Jak było w Starobielsku
Na Podkarpaciu w Krośnie mieszkał pan Bronisław Wojnakowski. W życiu spotkały go różne doświadczenia, ale w jego pamięci najbardziej utkwił trzymiesięczny pobyt w obozie w Starobielsku. A były to straszne chwile. Tuż przed śmiercią zdążył nam jeszcze o nich opowiedzieć...
Dzień przed rozpoczęciem II wojny światowej, 31 sierpnia 1939 roku Bronisław Wojnakowski został skierowany kartą mobilizacyjną do 12 Pułku Artylerii Lekkiej w Złoczowie. Razem z innymi żołnierzami został zakwaterowany w koszarach, wydano mu nowiutkie umundurowanie: duży płaszcz, bluzę, spodnie, bieliznę, czapkę i furażerkę, buty „komiśniaki” z cholewami, zapasowe onuce, rękawice, menażkę i łyżkę z widelcem.
Pewnego dnia po alarmie w gotowości bojowej żołnierze wyjechali z miasta na stację kolejową, skąd transportem jechali pod Lwów. Pod Zimną Wodą ich transport został rozbity przez czołgi niemieckie, które torowały sobie drogę na Wschód. – Zostaliśmy włączeni do Kolumny Obrony Narodowej, celem przedostania się do Rumunii – opowiada Bronisław Wojnakowski.
W tym czasie ze wszystkich frontów dochodziły wieści pełne trwogi, ale i wiary w lepsze jutro. Czołgi niemieckie wciąż deptały żołnierzom po piętach, ostrzeliwując, paląc dobytek ludzki, niszcząc wszystko to, co napotkały na swym szlaku.
– Dojeżdżając pod wzgórze koło Niżnowa usłyszeliśmy strzelaninę. Polską tankietkę ostrzeliwały bolszewickie czołgi. Trzech żołnierzy z polskiego czołgu wyskoczyło, ale skosiła ich seria z karabinu maszynowego. Nastąpiła cisza, a nasza kolumna ruszyła naprzód, by zająć miejscowość Niżnów. Na ulicach słyszeliśmy warkot samolotów. Widzieliśmy, jak trzy bolszewickie samoloty zrzuciły bomby zapalające, a dwa czołgi (które w międzyczasie nadjechały) ostrzeliwały naszą kolumnę. Jakiś oficer – rzekomy dowódca – zlecił wywiesić białą chorągiew. Mimo znaku poddania, otwarli na nas ogień z czołgów i samolotów – podkreśla pan Wojnakowski.
Sojusznik?!
Nie było ratunku dla transportu-kolumny, gdyż uliczki miasteczka były wąskie, a domy zwarte, murowane, tak że o skręcaniu w bok ani o wycofaniu nie mogło być mowy. Czołgi sowieckie szły naprzód, gąsienicami „łapały” wszystko co się znalazło w ich zasięgu. Konie w zaprzęgach padały od kul karabinowych, a potem były miażdżone gąsienicami. Ten sam los spotkał bezbronnych rannych na wozach. Krew spływała strumieniami.
– Pod wieczór, koło wioski Lacki Szlacheckie, po raz drugi zostaliśmy ostrzelani, okrążeni i rozbrojeni. Niektórzy nasi żołnierze szaleli, rzucali czapkami o ziemię i krzyczeli: „To tak wygląda nasz sojusznik”. Później spędzano nas na dużą polanę i któryś z sołdatów bolszewickich krzyczał: „Poddawajties, a orużje brosite tu na kupu. Ne bojtes, my was wsiech oswobodieli od germanca – wy wsie nasz narod – I uchaditie domoj”. Oddaliliśmy się z tego miejsca z myślą, że pójdziemy do domu. Uszliśmy tak może kilometr, nie zatrzymywani przez nikogo. Po drodze widzieliśmy różne grupy rozbrojonych żołnierzy. Doszliśmy do miasteczka Chojnice. Po drodze nawet kupiliśmy jakieś jedzenie. Skierowaliśmy się na dworzec w Chojnicach i wtedy zatrzymał nas patrol sołdatów bolszewickich i zabrał na punkt zbiorczy – wspomina pan Bronisław.
Po drodze bolszewicy zbierali innych żołnierzy. Wszystkich zaprowadzili do wagonów, gdzie znajdowało się już wielu polskich żołnierzy. Wszyscy byli dobrej myśli, mieli nadzieję, że jadą do Lwowa...
Podróż w nieznane
Pilnowani przez uzbrojonych Sowietów żołnierze dopiero w Stanisławowie zorientowali się, że jadą na wschód. Transport zatrzymał się na stacji Pawłoczyska. Tam zostali przeładowani do innego pociągu. – Kiedy usłyszałem tubalny ryk lokomotywy, od razu pożegnałem się z naszą ukochaną Ojczyzną. Było to 25 września 1939 roku – zaznacza Bronisław Wojnakowski.
Pociąg zatrzymywał się na stacjach: Żmerenka, Proskirów, Kijów, Charków, Półtawa. Wreszcie stanął na stacji w Starobielsku. Tam wszystkich wyładowali z wagonów i na początek poczęstowali kaszą. Porcja kaszy przeznaczona była dla 10 żołnierzy – tyle przy jednej misce leżało łyżek. Spożycie takiego posiłku nie mogło trwać więcej niż pięć minut.
Od razu nastąpił podział. Podoficerów i oficerów Sowieci przeładowali do innych specjalnych wagonów, gdzie okna i drzwi były powiązane drutami. Innych zaprowadzili do kołchozowej stajni, obstawili strażą i zamknęli na noc. W nocy kilka razy robili alarm. – Słabsi oraz kobiety, które przybyły tam z mężami, nie wytrzymując nacisku, padały i ginęły stratowane – opowiada były więzień Starobielska.
W obozie
Z „wołowni” Sowieci zabrali polskich żołnierzy na dziedziniec pod klasztor zwany Ławra Peczerskaja. Tam mieli dużo powietrza, zimna i głodu. Kiedy skończyły się zapasy przywiezione z Polski, głodni więźniowie zaczęli penetrować teren. Okazało się, że w piwnicach cerkwi mieści się skład pszenicy. Nie czekając na to, że w końcu ktoś da im jeść, zaczęli wyciągać po kryjomu tę pszenicę. – Znalazłem puszkę po konserwie, umyłem ją, a z patyczka wystrugałem łopateczkę. Nabrałem do naczyńka wody i wsypałem trochę pszenicy, a kolega rozpalił małe ognisko. Zaczęliśmy gotować „kutię”, tylko miodu i maku nam brakowało – śmieje się pan Bronisław. – Nazbierało się kilku wokół ogniska i tak zasłanialiśmy naszą zdobycz, bowiem bojcy zabraniali nam palić ogniska i rozrzucali je butami, gdy tylko je zobaczyli – dodaje.
Pewnego dnia po raz pierwszy przywieźli kocioł z zupą. Nie dali jednak ani misek ani żadnych innych naczyń. Żołnierska zgłodniała brać rzuciła się do kotła. Każdy brał, do czego mógł: do puszki po konserwie, do czapki, a niektórzy do rąk... Dłonie nie wytrzymywały wysokiej temperatury i zupa była rozlewana. To powodowało wściekłość. Zaczęła się wrzawa, bo niektórzy pchali się, by zjeść jak najwięcej. W końcu zupa z kociołkiem wylądowała na ziemi...
Któregoś dnia Sowieci powiedzieli, że już darmo jeść nie dadzą Polakom – kto chce jeść, musi pracować w tartaku. Zgłosiło się kilkaset ludzi niewolników, którzy dziesiątkami w rzędach z obstawą stróżów „ochrany”, z karabinami gotowymi do strzału, maszerowali każdego dnia do tartaku. – Lepsze to było niż stanie pod cerkwią, gdzie nic się nie robiło. Nie było się gdzie ogrzać, a głód i zimno dokuczało. Zresztą najgorzej było nocą, bo chciało się spać, a chłód jesienny nie dawał. Tworzyliśmy koła wokół nielegalnego ogniska i na zmianę, gdy jedni się ogrzali, wymienialiśmy się, by ci, którzy stali na zewnątrz koła, też mogli się ogrzać. I takim sposobem ogrzewaliśmy się wzajemnie, a kolejne noce przechodziły, a myśmy nawet nie mogli spać, bo jak na stojąco? – dzieli się swoimi wspomnieniami Bronisław Wojnakowski.
„Nie samym chlebem...”
– Dla podtrzymania innych na duchu grywałem na trąbce, którą otrzymałem od kolegi lagrowego – pieśni nasze polskie, a nawet kościelne, maryjne, które grywałem z wieży kościelnej w Łopatynie – opowiada pan Bronisław.
Po trzech miesiącach życia w Starobielsku pan Bronisław powrócił do swoich. – Wróciłem na Boże Narodzenie wychudzony jak „szczapa”. Wróciłem, gdyż Pan Bóg wysłuchał moich próśb: „Boże, daj abym powrócił do swoich do domu do Polski” – mówi pan Wojnakowski. Nie wszyscy jednak mieli to szczęście. Wielu nie dane było zobaczyć już ojczyzny. – Sowieci wybrali spośród nas oficerów. Wszyscy myśleli (oni sami też), że jadą na Sybir.
Wymienialiśmy się z nimi butami. Oni dawali nam swoje oficerki, a my im swoje „komiśniaki”. Zostali zabici w Katyniu – mówi były więzień Starobielska.
Pan Bronisław podkreśla, że ocalenie zawdzięcza swojemu pochodzeniu oraz miejscu zamieszkania. – Tych od Lwowa Sowieci potraktowali jako swoich. Innych współtowarzyszy pochodzących z terenów Polski zachodniej i terenów byłej Polski nie zajętych przez armię sowiecką wywieźli wraz z oficerami na „roboty leśne” do Katynia i Ostaszkowa, gdzie pozostali już na zawsze – wspomina ze smutkiem pan Bronisław. – Mord na jeńcach wojennych jest zbrodnią niesłychaną. My chrześcijanie musimy przebaczyć mordercom, a narodowi rosyjskiemu współczujemy, że władza ich posunęła się do takiej zbrodni. Jednak zapomnieć ot tak sobie nie możemy – dodaje.
Jak mówi pan Wojnakowski, wielkim zadaniem Polaków jest przekazanie prawdziwej historii, pokazanie, co robił z ludźmi komunizm. Może to spowoduje, że nigdy historia nie zatoczy koła.
Małgorzata Pabis – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz dziennikarstwa na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie.
Skomentuj artykuł