Rzeźbiarz klawiszowy, czyli całe życie na dancingu

Piotr Subik / "Dziennik Polski"

Czterdziesto-, pięćdziesięciolatkowie nie mają gdzie potańczyć w Zakopanem. Skończyły się czasy dancingów, są tylko dyskoteki: szum, zgiełk, hałastra się bawi. Nie to, co kiedyś... Kiedyś to tu bywały prawdziwe zabawy; wyłącznie przy żywej muzyce. Kolejki ustawiały się do lokali, rezerwowano zawczasu stoliki, orkiestranci nie narzekali na brak zajęcia. Teraz w Zakopanem prawdziwych dancingów nie uświadczysz; dziś muzyk co najwyżej przygrywa gościom do kolacji.

Obowiązkowo krawat, ten błękitny, w pięciolinię; żona kupiła mu we Włoszech. Jak ulał pasuje do profesji. Do tego garnitur. Zawsze elegancko ubrany zasiada do fortepianu. Choć późny wieczór, za oknami hotelu "Mercure Kasprowy" dobrze widać Tatry; światło księżyca rzeźbi ich obrysy. Cichutkie piano, dużo swingowej nutki. Mówi o sobie wprost: "rzeźbiarz klawiszowy"; wszak on - Janusz Trześniewski, zawsze grywał po knajpach, zawsze żył tylko z muzyki.

Żaden tam nutowiec, w lokalu trzeba mieć zmysł improwizacji. Temacik się zna i robi z tego utwór jakby nowy. Kto nie słyszy początku, temu ciężko połapać melodię. Niby harmonia, akordyka ta sama, ale pianista biega wkoło: ozdobniki, pasażyki, dodateczki, itp.; komponuje się - jak mówi - na kopycie. A na koniec powrót do tematu. Każdą muzyką można wszystko grać: i swingiem, i tangiem, o walcu nie mówiąc. Nawet Bacha, Schuberta, Beethovena potrafi poprzewracać po swojemu. Tak wygląda ta jego muzyka.

DEON.PL POLECA

Na dancingu granie musiało być rozrywkowe: melodie różne, szczególnie przeboje, co trwają i trwają, młode są wiecznie. Najznakomitsi piosenkarze, najznakomitsze zespoły: i polskie, i te z zagranicy. Przekrój lat nieograniczony: 50., 60., 70.; późniejsze też, choć rzadko. Choćby ulubione: "O sole mio!"; czy kapela taka, czy zespół taki, czy tylko solista - słucha się tego dobrze: super, coś wspaniałego. Albo "Blue moon", "Błękitny księżyc", to samo. I jeszcze standardy: nieskomplikowane, spokojne, melodyczne, wpadające w ucho. Gershwin, Armstrong; słynna "Georgia" czy "What a Wonderful World". I dużo tematów filmowych: "Love story", "Casablanca", fajny też "Madagaskar". Albo: "Była jesień", "Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem", "Kasztany" "Siwy włos" - najprzyjemniejsze melodie według niego; wciąż słucha ich w samochodzie.

Nie zmieniła się przez lata muzyka Janusza, choć co raz jest inna - zależy od jego nastroju.
Ma to wszystko w głowie. Inni pianiści wśród nut muszą grzebać; jemu ktoś ledwie rzuci tytuł i natychmiast odsmaża: poprawnie, czyściutko.
Najczęstsze zamówienia? Bitelsów dużo, Franka Sinatry też - piękne melodie! O Armstrongu nie wspomni nawet, czy słynnym rockendrolowcu Elvisie Presleyu. Włoszczyzny też sporo. A na rozkręcenie towarzystwa obowiązkowo coś żywiołowego, muzyka biesiadna. Większość ludzi to zna, większość podchwytuje, przebąkują niektóre słowa.

Melodii w zanadrzu ma dużo, nie sposób wyliczyć: tysiąc, dwa tysiące, więcej czy mniej. Może grać dobę i się nie powtórzyć; szeroki to repertuar. Czasem nawet łapie się za głowę: "Rany boskie, przecież tego nie grałem pół roku!". Czasem też z radia podchwytuje: bez rozpisania, nut. Ze słuchu odtwarza.

Pochodzi z Radomia; ojciec, kapelmistrz orkiestry, wciągnął go w muzyczny rytm.
Może miał nawet talent od małego; tylu ludzi mu mówi: "Ty się z tym musiałeś urodzić!". Skończył szkołę muzyczną, potem 18 lat - i zaraz zaczął grać po lokalach. A tych troszeczkę w Radomiu było. Na początek niezbyt chlubny "Zagłoba", przecież gdzieś musiał postawić pierwsze kroki. Potem było już tylko lepiej: przyszedł czas na "Romantyczną"; przepiękna restauracja: lustrzane ściany, parkiet niżej sali. Cudo.
Żeby tam grać, trzeba było mieć glejt, że się jest muzykiem zawodowym. Taki z ministerstwa, wydany po egzaminie. Nikt nie mógł przyjść do knajpy - ot, tak sobie - z ulicy, bo kumpel tego, a szwagier tamtego... Wyższa szkoła jazdy.

Był instruktorem w zakładzie pracy, potem w domu kultury; prowadził szkółkę perkusyjną. Był liderem zespołu bigbitowego. Powstali wtedy Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, a on, w Radomiu, prowadził podobny zespół równolegle; bez nazwy, choć wzór brali z francuskich Czerwonych Skarpet. Jednak kariery nie było im dane zrobić; nie mieli sponsora, by jechać na Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie. Bo gdzie Szczecin, a gdzie Radom - kawał drogi. Bigbit więc spełzł im na niczym.

Potem był dixieland, charakterystyczna kapela, sekstet. Sekcja melodyczna: trąbka, klarnet, puzon; do tego perkusja - wiadomo, kontrabas i znakomite banjo: ciap, ciap, ciap. Czasem zamiast basu - suzafon: potężna trąba wisiała na facecie, robiła: pum, pum, pum; ewentualnie tuba: z roztrąbem do góry ziejącym.

Sześć osób huku mogło narobić niezłego. Grali gdziekolwiek: bez kolumn, wzmacniaczy, bez mikrofonów; instrumenty pod pachę i dawaj w kraj. Nawet pociągiem. Były z tego pieniądze.

Koncerty brało się też na mieście, ale nie było tego wiele - jakieś sylwestry, studniówki, potańcówki. Łap więc za książkę telefoniczną, słali listy do knajp na Wybrzeżu. Przyszły oferty z Międzyzdrojów, Kołobrzegu; wybrali Stegnę Gdańską. Pojechali na sezon, trzy kolejne tam grali. Przed "Leśną" codziennie tłumy, handlowało się nawet krzesłami. Na stojaka nikogo nie wpuszczano.

Dopiero potem trafił do Zakopanego; i to dzięki kolegom, których grało tu już wcześniej trzech. Namawiali: "Janek, przyjeżdżaj! Jest miejsce dla pianisty". Choć w Radomiu miał zobowiązania, prace takie i siakie - spróbował. Pod Tatrami trzech innych muzyków na jego miejsce, musiał więc stanąć w konkury. Kapela, sześć osób z Polski, a przy nich on, nowy tu pianista. "Pirat, siadaj i graj!" - zachęcali po przezwisku, wpuścili na solo.

Rozegrał się, rozhulał po klawiaturze jak wiatr; dostrzegli ten artyzm. Angaż był natychmiastowy.
Rok 1976, odległe czasy: miał być w Zakopanem chwilę, został do teraz. Polubili go górale, polubili goście zakopiańskich lokali.
Pierwsza praca: w restauracji "Wierchy", wszyscy ją zwali "stodołą". Potężny lokal, mieścił 350 osób. Ogromna estrada, balkony, cały dół do tańca. Grało ich siedmiu. Ale wkrótce, dwa, trzy lata potem, towarzystwo rozjechało się po świecie. Chwilkę grał w "Europejskiej" na Krupówkach - tam czas wciąż stoi w miejscu, aż znów skusili go koledzy - by sklecić kapelę do "Watry".

To dopiero było cudowne miejsce; emanowało ciepłem nocnego lokalu. Od ósmej wieczorem grali do rana, czasem białego. Na ścianie wywieszka: "Mile widziane stroje wieczorowe", więc panowie w krawatach - rezerwowe portier miał pod ladą; głupio wyglądało: facet w garniturze, a koszula rozchełstana - a panie w pięknych sukniach balowych. Żadnych swetrów, wstyd było wejść w butach narciarskich. Lokal intymny, przytulny. Smak, elegancja, godność, coś pięknego. Kultura bycia.

Choć człowiek to tylko człowiek; po kilku głębszych różnie się zachowuje. Na wesoło, na spokojnie, na smutną nutę się upijali; innym fruwały ręce. Ale zawsze kelnerzy reagowali szybko. Bileter, szatniarz też.

Pamięta, jak jeden klient strzelił sobie w dziób - za mocno prawdopodobnie, i z wielkim gestem opluł banknot, by przykleić go do czoła perkusiście. Mówił, że ładnie grają, zamówił melodię. Spod banknotu, owszem, spływało co nieco, ale się nie obrazili. Kwota była słuszna: dwa tysiące; nie opłaciło się wojować.

Czasem pianiście, innemu - rzecz jasna, zdarzyło się wpaść pod stół, czasem za nogi łapał go zmożony wódką trębacz. Różnie bywało, takie były czasy.
Miał multum "melomanów", stałych bywalców obsługiwanych przez siebie lokali. Niektórzy przychodzili wprost z dworca, nie szli nawet na kwaterę. Do ich nastroju dostosowywał granie; wiedział co, kto lubi. Pan Bolek tę melodię, tamta pani - tamtą, ci państwo jeszcze coś innego.
Siadał do fortepianu, rzut oka na salę, i już repertuar gotowy był na półtorej godziny. Ludzie z daleka machali mu uśmiechnięci, dziękowali za pamięć.

Tak samo wtedy, gdy trafił na statek na Morzu Śródziemnym - pod amerykańską banderę. Kupił marynarki klubowe, koszule, buty: jedne, drugie, lakierki; smoking czarny, smoking biały. Taki wymóg: nie mógł ciągle w jednym łachu chodzić. Codziennie dwa podejścia do fortepianu: o czwartej tzw. "herbatka", przez półtorej godziny, przerwa, i potem znów granie do późnej nocy; aż barman Turek dał znak: "John, finito!". Klientela: najbogatsi spośród Amerykanów, wszystkich witał na pokładzie muzyką.

Ale statek sprzedano Anglikom, wrócił więc do Zakopanego. Tu znów mógł być w żywiole, przynajmniej jeszcze przez chwilę.
"Jędruś", "Watra", "Turysta", "Siedem Kotów", "Orbis", "Roma", itd. - piętnaście restauracji z dancingami; jak na taki kurorcik - naprawdę sporo.
Lecz szybko nastały czasy, że padły wszystkie one. Co spółdzielcze, przejęła prywata. Skończyły się czasy dancingów, muzycy poszli w odstawkę.

Po co płacić kapeli, sądzono, skoro można dać muzykę z płyty; rozstawić po sali głośniki - też jakoś będzie. Ale nie każdy to lubi; ludzie wciąż mówią: "Przy samym akordeonie wolałbym się bawić niż przy muzyce mechanicznej". Chciałby więc, by dancingi wróciły, a z nimi klimat tamtego miasta.
Bo teraz trwa w Zakopanem moda na góralszczyznę, co się Trześniewskiemu nie bardzo podoba. Schodzi się trzech facetów: jedne skrzypce, drugie skrzypce, bas, i niby kapela - rżną w kółko to samo. Z muzyką niewiele ma to wspólnego, z folklorem podobnie. Dobry pianista sam by ich zastąpił bez trudu.

Czterdziesto-, pięćdziesięciolatkowie mogą się zabawić, owszem, choć pewnie nie w Zakopanem. Nie ma przyjemnej muzyki, wszędzie górale albo rąbanka. Nie ma dancingów, są dyskoteki: szum, zgiełk, podskoki na rozżarzonej blasze; hałastra się bawi. Więc starsi wiekiem pytają: "Janusz, kiedy ty będziesz znowu w kawiarni grał?". Do hotelu "Mercure Kasprowy", pod Gubałówkę, nie wszystkim chce się zasuwać. Choć stali klienci zawsze go tu odnajdują. Przychodzą dla muzyki. Bo ta tu zawsze cicho leci w świat, nie burząc spokoju przy stolikach.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Rzeźbiarz klawiszowy, czyli całe życie na dancingu
Komentarze (1)
A
Antonio
21 lutego 2010, 23:27
Piękny artykuł - dziękuję za lekturę ! Aż łezka się w oku kręci...