Nie ma dla nas nazwy
Dwie historie, dwie kobiety. Pierwsza, Natalia, ma lat trzydzieści parę, a druga, Stanisława, blisko siedemdziesiąt. Różni je wiek, różni poziom życia, różni wykształcenie. Łączy niewiele: może tylko to, że żyją poza wielkimi miastami, w społecznościach, w których nie da się pozostać anonimowym. I jeszcze to, że ich dzieci umarły za wcześnie.
Obie mówią niechętnie, obie chcą pozostać anonimowe. - Nie potrzeba o tym mówić, trzeba przeżyć i iść dalej. A jak wracać, to nie dla ludzi, żeby gadali - mówi pani Stanisława. A Natalia dodaje: - Jak potrzebuję się wygadać, to siadam do komputera. Tam na forum są dziewczyny, które dokładnie rozumieją, przez co przeszłam, bo same mają to za sobą. I nikt nie zadaje niedyskretnych pytań, i nikt nie udaje, że się nic nie stało. Ostatnie, co mi jest teraz potrzebne, to wytykanie palcami.
Śmierć pierwsza
Pani Stanisława mieszka w małym miasteczku niedaleko Bydgoszczy. Jej pierwszy syn urodził się zdrowy, choć już wtedy lekarze sugerowali, że mogą być trudności z donoszeniem ciąży i ostrzegali przed następną, bo między rodzicami dziecka wystąpił konflikt serologiczny. Drugie dziecko umarło trzy miesiące po urodzeniu. Trzecie - w trakcie porodu, uduszone pępowiną. Potem na świat przyszły jeszcze dwie córki i syn. Ostatnie dziecko umarło w czwartym miesiącu ciąży. Pani Stanisława urodziła, wychowała szczęśliwie czworo z siedmiorga dzieci, choć przy każdej ciąży słyszała od lekarzy to samo: - To nie ma sensu, lepiej usunąć, i tak pani tego dziecka nie donosi.
- Wtedy były inne czasy - tłumaczy kobieta. - W latach 60. nie mówiło się tyle o ochronie życia nienarodzonego, a lekarz, do którego poszłam, mówił o aborcji prawie tak lekko, jakby mi proponował proszek na ból głowy. Uparłam się, że chcę urodzić każde ze swoich dzieci. Nie słuchałam jego gadania. Potem, jak Tomaszek umarł, usłyszałam od tego lekarza, że sama się o to prosiłam, że przecież mnie ostrzegał.
Pani Stanisława do drugiej ciąży podchodziła z wielkim optymizmem. Urodziła przecież wcześniej zdrowe dziecko, więc i z następnym musi się udać! Zawsze chciała mieć dużą rodzinę, z gromadką dzieci przy stole. Mały Tomasz umarł trzy miesiące po urodzeniu. - Tyle lat już minęło, a ja wciąż pamiętam, jak próbował podnosić głowę i jak się śmiał. Był słaby, bardzo słaby, przez konflikt serologiczny jego krew nie była w stanie utrzymać go przy życiu. Oddaliśmy go do szpitala. Patrzyłam na niego i mówiłam pielęgniarce, że coś z nim chyba nie tak, że się nie rusza, ale ona mnie uspokajała, że tylko śpi, że mam go nie dotykać, nie budzić. A on już wtedy nie żył...
Mój mąż zajął się pogrzebem, ja nie pamiętam, w jaki sposób doszłam na cmentarz. Ale nie miałam czasu na rozpacz, w domu czekał przecież Wojtek, starszy syn, który wtedy miał niespełna dwa lata. Wróciłam do niego i wróciłam do męża. Chyba za mało o tym wszystkim mówiliśmy. Mężczyźni wtedy byli inni, mniej wykształceni, zajęci pracą, mniej wrażliwi i mniej świadomi tego, czego potrzebują kobiety. Teraz te młode mają łatwiej, ich mężowie z każdej strony słyszą o tym, że powinni je wspierać i rozmawiać o uczuciach. A mój przychodził z roboty głodny, trzeba było obiad zrobić, oprać, wyprasować, dzieckiem się zająć i w kolejkę stanąć, żeby zdobyć chociaż jaki kawałek mięsa. Robiłam to wszystko trochę jak automat i starałam się nie patrzeć na dziecięcy wózek, którego nikt jakoś nie zdążył wynieść, i na puste łóżeczko. Ten wózek i łóżeczko najbardziej uświadamiały mi, że tak nie powinno być, że stała mi się wielka krzywda, że dotykałam dziecka, które powinno teraz uśmiechać się do mnie, a nie leżeć gdzieś pod ziemią.
Pani Stanisława sama przyznaje, że ów pusty wózek z jednej strony był przyczyną bólu, ale z drugiej strony również motywacją.
- Wiedziałam, że mojego Tomaszka nigdy nie zastąpi żadne inne dziecko. Myślałam, jak by rósł, jak by się zmieniał. Czasem nawet z nim po cichu rozmawiałam i modliłam się do niego - bo skoro był ochrzczony i bez grzechu, to musi być w niebie, a stamtąd łatwiej mu przekonać Pana Boga, żeby wysłuchał moich próśb. Więc prosiłam mojego nieżyjącego syna, żeby modlił się razem ze mną o kolejne dzieci.
Śmierć druga i trzecia
Bunt w sercu pani Stanisławy pojawił się dopiero wówczas, kiedy po kolejnej, pełnej nadziei i szczęśliwej ciąży, podczas której nic nie zapowiadało kłopotów, trafiła na salę porodową. - Wtedy myślałam, że to cud, wyproszony przez małego Tomaszka: że mimo konfliktu serologicznego dziecko przeżyło całą ciążę i oto rodzi się zdrowe. Niestety nikt nie zauważył, że dziecko źle ułożyło się do porodu. Udusiło się swoją pępowiną. Na miejscowym cmentarzu przybył kolejny maleńki grób, a obok Tomasza wyryto kolejne imię: Maciej. - Tym razem mąż poszedł zakopać ciało naszego dziecka tylko z grabarzem, bez księdza. Mówili, że to dlatego, że dziecko nieochrzczone. Nawet ja nie byłam w stanie tam iść. Przepłakałam wtedy prawie miesiąc, nie wstawałam z łóżka, nie jadłam, synem musiała zająć się moja siostra, mąż przecież pracował. Wciąż mi się wydawało, że słyszę płacz albo śmiech moich dzieci, że one są gdzieś w pobliżu, że zaraz do mnie przyjdą, że jak tylko wejdę do sąsiedniego pokoju, będę mogła wziąć je na ręce. Czasem myślałam, że nie chcę żyć, że Pan Bóg mnie oszukał, a czasem, że to ze mną jest coś nie tak, że nie nadaję się na matkę. Denerwowało mnie milczenie męża, denerwowały mnie zdziwione albo pełne współczucia pytania sąsiadek, które widziały mnie z wielkim brzuchem, ale z dzieckiem już nie... Jeszcze gdyby Maciuś urodził się żywy, gdybym mogła go choć przez chwilę przytulić, nakarmić - może wtedy byłoby łatwiej. A tak - nawet mi go nie pokazali. Powiedzieli, że tak będzie mi łatwiej. Nie było mi łatwiej, do dziś nie jest łatwiej. Nawet nie mogę wyobrazić sobie twarzy swojego dziecka. Czasami mi się tylko śni, stąd wiem, że jest piękny.
Pani Stanisława po dwójce dzieci, które umarły, urodziła jeszcze troje: Jerzego, Ewę i Beatę. Przy każdej ciąży tak samo się bała i drżała przy najmniejszym skurczu. Próbowała wtedy nie pamiętać i nie myśleć, żeby nie sprowadzić nieszczęścia na kolejne dzieci, żeby nie zapeszać. Ale nawet kiedy przy najmłodszej córce Beacie dostała skierowanie na wykonanie aborcji - nie poszła. Sąsiadka powiedziała jej, że ma się nie bać, bo Pan Bóg na pewno nad nią czuwa. Udało się. Beata urodziła się zdrowa.
Kolejny grób na cmentarzu już nie przybył: ostatnią ciążę pani Stanisława straciła w czwartym miesiącu, w tamtych czasach nikt nie zawracał sobie głowy oddawaniem rodzinie ciał tak małych dzieci. - Co było dla mnie najtrudniejsze? Chyba milczenie - mówi pani Stanisława. - Ludzie mi pomagali, ale nie wypadało o tym rozmawiać. Nawet moje dzieci nie wiedziały wszystkiego. Chodziliśmy razem na grób Wojtka i Maciusia, wiedzieli, że mieli rodzeństwo - ale nic poza tym. Tak naprawdę po wielu latach dopiero teraz ktoś chce słuchać, jak bardzo boli bycie matką umarłych dzieci. Choć chyba nikt poza takimi matkami nie jest w stanie tego zrozumieć...
Śmierć czwarta
Natalia z małej, wielkopolskiej wsi jest młodsza od pani Stanisławy o prawie dwa pokolenia. Swojego syna straciła rok temu, w 16. tygodniu ciąży. - Kiedy się dowiedziałam, że będziemy mieli dziecko, szalałam z radości - opowiada Natalia. - Byliśmy z mężem krótko po ślubie i oboje nie mogliśmy się doczekać, kiedy zostaniemy rodzicami. Cieszyliśmy się my, cieszyli się nasi rodzice i nasze rodzeństwo. Wszyscy od samego początku modliliśmy się za to dziecko. Wydawało się, że lepiej być nie może. Wieczorami siadaliśmy z mężem i wypisywaliśmy na kartce imiona, jakie chcielibyśmy nadać temu dziecku, w zasadzie wszystko kręciło się wokół niego. Na USG pojechałam sama, bo chciałam mężowi zrobić niespodziankę - lekarz mówił, że być może uda się już rozpoznać płeć dziecka. Kiedy wychodziłam z gabinetu, łzy leciały mi po twarzy tak, jakby ktoś w środku odkręcił kran z wodą. Nie mogłam ich powstrzymać. W głowie, całkiem absurdalnie, kołatała mi się jedna myśl: jak mam o tym powiedzieć mężowi? Jak mam powiedzieć, że nasze dziecko umarło, że jego serduszko tak po prostu przestało bić?
Lekarz poinformował Natalię, że ma możliwość pochowania swojego dziecka. Skorzystała z tej możliwości, bo nie chciała do końca życia wyobrażać sobie, co stało się z jej synem.
- To było mi potrzebne. Dziecko umarło, ale ja potrzebowałam miejsca, do którego mogę pójść, gdzie mogę się wypłakać i pomodlić za tego małego człowieka, który umarł za wcześnie. Często czytam internetowe fora dla kobiet, które straciły swoje dzieci. Pamiętam opowieść jednej z nich. Swoje dziecko straciła w 13. tygodniu ciąży. Sama zrobiła dla niego ze szkatułki trumienkę, uszyła z białego materiału poduszeczkę i kołdrę, włożyła do środka smoczek, samochodzik, napisany do dziecka list i ramkę ze zdjęciem USG dziecka i własnym. Ta dziewczyna pisała, że dzięki temu zrobiła dla tego dziecka wszystko, co mogła zrobić - a potem pochowała je w grobie swojego ojca. Dla kogoś, kto nie stracił dziecka, to może brzmieć jak opowieść z horroru, ale ja ją doskonale rozumiem. Śmierć dziecka trzeba przeżyć od początku do końca, żeby samemu móc żyć dalej.
Natalia pytana o to, co było dla niej najtrudniejsze poza samym poczuciem pustki, odpowiada podobnie jak pani Stanisława: - Milczenie innych. Milczenie albo banalne rozmowy o niczym, które miały mnie rozerwać i odwrócić moją uwagę, a tymczasem tylko mnie denerwowały. I jeszcze brak odpowiednich słów na to, co się stało i kim teraz jestem. Żona, która zostaje bez męża, jest wdową, dziecko tracące rodziców jest sierotą, a ja? Nieudaną matką? Przecież je kochałam, przecież nadal je kocham, przecież modlę się za nie i wierzę, że się po drugiej stronie życia spotkamy. Ale na ten stan i na ten ból świat nie wymyślił jeszcze odpowiedniej nazwy...
Skomentuj artykuł