Lewą marsz? Raczej: w tył zwrot!
Czy ktoś z Państwa pamięta jeszcze tryskające uśmiechem twarze kanclerza Gerharda Schrödera i premiera Tony’ego Blaira – dwóch prymusów, którzy przewodzili wśród innych socjaldemokratycznych modernizatorów na szczycie we Florencji w 1999 roku? Swoim nie mniej zadowolonym kolegom z innych krajów – Billowi Clintonowi, Massimo D’Alemie, Lionelowi Jospinowi, Fernandowi Cardiso oraz ówczesnemu szefowi Komisji Europejskiej Romano Prodiemu – wykładali oni wtedy swój manifest nowoczesnej socjaldemokracji zatytułowany Europa. Trzecia Droga/Nowy Środek. Na jego osiemnastu stronach nałożyli wędzidło, kojarzonemu głównie z interwencjonizmem, „państwu opiekuńczemu”. Państwo nie może trzymać ręki na rynku – brzmiał główny postulat, garściami czerpiący z doświadczeń thatcheryzmu – „musi wyzwalać energię dla inicjatyw gospodarczych”. „Trzecia droga” miała dopasować politykę socjaldemokratów do realiów współczesności, a także, co ważne, otworzyć jej drzwi do nowego elektoratu: szeroko rozumianej klasy średniej.
Od tego czasu zdarzyło się wiele. Uśmiechniętą plejadę modernizatorów z Florencji zmiótł wiatr historii, a osławiona „trzecia droga” okazała się ślepą uliczką. Pierwsze porażki nowej ideologii nastąpiły niedługo po słynnym szczycie: najpierw w Skandynawii, mateczniku nowoczesnej socjaldemokracji. W Danii w 2001 roku rządy przejęła koalicja prawicowa. Pięć lat później swemu socjalistycznemu premierowi Göranowi Personowi podziękowali za współpracę wyborcy ze Szwecji. Niczym kostki domina upadły jeden po drugim lewicowe rządy w Finlandii, Grecji i Holandii. We Włoszech, zgodnie z tamtejszą tradycją częstych zmian rządów, klęska władzy socjaldemokratycznej pochłonęła w krótkim czasie kilku liderów: D’Alemę, Prodiego, a w końcu nawet popularnego kiedyś byłego burmistrza Rzymu Waltera Veltroniego. We Francji upadł gabinet Jospina, a dwa lata temu w Wielkiej Brytanii Blair musiał ustąpić miejsca Gordonowi Brownowi. W 2008 roku Alfred Gusenbauer uzyskał w wyborach najgorszy wynik w powojennych dziejach Socjaldemokratycznej Partii Austrii, a jego następca utrzymał ster rządów tylko w ramach uszczuplonej wielkiej koalicji (podobnie stało się trzy miesiące temu w Portugalii). Socjaldemokratyczny prymus z Florencji, Gerhard Schröder, już w 2005 roku odszedł na polityczną emeryturę. Jego epigonów wyrzuciły z rządzącej „wielkiej koalicji” ostatnie wrześniowe wybory do Reichstagu. Niemal równocześnie w Parlamencie Europejskim socjaldemokraci zanotowali historyczną porażkę, uzyskując jedynie 25 procent mandatów. Już tylko w niespieszącej się do Unii Europejskiej Norwegii socjalistyczny Jens Stoltenberg pozostaje u władzy…
A przecież na początku obecnego stulecia Europa znajdowała się w pewnych rękach socjaldemokratów, którzy sprawowali rządy w 12 z 15 ówczesnych państw Unii. Czyżby proroctwo Ralfa Dahrendorfa o nieuchronnym schyłku epoki socjalistycznej spełniło się z 26-letnim poślizgiem? „Czyżby świat ze swej natury był prawicowy?” – pyta z kolei Rafaele Simone, włoski filozof kultury.
Czyż socjaldemokraci nie padli ofiarą pewnego paradoksu? Oto bowiem w czasach, gdy rynki finansowe i gospodarki wielu państw świata tkwią po uszy w największym od 1929 roku kryzysie, nikt nie może postawić socjaldemokratów pod ścianę i zarzucić im trwonienia pieniędzy. Pod pręgierz powinni raczej powędrować bankierzy, finansiści i politycy neoliberalni. Ci jednak nabrali wody w usta – frycowe płacą natomiast następcy Olofa Palmego, Willy’ego Brandta czy Brunona Kreisky’ego (którzy na sztandarach mają wpisaną kontrolę rynku…). Dlaczego tak się stało?
Po pierwsze, w pogoni za nowym elektoratem towarzysze modernizatorzy mocno zaleźli za skórę swoim tradycyjnym wyborcom. Zanim udało im się zachęcić tradycyjny elektorat do kupowania akcji, wpłacania oszczędności na prywatne fundusze emerytalne, zdążyli pozbawić ich pakietów świadczeń socjalnych, płaconych od dziesięcioleci przez państwa opiekuńcze. W Wielkiej Brytanii Blair rozregulował rynki finansowe. Zaciskając pasa niemieckiemu społeczeństwu, Schröder wprowadził w życie program „Agenda 2010”, dzięki czemu zmniejszył wprawdzie liczbę bezrobotnych, tworząc dla nich niskopłatne posady, ale równocześnie niesprawiedliwie – zdaniem wielu – podzielił obciążenia na poszczególne grupy społeczne. Zawiodły: zbyt szybkie tempo reform i proces przekonywania społeczeństwa do słuszności zmian, w czasie którego miast na aktywność znanych partyjnych działaczy postawiono na anonimowe agencje pośrednictwa pracy. To dlatego 83 procent Niemców boi się dziś o swoją przyszłość, a 70 procent żąda wprowadzenia płacy minimalnej i zachowania siatki socjalnych zabezpieczeń. Zaufanie elektoratu podmywa jeszcze bardziej obecny kryzys ekonomiczny. Dotychczasowy socjaldemokratyczny wyborca wie, że jeśli straci pracę, to – o ile nie pracuje w dużej firmie samochodowej (kazus Opla) – socjaldemokraci za nim się nie ujmą. W oddanym na lewicę głosie nie widzi niczego pożytecznego. Albo więc zostaje w domu i nie bierze udziału w wyborach, albo głosuje na partie skrajnej lewicy lub Zielonych. To one stopniowo adaptują do swoich potrzeb dawny program socjalistów, zdobywając serca ich elektoratu. W czasie ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego we Francji socjaliści i Zieloni otrzymali niemal tyle samo głosów: ci pierwsi 16,48 procent, drudzy – z charyzmatycznym Danielem Cohn-Benditem na czele – 16,28 procent.
Po drugie, lewicy pomogli konserwatyści, którzy odchodząc od neoliberalnych i skrajnie wolnorynkowych pomysłów, sami przemienili się w wilki w owczej skórze. Sięgnęli po socjaldemokratyczne recepty i zaczęli sprzedawać je niczym własne. Nikolas Sarkozy i Angela Merkel udowadniają, że nie trzeba nosić czerwonych krawatów, by wprowadzać podatki od kapitału i ratować prywatne banki za pieniądze z budżetu. Ba, nie wzdragają się przed ich upaństwowieniem. „Wir sind die Mitte” („Jesteśmy partią środka”) – obwieszcza slogan Angeli Merkel. Kiedy zaś były brytyjski premier Blair pogratulował Sarkozy’emu wyborczego zwycięstwa, francuski prezydent zripostował: „Po prostu udawałem Blaira”.
Po trzecie wreszcie, ze świecą w ręku można wśród socjalistycznych liderów szukać charyzmatycznych przywódców. Dominują raczej przeciętne osobowości, technokraci władzy. Jeśli Willy’emu Brandtowi wytykano, że nie pozostawił po sobie żadnego następcy, to modernista Schröder zostawił po sobie już prawdziwą pustkę. Pomiędzy potencjalnymi następcami, za kulisami wyborczych porażek, wre w najlepsze walka frakcyjna. Pozbawieni sukcesów socjaldemokraci giną w sieci wewnętrznych intryg. W ten sposób w Szwecji pozbyto się popularnej i wyrastającej ponad przeciętność komisarz Unii Europejskiej Margot Wallström. Natomiast niemiecka SPD od przegranych wyborów w 2005 roku zdążyła już pozbyć się czterech swoich szefów. Wewnątrzpartyjne swary były widoczne gołym okiem podczas letniego zjazdu francuskich socjalistów w La Rochelle, kiedy Ségolčne Royal, rywalka Sarkozy’ego w ostatnich wyborach prezydenckich, oraz jej partyjna oponentka, a zarazem szefowa socjalistów, Martine Aubry, wydały konkurencyjne przyjęcia dla swoich zwolenników. Na jednym stole trufle, na drugim – wina z doliny Loary…
Za degrengoladą europejskiej socjaldemokracji kryje się najprawdopodobniej koniec całej epoki, która rozpoczęła się przed półtora wiekiem wraz z rewolucją przemysłową, osiągnęła rewolucyjne apogeum w czasie dyktatury proletariatu i została zwieńczona stworzeniem przez socjaldemokratów państwa socjalnego. We współczesnym cyklu historycznym, któremu rytm nadaje globalizacja, socjaldemokracja musi ponownie zdobyć się na wysiłek intelektualny i programowy. Ale w obecnej sytuacji, wobec słabości swoich własnych polityków, ze skrajnie lewicową konkurencją z jednej strony i socjalnymi rządami partii konserwatywnych z drugiej, socjaldemokraci w Europie nie mają co marzyć o szybkim wyjściu na prostą. Nieprędko doczekamy się następców uśmiechniętych modernizatorów ze słonecznej Florencji…
ARKADIUSZ STEMPIN, dr hab., historyk i politolog w WSE w Krakowie i na Uniwersytecie Alberta i Ludwika we Freiburgu.
Skomentuj artykuł