Polska i Ukraina: co po miesiącu miodowym?
Przez długi czas Polska i Ukraina, odkrywszy się nawzajem niby to na nowo, cieszyły się harmonią wzajemnej bliskości i widziały w sobie nawzajem raczej wykreowane w wyobraźni postacie niż swoje prawdziwe oblicza. Dzisiaj różowe okulary spadły i stało się jasne, że miesiąc miodowy dobiegł końca.
Nie ma na to rady i musimy nauczyć się żyć normalnym, cywilizowanym życiem, nawet wtedy, kiedy przychodzi rozczarowanie i zaogniają się nieporozumienia. Nadzieja na to, że uda nam się zbudować bezkonfliktową relację, byłaby całkiem utopijna. Nie na darmo pierwsza reguła, która rządzi nauką o powstawaniu konfliktów brzmi: „konflikt interesów jest zjawiskiem naturalnym”. Inna sprawa, że konflikt interesów nigdy nie powinien prowadzić do użycia siły ani do konfliktów zbrojnych. Na tym polega egzamin z poziomu cywilizacyjnego, który dzisiaj, mamy nadzieję z sukcesem, powinny zdać Polska i Ukraina.
Oba narody powinny na nowo przeżyć zainteresowanie sobą, które w tak oczywisty sposób przyciąga je do siebie i odróżnia ich relacje od relacji z innymi sąsiadami. Kościoły obu narodów mogłyby w tym miejscu dodać: takie wzrastanie kultury byłoby świadectwem ewangelicznego charakteru naszej wiary, i takie właśnie świadectwo – zarówno Polacy, jak i Ukraińcy – powinni nareszcie złożyć. Dlatego też ten artykuł równie dobrze mógłby być zatytułowany: „Jaką rolę w stosunkach polsko-ukraińskich odgrywają Kościoły?”. Jaką misję spełniają ci, którzy pragną stać po stronie Chrystusa i głosić zasady Królestwa Niebieskiego, które nie do tego świata należy?
Nie czuję się na siłach, by przedstawić tutaj usystematyzowany i wyczerpujący wykaz starań, jakie podejmowały i podejmują, z jednej strony Kościół rzymskokatolicki w Polsce i na Ukrainie, z drugiej strony Ukraińska Cerkiew Greckokatolicka w obydwu tych państwach. Powinno stać się to przedmiotem osobnych badań naukowych. Mogę tylko przypomnieć przełomowe wydarzenia, które wskazały drogę obydwu narodom i wywołały szczególny rezonans w ich życiu.
Teologia międzynarodowego pojednania
Jako pierwszą chciałbym przywołać profetyczną działalność obu Kościołów, która miała miejsce przed 1989 rokiem, zwłaszcza tę związaną z obchodami tysiąclecia chrztu Rusi-Ukrainy (1988), i szczególną rolę, jaką odegrał w niej śp. papież Jan Paweł II. Wtedy nie było jeszcze niepodległej Ukrainy, a w Polsce swoich dni dożywał komunistyczny reżim. Już wtedy istniała wyraźna świadomość tego, że wyzwolenie narodowe jest ściśle związane z wyzwoleniem duchowym. To zaś oznaczało pojednanie w imię przyszłości. Właśnie dlatego zarówno podczas jubileuszowych uroczystości w 1988 roku w Rzymie, w których brał udział papież Jan Paweł II, oraz w tym samym roku w Częstochowie, arcybiskupi rzymsko- i greckokatoliccy wzywali Ducha Świętego – Ducha Wolności, by zstąpił na nasze zgnębione narody. Pan Bóg zobaczył szczerość tych modlitw i nareszcie podarował nam wolność.
Kolejnym niezwykle istotnym wydarzeniem była pielgrzymka papieża Jana Pawła II na Ukrainę. Na podstawie jego ówczesnych (jak i zresztą poprzednich) kazań można opracować teologię międzynarodowego pojednania. Szczególną siłę miało wezwanie, które wygłosił do obu narodów we Lwowie w 2001 roku:
Czas już oderwać się od bolesnej przeszłości! Chrześcijanie obydwu narodów muszą iść razem w imię jedynego Chrystusa ku jedynemu Ojcu, prowadzeni przez tego samego Ducha, który jest źródłem i zasadą jedności. Niech przebaczenie – udzielone i uzyskane – rozleje się niczym dobroczynny balsam w każdym sercu. Niech dzięki oczyszczeniu pamięci historycznej wszyscy gotowi będą stawiać wyżej to, co jednoczy, niż to, co dzieli, ażeby razem budować przyszłość opartą na wzajemnym szacunku, braterskiej współpracy i autentycznej solidarności.
Cały pontyfikat Jana Pawła II był szczególną epoką, podczas której polskie i ukraińskie serca, otwierając się na przesłanie tego wielkiego papieża, otwierały się jednocześnie na siebie.
Nie może więc dziwić, że podczas tej pamiętnej liturgii we Lwowie, w której wzięło udział ponad milion wiernych, z ust patriarchy Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej, kardynała Lubomyra Huzara padły słowa, które miały wskazać drogę pojednania wszystkim grekokatolikom:
[…] historia naszego Kościoła w minionym stuleciu znała także ciemne i tragiczne duchowo momenty. Polegały one na tym, że niektórzy synowie i córki Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, ku naszemu ogromnemu żalowi, świadomie i dobrowolnie wyrządzili krzywdę swoim bliźnim spośród swego narodu czy innych narodów. Za wszystkich nich w Twojej obecności, Ojcze Święty, pragnę w imieniu Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego prosić o przebaczenie Pana Stworzyciela i Ojca nas wszystkich, a także o przebaczenie tych, których w jakiś sposób skrzywdziliśmy my, synowie i córki naszego Kościoła. Żeby już nie ciążyła na nas straszliwa przeszłość i nie utrudniała naszego życia, chętnie przebaczamy tym, którzy w jakiś sposób skrzywdzili również nas.
Były to wybitne przykłady, które porywały ludzkie dusze i czyniły wszystkich lepszymi – a w każdym razie wzywały, aby takimi się stać. Były to kamienie milowe we współczesnej nam historii polsko-ukraińskiego pojednania, którego podstawę stworzył Jerzy Giedroyc i jego paryska „Kultura”.
Niestety, tak w Polsce, jak i na Ukrainie, nigdy nie brakowało polityków, którym mylą się epoki, w jakich żyją, którzy z łatwością przenoszą we współczesność modele patriotyzmu, właściwe minionym epokom. Wskutek tego wzorce bohaterstwa oparte na nieprzejednaniu i wzajemnych obawach wciąż sączą w organizmy naszych społeczeństw kolejne dawki trucizny. Przykładem tego jest sprawa Cmentarza Orląt Lwowskich i kwatery żołnierzy Ukraińskiej Armii Galicyjskiej we Lwowie.
Wiosną 2002 roku, wbrew inicjatywom podejmowanym przez prezydentów Aleksandra Kwaśniewskiego i Leonida Kuczmę, przywołani wcześniej w tym tekście politycy zrobili wszystko, aby nad Cmentarzem Łyczakowskim zebrały się burzowe chmury, a retoryka używana przez obie strony pobrzękiwała stalą. Wydawało się, że widmo polsko-ukraińskiego konfliktu znowu krąży uliczkami Lwowa, tylko tym razem brakuje mu już rycerskości, która w 1918 roku cechowała bohaterów stojących po obu stronach barykady.
Niebo nad Łyczakowem wypogodziło się
Wtedy silnym głosem przemówiły uczucia chrześcijańskie. Patriarcha Lubomyr, przygotowując duchowo wiernych do obchodów pierwszej rocznicy pielgrzymki Jana Pawła II na Ukrainę, 18 czerwca tamtego roku w swoim publicznym orędziu do wiernych poruszył kwestię uświadomienia sobie potrzeby chrześcijańskiego podejścia do krzywd narodowych, które zna historia, i przede wszystkim wezwał do modlitwy nad ukraińskimi i polskimi kwaterami wojskowymi na Łyczakowie: „Świętość bohaterów wywołuje w każdym narodzie usprawiedliwioną dumę, a słabości potrzebują przede wszystkim modlitwy”.
To wezwanie nabrało szczególnego wymiaru 1 listopada, kiedy z Polski przyjechała grupa polskich intelektualistów, aby spotkać się z grupą intelektualistów ukraińskich na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim na seminarium „Co mamy robić ze swoją historią?”. Po nieprostej, ale przyjacielskiej dyskusji obydwie grupy udały się na cmentarz Łyczakowski, aby we wspólnej modlitwie o spokój dusz żołnierzy poległych w walce przeciwko sobie, prosić Boga o uwolnienie obu narodów od ducha rywalizacji. Tego dnia modlitwom przewodzili patriarcha naszej Cerkwi, kardynał Lubomyr Huzar i metropolita lwowski kardynał Marian Jaworski. We wspólnej modlitwie wzięli udział duchowni i wierni obu Kościołów.
Wspólne modlitwy powtarzano co roku i jestem przekonany, że miały one wpływ na to, iż niebo nad Łyczakowem w końcu wypogodziło się. Stwierdzeniem tym nie chcę oczywiście umniejszać znaczenia innych starań podejmowanych na szczeblach państwowych przez ludzi dobrej woli. Jednak w podniosłej atmosferze, która panowała podczas oficjalnego otwarcia cmentarza Orląt Lwowskich, 24 czerwca 2005 roku, dało się wyczuć cząstkę intencji tych wspólnych modlitw, w które ich uczestnicy wkładali duszę i serce.
Te dni można uznać za kulminacyjny moment procesu pojednania. 19 czerwca 2005 roku w Warszawie i 26 czerwca we Lwowie odbyły się uroczyste msze, które ogłaszały przyjęcie Aktu pojednania między narodem polskim i ukraińskim. Hierarchowie Kościołów rzymsko- i greckokatolickiego wspólnie przeczytali modlitwę pojednania, w której było napisane między innymi: „O, Panie, za wstawiennictwem Twojej Matki i wszystkich świętych obu naszych narodów, odpuść nam nasze grzechy i winy oraz błogosław nam na dalszą drogę, abyśmy żyli i postępowali tak, jak godzi się braciom i siostrom”.
Spośród wygłoszonych wtedy kazań chciałbym przywołać słowa przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, abp. Józefa Michalika:
Czy można pisać historię narodów nienawiścią, kłamstwem i śmiercią? Można, niestety, można, i byłaby to cywilizacja śmierci, której nie możemy, nie godzi się zaakceptować! Przecież taka postawa zawsze woła o pomstę do Boga. Rozlana krew domaga się krwi, przemoc woła o przemoc, a kłamstwo próbuje się uzasadnić kolejnym kłamstwem. Czy nie piękniejszą rzeczą jest przerwać złe słowa i złe myśli, przebaczyć i zacząć na nowo? Miłość jest zawsze piękniejszą i bardziej twórczą perspektywą od nienawiści.
Oddzielnie należy wspomnieć Transgraniczne Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa, które w tym roku organizowane były już po raz szósty, pod koniec sierpnia, dzięki staraniom obu Kościołów i organizacji świeckich, na granicy polsko-ukraińskiej. Stanowią one wspaniałą przestrzeń dla spotkań młodzieży i wszystkich ludzi dobrej woli.
Trudno przywołać wszystkie inicjatywy świeckich organizacji, które odbyły się przy bezpośrednim wsparciu Kościołów i organizacji religijnych. Dla zilustrowania tego zjawiska przywołam tylko ekumeniczne polsko-żydowsko-ukraińskie seminarium „Kowczeh”, organizowane już po raz czwarty wspólnie przez Ogólnoukraińskie Centrum Badań nad Holokaustem „Tkuma”, Konsulat Generalny Rzeczpospolitej Polskiej i Ukraiński Uniwersytet Katolicki. Seminarium odbywa się Ławrze Uniwskiej, w której podczas drugiej wojny światowej duchowieństwo greckokatolickie i studenci seminarium duchownego, z inicjatywy metropolity Andrzeja Szeptyckiego i jego brata archimandryty Klemensa Szeptyckiego, ratowali żydowskie dzieci oraz nieśli pomoc dzieciom polskim i ukraińskim.
Przywołanych w tym tekście przykładów jest wystarczająco dużo, aby zilustrować, jakim świętem pokoju i pojednania mogą stać się akcje społeczne, jeśli zostaną uszlachetnione przez Kościoły chrześcijańskim duchem. Nigdy nie jest zbyt późno, aby dołożyć do tego starań, otrzymane zaś rezultaty zawsze zjawiają się we właściwym czasie i są nieocenione. Niech będą więc błogosławione wszystkie porywy duszy, które wzywają tylu dobrych ludzi do przywracania pokoju.
Diabelski wirus nieufności
Wydaje się, że nie funkcjonuje w historii kultury mit bardziej aktualny niż mit o Syzyfie. Osiągnięcie każdego duchowego szczytu zawsze niesie ze sobą zapowiedź upadku. Nowe trudności wyrastają nie tylko wokół naszych Kościołów, ale także w nich samych. Nie czuję się psychicznie gotowy na to, by w dziennikarskim stylu wymieniać przypadki nowych nieporozumień. Może to naiwne, ale wolę przemilczeć przykre fakty, dając im tym samym możliwość rozpłynięcia się w morzu innych życiowych turbulencji. Należy jednak mówić o kanałach, którymi nowe konflikty mogą zatruwać ludzkie dusze.
Przede wszystkim – co dotyczy samych Kościołów. Lekarz także może paść ofiarą wirusa. Przyczyną większości nieporozumień w historii Kościoła rzymskokatolickiego i Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej w Polsce i na Ukrainie było posłuchanie diabła, który od początku historii kusi całą ludzkość do tego, aby wzajemna nieufność rodziła chybione interpretacje zachowań drugiej strony. To zaś prowadzi do obrazy, a ta z kolei do dyktowanej ambicją i dumą reakcji na prawdziwą czy wymyśloną krzywdę. Czasem aż dziw bierze, jak podatni na kuszenie szatana są ci, którzy zostali powołani przez Pana do tłumaczenia wiernym złego wpływu konfliktów.
Podstawą opisanej wyżej prawidłowości są różne oczekiwania obu Kościołów wobec swoich eklezjalnych partnerów. Każda ze stron, świadomie czy nieświadomie, stwarza w swojej głowie oczekiwany model zachowania drugiej. Odstępstwa od tego modelu na naszą korzyść, nawet jeżeli początkowo wywołują miłe zdziwienie, szybko zaczynają być postrzegane jako należne. Natomiast odstawanie od tego modelu na naszą niekorzyść, odbieramy jako dowód złej woli. Nie bez przyczyny istnieje zasada: jeżeli ludzie nie znają prawdziwych motywów waszego zachowania, to prawie zawsze będą je sobie tłumaczyć w najgorszy z możliwych sposobów.
Niebezpieczeństwo tej prawidłowości wzrasta stokrotnie, jeżeli odnosi się do czasu już po dokonaniu aktu pojednania. Odejście od oczekiwanego modelu zachowania jest odbierane jak złamanie złożonej przysięgi, jak potwierdzenie odwiecznej prawdy, że „natura ciągnie wilka do lasu – ile by go nie karmić”. Zanim się człowiek obejrzy, już znajduje się na diabelskich widłach.
Relacje między katolikami obrządku łacińskiego i bizantyjskiego dodatkowo obciąża fakt, iż funkcjonują oni wspólnie na jednym terytorium (czy to w Polsce, czy na Ukrainie) jako przedstawiciele katolicyzmu. Dlatego zawsze będą skazani na współzawodnictwo i wzajemną zazdrość. To zjawisko szczególnie łatwo dało się zaobserwować podczas przygotowań do pielgrzymki papieża Jana Pawła II na Ukrainę (chociaż należy przyznać, że podskórne przejawy zazdrości nigdy nie ujrzały światła dziennego). Jednak życie zawsze obfituje w powody do zazdrości i dlatego obie strony powinny być ostrożne, aby zawczasu zapobiegać potencjalnemu złu. Czy lekarz, który sam pali, jest w stanie przekonać chorego palacza do rzucenia nałogu?
Inne kanały zatruwania wzajemnych stosunków istnieją na gruncie polityczno-społecznym. Moim zdaniem, najwięcej szkody przynosi zaciekłe obchodzenie kolejnych rocznic smutnych wydarzeń. Wtedy do głosu dochodzi nie tyle ból historii, ile polityczni manipulatorzy, którzy twierdzą, że za wszystko jest winna druga strona, znienawidzeni „oni”. Historia zostaje przetworzona w taki sposób, aby „oni” jawili się jako wcielenie zła absolutnego. Oponenci zaś w swojej obronie przedstawiają wersję historii, w której kolejne wydarzenia były tylko sprawiedliwą reakcją na wcześniej wyrządzoną, niczym niesprowokowaną, krzywdę. W taki sposób powstają przeciwstawne sobie krzywe zwierciadła.
Pojednanie, a nie poniżenie
Imperatyw Ewangelii – a jest on naszym wspólnym imperatywem – oznacza umiejętność zrozumienia bólu drugiego, spojrzenia na jakieś wydarzenie jego oczyma. Ukraińcy muszą zrozumieć, że w PRL wszelkie wzmianki o Katyniu i Wołyniu były zakazane, co oznacza, że tzw. Wołyniacy długo dusili swój ból w sobie. Wydaje się, że przemilczenie wołyńskiej tragedii już w postkomunistycznej Polsce, nawet jeśli czynione w imię niepogarszania stosunków z Ukrainą (za co jesteśmy wdzięczni), przyniosło w sumie mało korzyści, gdyż w końcu doprowadziło do buntu skazanych na milczenie i popchnęło ludzi, którzy chcieli opowiedzieć o swoim bólu i tragedii, w ręce manipulatorów. Dlatego też my, Ukraińcy, będziemy mieli moralne prawo budzić sumienie świata wobec naszych tragedii narodowych tylko wtedy, kiedy pochylimy się przed polskim bólem, spowodowanym winą Ukraińców, odpowiedzialnych za krwawą etniczną czystkę na Wołyniu.
Ale czy Polacy pochylą się przed ukraińskim bólem? Czy chrześcijanin, stanąwszy przed obliczem Boga, może powiedzieć, że zemsta jest miła sercu Chrystusa, a więc śmierć niewinnych ukraińskich kobiet i dzieci, nawet jeśli zginęły one w ramach tzw. akcji odwetowych można usprawiedliwić? Czy nie należy wciąż przypominać o tym, że międzywojenne państwo polskie nawet nie dopuszczało możliwości samostanowienia wyzwolenia narodowego Ukraińców i okrutnie karało aktywistów ruchu wyzwoleńczego? Czy zaszczute i zniewolone zwierzę może być posłuszne?
Ja, Ukrainiec, pozwalam sobie na tę nielojalną wobec moich rodaków metaforę, aby przypomnieć, że historia jest nieprzerwanym łańcuchem przyczynowo-skutkowym, z którego nie da się wyrwać jednego, samowystarczalnego i wyjaśniającego wszystko ogniwa. Dlatego, jeżeli nie schrystianizujemy naszego myślenia o historii, walka różnych historiografii nie będzie miała końca. My wszyscy – Polacy i Ukraińcy – musimy zdać sobie sprawę z tego, że formułka „niech oni pierwsi (przyznają się, wybaczą itd.), to wtedy i my…” tak naprawdę prowadzi do konfrontacji i kończy się zgubą. Jest dowodem słabości naszej wiary. Chrześcijanie powinni starać się przewyższyć jeden drugiego w miłości, a nie ambicji narodowej.
Uznanie przez Polskę niepodległości Ukrainy w 1991 roku i ofiarne bronienie ukraińskich interesów narodowych bezsprzecznie świadczy o tym, że Polska uznała swoją międzywojenną politykę wobec Ukrainy za chybioną. Ale dzisiejsze partnerstwo nie działa wstecz. Analizując wydarzenia z lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku, zagłębiamy się w przygnębiającą atmosferę agresywnych narodowych egoizmów. Wydawać się może, że wszystkie narody Europy zostały wtedy zakażone kultem siły i rozpychały się łokciami, chcąc zapewnić sobie przestrzeń życiową. Nie ma narodów bez winy, tak jak nie ma wagi, którą można by te winy zważyć. Taką wagę ma w rękach jedynie Pan Bóg i przed nim my wszyscy powinniśmy pochylić się w pokorze.
Nie mniej drażliwym i konfliktogennym dla polsko-ukraińskich stosunków pozostaje problem heroizowania tych, których druga strona uważa za złoczyńców. Stanowi to problem przede wszystkim dla Polski. Ukraina jest zbyt zajęta swoimi wewnętrznymi problemami i coraz większą agresją ze strony Moskwy, by przypatrywać się temu, jakie podejście do niej charakteryzowało historycznych bohaterów współczesnej Polski. Zdaje się, że Polska nie spotkała się z żadnym poważniejszym zarzutem ze strony Ukrainy, że czci żołnierzy Armii Krajowej, chociaż ci w historycznej pamięci Ukraińców kojarzą się z tragicznymi, antyukraińskimi akcjami.
Natomiast w polskiej świadomości sformułował się następujący sposób myślenia: skoro Ukraińcy oddają cześć żołnierzom UPA, to tym samym nie chcą wyznać winy tejże formacji za tragiczne w skutkach antypolskie akcje. Tym samym więc podejmują kroki nieżyczliwe wobec Polaków. I w żaden sposób ani polskim, ani ukraińskim dziennikarzom nie udaje się przekonać Polaków, że naprawdę nie czcimy żołnierzy UPA za etniczną czystkę na Wołyniu, tylko za opór przeciw hitleryzmowi i, co ma szczególne znaczenie, przeciwko reżimowi sowieckiemu. Gdyby nie UPA, to ja, były dysydent, nie miałbym kiedyś żadnego wzorca patriotyzmu, nie miałbym też skąd czerpać siły, która pozwoliłaby mi budować mój własny opór. Niemożliwe jest wyrzucenie UPA z historycznej pamięci Ukraińców (szczególnie tych z Galicji), nie uda się to nawet pod groźbą pogorszenia stosunków z Polską. Dlatego też ultimata stawiane przez polską stronę nie mogą przynieść niczego dobrego. W odpowiedzi wywołają jedynie ostre żądanie Ukraińców, aby Polska zrzekła się czczenia ukrainofobów. To zaś prowadzi nas w ślepą uliczkę.
Wszystkie te rozbieżności stanowią pokarm dla nieprzejednanych, sądzących, że zwycięży ten, który niezłomnie będzie stał na straży swojej prawdy. Na pozycji, którą charakteryzuje to, że nawet najmniejsza próba przyznania się do winy jest równoznaczna z kapitulacją przed wrogiem i zdradą interesów narodowych. W takim ujęciu o przebaczeniu antagoniście można mówić tylko wtedy, kiedy ten bezwarunkowo i bez względu na wszystko wyzna naszą wersję historii. Za życzliwą wobec Polski, Ukraina zostanie uznana tylko wtedy, gdy zgodzi się na polską interpretację wydarzeń historycznych – i odwrotnie. Czy po raz kolejny trzeba tłumaczyć Polakom i Ukraińcom, że taka zawziętość radykalnie zaprzecza Chrystusowemu kazaniu na górze?
Wygląda na to, że jednak trzeba. Jako że w tym przypadku stronom nie wystarcza proste wybaczenie. Od przeciwników oczekuje się nie pokajania się, które pozwala obu stronom odzyskać godność, a poniżenia, które tylko łechce honor nieprzejednanych. Właśnie dlatego na początku trzeciego tysiąclecia tak potrzebna była encyklika Benedykta XVI Caritas in veritate, która przypominała, że nie ma miłości bez prawdy i prawdy bez miłości.
Moim zdaniem, ta encyklika jest szczególnie ważna dla samego Kościoła. Były epoki, w których duchowieństwo obu naszych Kościołów uważało za swój duszpasterski obowiązek „święcenie noży”, którymi mściciele czynili zadośćuczynienie krzywdom zaznanym przez swoje narody. Nie osądzajmy ich surowo, jako że i my dopiero zbliżamy się do zrozumienia Bożej prawdy. Nie przenośmy jednak wzorców bohaterstwa z tamtych czasów na dzisiejsze. Dzisiaj Kościół nie tylko sam musi odrzucać logikę akcji odwetowych za doznane krzywdy, ale też powołany jest do tego, aby ustrzec swoich wiernych przed „sprawiedliwym” gniewem, którego początek tkwi w wyznaniu niby to oczywistej prawdy, a którego końcem jest zbrodnia przeciwko Bożej prawdzie i miłości.
Zatrzymać kamień Syzyfa!
Istnieją także pewne niebezpieczeństwa na szczeblu geopolitycznym, gdzie również można zaobserwować zmęczenie niezrealizowanymi oczekiwaniami. Dotyczy to oczywiście Polski, która już dwadzieścia lat, dbając o swoje interesy narodowe, mądrze broni także strategicznych interesów Ukrainy – czasem nawet bardziej niż sama Ukraina. Jest całkowicie normalne, że Polska oczekuje od Ukrainy odpowiedniego odzewu za zajętą przez siebie pozycję (geopolitycznego partnerstwa). Natomiast kryzys tożsamości i paraliż woli politycznej na Ukrainie budują przygnębiający obraz samounicestwiającego się kraju. Większość obecnych problemów można łatwo usprawiedliwić kryzysem tożsamości ukraińskiego ducha. A zatem Ukraińcy sami ponoszą winę za spadek prestiżu Ukrainy, zwątpienie opinii międzynarodowej w możliwości państwa ukraińskiego. Trudno sobie wyobrazić, że na miejscu Polski ktoś inny by się nie zmęczył własną szlachetnością i nie pomyślał, że „doktryna Giedroycia” ma jednak pewne wady.
W tym jednak kryje się potencjalne niebezpieczeństwo. Wspomniany „obraz samounicestwienia” mimo woli rozpoczyna proces, w wyniku którego sąsiedzi Ukrainy przestaną szanować naród nieudaczników. Oznaki tej wyższości, szczególnie z polskiej strony, coraz częściej malują się na twarzach przygranicznych celników, turystów i dyplomatów. Jak szybko zmienia się atmosfera wzajemnych relacji! W czasach, kiedy oba narody przebywały pod komunistycznym jarzmem, byliśmy prawie równi sobie i wzajemnie szanowaliśmy się w naszym pragnieniu wolności. W latach dziewięćdziesiątych szczególnie my, Galicjanie, mogliśmy odczuć zakończone sukcesem starania Polaków, którzy chcieli pokonać swoją wcześniejszą postawę wyższości wobec Ukraińców. I jeszcze całkiem niedawno, ze łzami w oczach, obejmowaliśmy się jak bracia na pomarańczowych majdanach. A teraz grozi nam coraz większe niebezpieczeństwo powrotu do dawnych stereotypów i nowej tendencji do pouczania z wyższością.
Kościoły i w tej kwestii mogłyby dużo zrobić, aby ustrzec swoich wiernych przed pokusą powrotu do utartych stereotypów. Jeśli Ukraińcy oczekują szacunku ze strony sąsiadów, muszą odważyć się szanować samych siebie. Obywatelska odwaga, uczciwość, rycerskość i ofiarność są niezbędnymi warunkami, które trzeba spełnić, aby móc szanować samego siebie. Chciałbym prosić Polaków, aby uświadomili sobie, że wolniejsze tempo wychodzenia Ukraińców z cywilizacyjnej dziury nie jest spowodowane tylko cywilizacyjnym opóźnieniem, ale i nieprawdopodobną trudnością zadania, jakie przed nimi stoi. Miejcie cierpliwość i nie znieważajcie tych, których przyczyny słabości tkwią głęboko w historii! Przecież właśnie do tego wzywa nas imperatyw Ewangelii.
Przede wszystkim liczymy na dobrą pamięć Polaków, którzy z łatwością dostrzegą paralele naszych losów. Siedemdziesiąt lat temu właśnie Polskę nazwano pomyłką i geopolityczną anomalią; dzisiaj Władimir Putin nazwał Ukrainę „nawet nie państwem”, a rosyjski parlament uchwalił jakże przejrzysty w swojej wymowie dokument dający możliwość wprowadzenia formacji wojskowych na obce terytorium w celu „ochrony interesów swoich obywateli”.
Takie uderzające déjŕ vu przypomina o nieprzyswojonej wciąż lekcji Chrystusa, którą teraz oba Kościoły powinny wszystkim wyjaśnić. Kościół Chrystusa powinien umieć patrzeć na historię z perspektywy wieczności, w której dzisiejszy dystans, dzielący bezpieczną Polskę oraz częściowo sparaliżowaną i zagrożoną Ukrainę, jest tylko mgnieniem, z Bożej woli błyskawicznie mogącym się odmienić. Nasze Kościoły są zobowiązane do tego, aby wyjść z tej próby z godnością, twardo trzymając się przykazań Chrystusa i pewnie budując przestrzeń dla polsko-ukraińskiego partnerstwa i wzajemnego duchowego wzbogacania się.
W polsko-ukraińskich stosunkach kamień Syzyfa na szczęście nie spada szybko w dół, ale toczy się po pochyłej. W obecnej sytuacji każdy głos ostrzegający przed niebezpieczeństwem, staje się drzewem zbawienia, które nawet jeśli nie zatrzyma kamienia, to może powstrzymać jego spadanie – właśnie dlatego wysoko oceniam i jestem wdzięczny WIĘZI za pomysł, aby oddzielny numer miesięcznika poświęcić relacjom między naszymi narodami.
Przez dwadzieścia lat procesu polsko-ukraińskiego pojednania i geopolitycznego partnerstwa w obydwu krajach powstały potężne ośrodki skupiające dookoła siebie ludzi dobrej woli, którzy są w stanie wznieść się ponad stare i nowe bariery. Weźmy się za ręce, przyjaciele, i powstrzymajmy toczący się kamień! Nie dopuśćmy do tego, aby o smutnym końcu nowożytnego polsko-ukraińskiego partnerstwa kiedyś opowiedziano słowami, którymi kończy się film Jerzego Hoffmana Ogniem i mieczem: „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Nasze narodowe historiografie mogą nas różnić, możemy mieć różne ziemskie interesy, ale jednoczy nas jeden Bóg.
9 września 2009 r.
Myrosław Marynowycz
Tłum. Martyna Michalik
Myrosław Marynowycz – ur. 1949. Prorektor Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie, prezydent tamtejszego Instytutu Badań nad Religią i Społeczeństwem. Publicysta, religioznawca, były obrońca praw człowieka. Dawny dysydent, w 1976 r. współtwórca Ukraińskiej Grupy Helsińskiej. Za swoją działalność w 1977 r. został skazany na 7 lat łagrów i 5 lat zesłania. Wyszedł na wolność w roku 1987. Założyciel ukraińskiego oddziału Amnesty International. Jest doradcą ds. ekumenicznych zwierzchnika Cerkwi Greckokatolickiej, kard. Lubomyra Huzara. W 2001 r. był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Rzymie. Autor kilku książek wydanych po ukraińsku, angielsku, niemiecku i francusku. Mieszka we Lwowie.
Skomentuj artykuł