się do świata muzułmańskiego, królowa Estera i św. Joanna d'Arc wkraczają na drogę wojny, by chronić swoje ludy, Odyseusz wyrusza na wojnę trojańską.

3. Właściwie dopiero w tej podróży czy też dzięki tej przygodzie człowiek znajduje swój prawdziwy problem! Niemal zawsze jest przy tym w jakiś sposób "zraniony" i targają nim poważne wątpliwości, a cała jego historia w dużej mierze obraca się wokół prób, którym jest poddawany i z którymi musi się zmierzyć. Zawsze jest jakieś zranienie - wielka epifania polega na tym, że rana staje się sekretnym, a nawet "świętym" kluczem, który radykalnie człowieka zmienia. Nawiasem mówiąc, taki jest właśnie sens ran Jezusa!

Świat bohatera się otwiera, ekran poszerza i coraz większy staje się on sam. Słowo odyseja używane jest dziś do opisania tego właśnie rodzaju odkryć i przygód. Odyseusz pojawia się w historii jako samotny człowiek na plaży, szlochający, pokonany, pozbawiony nadziei powrotu do domu, w którym mógłby żyć jak bohater. To jest wieczna, dręcząca go rana. Wszystko jest takie niesprawiedliwe: on był przecież bohaterem wojny trojańskiej.

4. Pierwsze zadanie - w odczuciu bohaterki lub bohatera jedyne - okazuje się tylko środkiem i rozgrzewką przed czekającym ich zadaniem prawdziwym. Bohaterowie ponoszą "porażkę" w tym, co jest jedynie ich sytuacją życiową, by następnie odkryć swoje Prawdziwe Życie, będące zawsze nieporównanie głębszym nurtem ukrytym pod warstwą pozorów. Większość ludzi myli swoją sytuację życiową z prawdziwym życiem, płynącym pod powierzchnią codziennych wydarzeń. Wiele osób religijnych określa tego rodzaju głębsze odkrycie jako "znalezienie swojej duszy".

5. Następnie bohater lub bohaterka powracają do miejsca, z którego wyruszyli, i jak ujął to T.S. Eliot, są "świadomi go po raz pierwszy"; powracają z darem lub "błogosławieństwem" dla swego ludu lub wioski. Zgodnie z ostatnim krokiem w programie Anonimowych Alkoholików, człowiek musi przekazać innym lekcję, której się nauczył - w przeciwnym razie prawdziwego daru nie było. Podróż bohatera jest zawsze doświadczeniem nadmiaru życia, nadwyżki energii, z której mnóstwo zostaje dla innych. Bohater lub bohaterka odnajdują erosa, energię życia, której jest aż nadto, by odwrócić skutki działania thanatosa, energii śmierci.

Jeśli jest to prawdziwa energia życia, zawsze jest doświadczana jako nadmiar lub obfitość życia. Bohater czy bohaterka są z definicji osobami "generatywnymi", by użyć precyzyjnego terminu Erika Homburgera Eriksona, troszczą się o kolejne pokolenie, a nie tylko o siebie. Bohater żyje głębią czasu, a nie tylko swoim małym jego wycinkiem. Prawdę mówiąc, zastanawiałbym się, czy można być bohaterem lub bohaterką, nie żyjąc ową głębią czasu - czyli równocześnie przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.

Co ciekawe, owa klasyczna tradycja prawdziwego "bohatera" wcale nie jest tożsama z jego współczesnym rozumieniem. Dzisiejsze zastosowanie tego słowa jest niemal pozbawione kontekstu społecznego. "Bohater" współczesności to przeważnie ktoś śmiały, muskularny, bogaty, sławny, utalentowany lub "fantastyczny" sam z siebie i często dla siebie. Bohater klasyczny był tym, który "wytrwa do końca" bez względu na cenę, a jeszcze wiele w nim zostanie dla innych. O prawdziwym bohaterstwie można mówić wyłącznie wtedy, gdy służy wspólnemu dobru.

Kimś sławnym (cieszącym się nawet złą sławą) w sensie historycznym mogło człowieka uczynić dążenie do rozgłosu, władzy, pieniędzy lub talentu na modłę Amerykańskiego Idola. Pojęcia celebryty lub ofiary ocalałej z jakiegoś zdarzenia często się dziś myli z pojęciem bohatera, co zapewne świadczy o naszej rzeczywistej regresji. Samo tylko przetrwanie i utrzymanie się przy życiu jest pierwotnym instynktem, właściwym również małym jaszczurkom; nie ma jednak nic wspólnego z bohaterstwem w klasycznym tego słowa rozumieniu. My mieliśmy kwitnąć, rozwijać się, a nie jedynie chcieć przeżyć. Cieszymy się, gdy ktoś ocaleje z katastrofy, z pewnością wymagało to odwagi i wysiłku. Jednak co zamierza zrobić ze swym uratowanym życiem? To jest dopiero heroiczne pytanie.

Jedną z najwcześniej pojawiających się oznak potencjalnej podróży bohatera czy bohaterki jest konieczność opuszczenia domu - tego, co znane. W pierwszej połowie życia nie zawsze się to przytrafia. (Prawdę mówiąc, wielu ludzi nie opuściło domu przed ukończeniem trzydziestego roku życia, a większość nigdy nie porzuca znajomego środowiska!) Jeśli ktoś poświęcił wiele lat na wzniesienie swojej wieży sukcesu i poczucia ważności swojej osoby, swojego osobistego "planu zbawienia", jak to nazwał Thomas Merton, albo z powodzeniem stworzył własną wyjątkową grupę etniczną, religię lub "dom" - nie będzie chciał z tego zrezygnować. (Teraz, kiedy wielu ludzi posiada drugi, trzeci, czwarty dom, zastanawiam się, jak oni w ogóle mogą je opuścić?)

Kiedy już człowiek może wydostać się z "domu", ze swojego "zamku" i strefy bezpieczeństwa, większość jego podróży ma swoje własne życie i swą własną śmierć. Najważniejsze to wyjść na zewnątrz i umieć się poruszać w obszarze realnych problemów, ale także wokół spraw większych niż realne. Właśnie to stanowiło zasadniczą fabułę mitu założycielskiego, który słowami Jahwe skierowanymi do Abrama i Sary: "Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę" (Rdz 12, 1) stworzył trzy religie monoteistyczne. Zdumiewające jest, że nie umiemy zrozumieć istoty sprawy, nie możemy pojąć tego, co stanowi nasz niezbędny punkt wyjścia. To, co zrobiliśmy, jest całkowitym odwróceniem sensu naszego mitu założycielskiego! Nic dziwnego, że religia wpadła w tarapaty.

Tak się zastanawiam, czy nie czujemy się już naprawdę "posłuszni bogom", czy nie potrafimy odczytać przeznaczenia, powołania i losu, które kazały Odyseuszo-wi opuścić ojca, żonę, syna i udać się w drugą podróż? A propos: o tym samym posłuszeństwie w kontrowersyjny sposób mówił często Jezus, na przykład: "Jeśli ktoś przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem" (Łk 14, 26). Nie daje mi spokoju, jak chrześcijanie opowiadający się za tzw. wartościami rodzinnymi interpretują wersety równie szokujące jak ten? Jezus wcale nie był typem człowieka "rodzinnego" w powszechnym rozumieniu tego słowa! Co skłaniało tak wielu świętych do szukania przede wszystkim "woli Boga" i przedkładania jej ponad własną? Co skłaniało tak wielu pracowników Korpusu Pokoju, misjonarzy i innych ludzi różnych profesji do opuszczenia swojego kraju i pracy w miejscach trudnych, gdzie czekało na nich tyle wyzwań? Przypuszczam, że często było to przeczucie nieuchronności dalszej podróży, zaproszenie płynące z głębi ich duszy, a może nawet głębokie posłuszeństwo Bogu.

Powołanie uczniów w Nowym Testamencie przybiera najczęściej formę wyraźnie sformułowanego zaproszenia, by zostawić "łódź i ojca" (Mt 4, 22). Powołując pierwszych uczniów, Jezus mówi im o dalszej podróży. A przecież są już ustabilizowani życiowo i religijnie! Jezus nie mówi o przystąpieniu do nowego systemu bezpieczeństwa, do nowej wspólnoty wyznawców czy do zakonu, który zapłaci wszystkie nasze rachunki. I znów bardzo mnie dziwi, że tak wielu chrześcijan czytających Pismo Święte zupełnie tego nie dostrzega. Ale czy mogą odpowiedzieć na drugie powołanie, skoro nie wykonali jeszcze pierwszego zadania? Jeśli nie zbudujemy dobrze pierwszego domu, nigdy go nie opuścimy. Dobrze zbudować dom oznacza - paradoksalnie - być wypchniętym na zewnątrz.

Trzeba pamiętać, że Odyseusz ma na koncie wiele podbojów, Abram wiele wziął "na własność", Franciszek sporo imprezował, Dawid i Paweł gorliwie zabijali, Magdalena często się kochała, a my wszyscy wiele już razy wspinaliśmy się i spadali, zanim poczuliśmy gotowość do rozpoczęcia następnego etapu podróży. Niejeden z nas nie może ruszyć do przodu, ponieważ albo nie wykonał pierwszego zadania, albo nie wyciągnął wniosków z zadania, które wykonał, a jego osiągnięcia nie znalazły uznania w oczach innych. Przez czternaście lat byłem kapelanem w więzieniu w Albuquerque i stale spotykałem tam mężczyzn, którzy utknęli na zawsze w psychice nastolatków, ponieważ albo nie mogli dobrze zbudować swojego pierwszego "domu", albo nie mogli zbudować go wcale. Nie znalazł się też nikt, kto by w nich uwierzył. W ich dzieciństwie zabrakło właściwej opieki rodzicielskiej albo nie doświadczyli odzwierciedlenia, które dałoby im poczucie bezpieczeństwa na pierwszą połowę życia.

Tak, uwiedzeni spadamy w drugą połowę życia także dlatego, że wypełniliśmy, przynajmniej fragmentarycznie, zadania pierwszej połowy życia. Gdy tylko przeżyjemy i dopełnimy wcześniejsze stadium, możemy iść dalej - i pójdziemy na pewno. Kiedy już przyjdzie na to czas, gdy stary plan okaże się niewystarczający lub się rozpadnie, niemal naturalnie popłyniemy naprzód, delikatnie wspierani przez łaskę. Możemy żyć w teraźniejszości, która jest nam dana - to wszystko. Nie jesteśmy w stanie niczego przyspieszyć; możemy jedynie, najlepiej jak potrafimy, wypełniać powinności każdego etapu naszego życia, by potem do niczego już nie wracać!

Spróbujmy jednak wcześniej poświęcić nieco uwagi budowie naszego pierwszego domu.

Podróż bohatera i bohaterki - zdjęcie w treści artykułuFragment książki Spadać w górę

…domy nie są po to, by w nich mieszkać, lecz po to jedynie, by się z nich wyprowadzić.
Franciszkanin o. Richard Rohr twierdzi, że dla duchowego rozwoju trzeba porzucić stare przyzwyczajenia, wyjść poza utarte schematy funkcjonowania i rozpocząć podróż. Na każdej drodze warto jednak posługiwać się mapą lub przewodnikiem. Książka Spadać w górę może być swoistym GPS-em w podróży życia, która według autora składa się z dwóch części. Pierwsza połowa związana jest z sukcesem, budowaniem własnej tożsamości i poczuciem bezpieczeństwa. W drugą człowiek jest wprowadzany wraz z doświadczeniem chaosu, bezradności i upokorzenia. Właśnie poczucie utraty sprawia, że poddaje się Jedynemu Przewodnikowi, a w rezultacie odnajduje prawdziwą drogę do domu.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Podróż bohatera i bohaterki
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.