Całą sobą czułam jak każdy dźwięk i każde słowo opowiada o mnie
Koncert Betlejem w Polsce pt. „Głośna noc”, wydawał się dobrym miejscem do „wietrzenia”. Kiedy na początku na ekranie pojawiły się obrazy z różnych historycznych tragedii, w moim sercu zaczęła błyszczeć myśl, że nie jestem tam przypadkowo. Bóg zna moje nieszczęścia. Nie ruszyło to kupy gnoju, którą byłam duchowo zawalona, ale powoli zaczynało trochę ładniej pachnąć.
Gryzłam ziemię. Początek roku dał nam popalić. Ostatnie dni sprawiły, że strefa przejściowa między rozpaczą a wiarą drastycznie się zmniejszyła. Pokusy, by przejść na stronę rozpaczy były niemalże nie do odparcia (samemu), a wiara… No cóż, była zbyt subtelna (tak się wydawało), by się jej chwycić. Balansowałam ostatkiem sił nie chcąc być pociągnięta w tą ciemną stronę mocy. Ręce zaczynam mieć już wolne, dlatego robię z nich użytek i piszę, by uwolnić resztę.
Korona z głowy
Obraz zakładania i zdejmowania korony został w mojej głowie po kazaniu z ubiegłej niedzieli Trzech Króli. Ksiądz założył koronę komentując wizualną prezentację słowami: Trzeba założyć koronę, ale po to, by ją zdjąć. I odłożył koronę na bok. Nie wiedziałam po co to zapamiętałam. Dopiero dziś mnie olśniło.
W ostatnie dni koronę zakładałam wiele razy. Próbowałam zapanować nad zdrowiem MNM (Mojego Niezwykłego Męża - red.) w momencie, w którym po raz pierwszy od półtorej roku pomyślałam, że może odejść. Zaczął się dusić. Byłam w domu sama. Wieczór. Trzeci telefon po pomoc sprowadził ciocię, która zajęła się wieczornymi rytuałami z chłopcami, a ja walczyłam o oddech MNM. Kolejne inhalacje, przerzucanie na boki, oklepywanie w końcu przyniosły mu nieco ulgi. Czuwałam przy nim do północy. Oddech się uspokoił, ale kolejne dni nie były i nadal nie są rewelacyjne.
A potem, po północy tego wieczoru, kiedy próbowałam pomóc MNM, z czuwaniem przeniosłam się do drugiego pokoju. Wezwał mnie Ostatniorodny, w którego uszach pojawiła się ropa kilka dni wcześniej. Znowu się pojawiła lub nie do końca zniknęła po ostatnim leczeniu. Powtórka z „rozrywki” w końcówce roku. Pierworodny spał spokojnie, choć i jego uszy nie są zdrowe. Bolące uszy to kolejna sprawa, w której próbowałam być królową. Antybiotyki, które są, choć starałam się dbać o odporność chłopców, ale nie mogąc zrobić tego tak, jakbym sobie to wyobrażała. Złościła mnie ta niemożność opanowania tej kwestii. Antybiotyki, których tak nie lubię zazdroszcząc tym, którzy chwalą się, że ich szkolne dzieci jeszcze takich nie brały. Pierwszy u Pierworodnego i kolejny nieco po ponad tygodniu od skończenia poprzedniego u Ostatniorodnego. Trzeba to trzeba. Podaję, ale chociaż nad bólem chciałam królować! Pokonać go było moim celem podając Ostatniorodnemu jedną, a potem kolejne dawki różnych leków przeciwbólowych. Co jak co, ale to powinno dać mi trochę poczucia władzy. Nie dało. Ból nie mijał pierwszej nocy, kolejnego dnia, ani następnej nocy. Tzn. mijał na chwilę i wracał, ale lekarstwa jak nie przynosiły ulgi, tak nie przynosiły. Niedawno zasnął spokojnie i z niepewnością czekam na to, co przyniesie noc.
Prób zapanowania nad sytuacją było więcej. Trzymanie berła nie pomagało w poskromieniu własnych emocji. Dwójka braci w domu od tygodnia. Przed nami perspektywa kiszenia się w niewielkiej mieszkaniowej przestrzeni w pełnym składzie jeszcze przez tydzień. Każdy rodzic wie, z czym się to wiąże. Moja cierpliwość była w strzępkach, a potem nawet tych ochłapów widać nie było. Całonocne czuwanie nad marudnym maluchem, którego mąż nie mógł choć na chwilę przejąć, było apogeum. Wiem, że go bolało. Wiem, że mnie potrzebował. Wiem, wiem, wiem… Panowałam przynajmniej świadomą wiedzą. A przynajmniej tak mi się wydawało. Oderwana futryna drzwi jest zewnętrznym znakiem tego, co działo się we mnie w środku. Nie panowałam jednak.
Działo się nieciekawie, jak to ktoś ujął w słowa w sposób subtelny, by nie podkładać do ognia. Z subtelności tam nic jednak nie zostało. Pokusę, by pieprzyć to wszystko i rzucić w cholerę (wybaczcie za wyrażenia, ale chcąc być szczera, tak właśnie muszę napisać nie ozdabiając lukrem czegoś, co ze słodyczą nie miało nic wspólnego) trzymałam niemal za rękę. Patrzyłam na kartkę świąteczną stojącą na parapecie z napisem: Kocham Cię. Daję Słowo! i jedyne co przychodziło mi na myśl to: Akurat! Trzciny nadłamanej nie złamiesz (por. Iz 42, 3a)? Właśnie się łamie!
Nic mi z tej korony. Nad niczym nie panowałam. Trzeba ją zdjąć! – pojawiły się pierwsze anielskie myśli. Nie umiałam, ale powoli zaczynało wychodzić na wierzch takie jeszcze głęboko ukryte pragnienie.
(fot. Sylwia Smoczyńska)
Ja Jestem
Nie panowałam. Nie akceptowałam. Nie rozumiałam i nadal nie rozumiem!
Patrzyłam na tak bardzo chore ciało MNM i w bezradności, w natłoku trudnych sytuacji i dołującej aury za oknem, zadałam sms-owe pytanie: I jak tu wierzyć we Wszechmogącą Miłość? Dostałam odpowiedź: Jak wierzyć? Chyba tylko siłą decyzji. Maryja pod krzyżem chyba też tylko siłą decyzji wierzyła, że Bóg jest w tym wszystkim. No tak… Ale skąd wziąć siłę, by tej decyzji się trzymać? Choć w głębi duszy wiedziałam, że będę w niej trwać, to przerażała mnie ta zbyt katorżnicza praca, która nie wiadomo ile jeszcze potrwa… Trzydzieści lat (od Narodzin w Betlejem do rozpoczęcia działalności Jezusa) czy trzy dni (od Śmierci do Zmartwychwstania).
Patrzyłam jednak na Maryję. Rzucałam jej ukradkiem spojrzenia, kiedy nie rozumiała słów Anioła Gabriela, wydarzeń nocy betlejemskiej, Swojego Syna, który zgubił się w świątyni i w końcu na moment, w którym trzymała ciało zmarłego Króla mającego przecież zwyciężyć świat! Trzymała ciało swojego syna. Swoje nieżyjące dziecko.
Czy po ludzku macierzyństwo się Jej udało? Z całą pewnością była najcudowniejszą, najlepszą Mamą. Ale nie zapanowała nad wszystkimi nieszczęściami swojego dziecka– pomyślałam. I właśnie dlatego macierzyństwo Jej wyszło! A może Pan Bóg wcale nie chce, żebyś była dobrą mamą. Może chce, żebyś na Nim polegała– zaczęły do mnie docierać słowa jednego z maili, którego otrzymałam w ostatni dzień roku. Nie były one skierowane bezpośrednio do mnie, ale były podzieleniem tym, co ktoś kiedyś usłyszał. I właśnie w tym momencie, pisząc to, uzmysławiam sobie, że to było koło ratunkowe rzucone mi na tonięcie, które dopiero miało nastąpić…
Pytania o macierzyństwo zrodził też inny mail, który wymagał ode mnie odpowiedzi czy ja chciałabym, żeby chłopców nie było na świecie? W momencie szczytu zmęczenia, frustracji, bezradności i całej masy skumulowanych trudnych emocji nie było łatwo odpowiedzieć negatywnie na to pytanie. Ale kropla drążyła skałę. A potem kolejna kropla, którą była propozycja nowej akcji modlitewnej w intencji MNM. Po TEJ TRUDNEJ nocy przeczytana przeze mnie. Ktoś chce się modlić, w momencie, kiedy tak bardzo znowu tego zaczynamy potrzebować.
Kropel było więcej i za każdą z nich jestem wdzięczna. Dziękuję każdemu, kto wlewał do mojego pustego serca, nie bojąc się, że przeleci przez dziury i się zmarnuje. Nie wszyscy się bali, bo nie wiedzieli o moim stanie, ale szli za myślą, którą przyniósł Duch. Dziękuję za niemilczenie, które uświadomiło mi, że Bóg jednak mnie nie opuścił i dobija się do mnie kolejny raz potwierdzając: Ja Jestem!
Głośna pomoc z Nieba
Wstyd się przyznać, ale ciągle było mi za mało. Źle było. Niewystarczająco, by zacząć wstawać.
Bilety kupiłam bodajże w grudniu, a każda okazja do wyjścia z domu i przewietrzenia głowy, serca i innych części ciała jest na wagę złota. Chłopców zostawiłam z Babcią i ciocią. Pojechałam bez oczekiwania. Prosty cel. Wyjść. Koncert Betlejem w Polsce pt. „Głośna noc”, wydawał się dobrym miejscem do „wietrzenia”. Kiedy na początku na ekranie pojawiły się obrazy z różnych historycznych tragedii, w moim sercu zaczęła błyszczeć myśl, że nie jestem tam przypadkowo. Bóg zna moje nieszczęścia. Nie ruszyło to kupy gnoju, którą byłam duchowo zawalona, ale powoli zaczynało trochę ładniej pachnąć. Potem drgnięć i przyjemnych zapachów było więcej. On jest ojcem sierot, opiekunem wdów…- zaczynał się finisz wydarzenia. Wdów… Nie zostawi mnie cokolwiek będzie. Końcowa modlitwa, której się nie spodziewałam, grała dźwiękami nut i słów na moim zdechłym sercu pobudzając je nieco do życia. Duchowa resuscytacja dała swoje pierwsze efekty dopiero następnego dnia.
Będąc na koncercie poruszyła mnie jedna z piosenek. Wtedy nie jakoś niezwykle nadzwyczajnie, ale przyczepiła się i została ze mną. W niedzielę kiedy słuchałam jej kolejny raz, a potem kolejny i kolejny wstrząsnęła mną. Kawałek po kawałku rozpadałam się. Całą sobą poczułam jak każdy dźwięk i każde słowo opowiada o mnie. Do głębi, do końca, w pełni. Naprawdę! Oczywiście zrobił to Bóg, którego przyjęłam później w Komunii. Zaczął mnie na nowo składać. Zrobił to po modlitwie słowami właśnie tej piosenki, która była dziś przez mnie powtarzana niczym kolejne zdrowaśki. Usłyszał! Za różaniec trudno było mi złapać. Pokorna Maryja i Bóg w Swojej niepojętej pokorze zrozumiał. Podesłał mi inne słowa.
Będąc gdzieś pomiędzy śmiercią a zmartwychwstaniem staram się już teraz zachować, jak Maryja po śmierci Jezusa, wiarę. Odwrócić się od rozpaczy. Uchwycić się Boga. Nie jest kolorowo, a przynajmniej nadal niewiele tych kolorów widzę trochę jeszcze będąc w szoku powypadkowym. W ostatni dzień formalnego zakończenia świętowania Bożego Narodzenia łapię się jednak nadziei Trzech Króli, którzy właśnie nią się cieszą. Nadzieją się cieszą.
Już nie mogę się doczekać, kiedy znów zaskoczysz mnie, Boże! Choć tak po cichu to wolałabym bez wstępu do tej całej historii. Nie jestem ze stali (pamiętaj!), ale ostatecznie to Ty jesteś moim Budowniczym. Parafrazując słowa piosenki, która poruszyła trzewia mojego ducha ratując mnie dziś, chcę (nawet nie wiesz jak bardzo, choć wiesz przecież wszystko) odnaleźć szczęście w byciu doskonałą nierozumiejącą!
Tekst pochodzi z bloga bam-boo.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł