To dzięki niemu mieliśmy ks. Jana Kaczkowskiego
Naprawdę niewiele brakowało, żeby Jan Kaczkowski nie został księdzem. Prawdopodobnie nikt z nas by o nim nie usłyszał, gdyby we właściwym momencie do akcji nie wkroczył arcybiskup Tadeusz Gocłowski.
Ksiądz Jan opowiedział o tym Piotrowi Żyłce w "Życie na pełnej petardzie". Poznajcie historię trudnego powołania księdza Jana.
ks. Jan Kaczkowski: Chciałem czegoś więcej, chciałem ekstremalnie. Tak, chciałem zostać jezuitą.
Jezuici imponowali mi intelektualnie, poza tym, szczerze mówiąc, nie miałem dobrego rozeznania w zakonach, a za jezuitami przemawiało doświadczenie wspomnianej spowiedzi i jakieś wielkie wyczucie "sprawy" przez spowiednika. Aspirując do nowicjatu, przechodziliśmy tydzień po tygodniu rekolekcje ignacjańskie. Jeździliśmy do sanktuarium w Świętej Lipce. Uczyliśmy się medytacji i odprawialiśmy lectio divina. Trwaliśmy w ciszy i w samotności. Robiliśmy notatki i dyskutowaliśmy. Duchowe wspomnienia z tego okresu pomagają mi do dziś.
Kiedy ja uzyskałem moralną pewność, że chcę być jezuitą, zakon mnie nie przyjął. To była moja pierwsza prawdziwa życiowa porażka.
Piotr Żyłka: Dlaczego został Ksiądz odrzucony?
Otrzymałem list, w którym prowincjał kategorycznie sprzeciwił się przyjęciu mnie do nowicjatu. Nawet gdyby nie istniały inne przeciwwskazania - przeczytałem w tej korespondencji - to wzrok wedle referenta powołaniowego był dostateczną przyczyną odmowy. A więc rozstrzygające były problemy zdrowotne, ale najbardziej bolesne było sformułowanie "gdyby nie istniały inne przeciwwskazania". Jakie?! Nikt nie chciał mi tego wyjaśnić, nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Czy jestem szalony, niezrównoważony?
Potrzebowałem rozmowy, żeby w tym doświadczeniu obronić sens mojego głębokiego przekonania, że chcę być księdzem. Już wcześniej wprawdzie, kiedy bardzo uczciwie sygnalizowałem moim powołaniowym rozmówcom problem wzroku i wyrażałem obawę, czy nie będzie to przeszkodą, jeden z ojców konfidencjonalnie położył palec na ustach i powiedział: "Nie mów więcej, bo powiesz za dużo". Zapachniało korporacją. Kościołem przez małe "k", którego tak bardzo się obawiałem, a którego miałem "szczęście" doświadczyć później wielokrotnie.
Zgłosiłem się do seminarium duchownego w Gdańsku. Jestem szczerym facetem, więc od razu się przyznałem, że przychodzę tutaj, ponieważ jezuici mnie nie przyjęli. Złożyłem papiery i wyjechałem na wakacje do Francji. Po powrocie odebrałem list z zaproszeniem na rozmowę do rektora seminarium, bardzo przyzwoitego księdza. Był nim Stanisław Wypych CM. Rektor powiedział mi, że on jest na tak, ale ostateczną decyzję chce podjąć arcybiskup Gocłowski, i umówił mnie na spotkanie. Wtedy do akcji wkroczył mój tata. Wiedząc, że jego szef, marszałek Maciej Płażyński (będący wówczas wojewodą gdańskim), ma dobre relacje z arcybiskupem, poprosił go o protekcję. Ojciec trafił do urzędu wojewódzkiego po krótkim epizodzie wiceprezydentury w Sopocie.
Nie wiedząc o protekcji, ruszyłem na spotkanie. Pamiętam dokładnie tę rozmowę. Koniec lipca 1996 roku. Ja, zwyczajny chłopak, a tu budynek kurii. Nawet teraz czuję się tam nieswojo. Nie znałem kościelnych konwenansów. Byłem chyba nad wyraz wyluzowany. Arcybiskup Tadeusz zdziwiony śmiał się. Podczas rozmowy wchodzi prałat, już wtedy staruszek, Kossak-Główczewski, który zawsze był zdrowy i mawiał, że ostatni katar miał w Dachau. "Księże arcybiskupie, ilu mamy kandydatów w tym roku do seminarium?" - pyta. Na co arcybiskup Gocłowski spojrzał na mnie i mówi: "No, już nie wiem, jak do ciebie mówić. Chyba kleryk". A do księdza Główczewskiego dodał: "Teraz, księże prałacie, mamy dwudziestu czterech".
To był dla mnie bardzo szczęśliwy dzień. A już zwłaszcza gdy odkryłem, że rozmowa miała miejsce 31 lipca, czyli we wspomnienie świętego Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów. Odczytałem to jako przekorny znak. Wygrałem moralnie.
Skomentuj artykuł