To był ciemny, ponury Grudzień

Film "Czarny Czwartek" opowiada o masakrze na Wybrzeżu (fot. filmweb.pl)
Wacław Krupiński / "Dziennik Polski"

Mam do tych wydarzeń osobisty stosunek. Byłem w Gdańsku na początku stycznia 1971 roku; pamiętam spalony gmach komitetu wojewódzkiego PZPR i liczne ślady pacyfikacji miasta - rozmowa z Antonim Krauze, reżyserem filmu "Czarny Czwartek", który opowiada o masakrze na Wybrzeżu.

Wacław Krupiński: Jak wiem, decyzję o podjęciu pracy nad tym filmem podjął Pan niemal od razu...

Antoni Krauze: Bo też to była propozycja szczególna. Mam do tych wydarzeń osobisty stosunek. Byłem w Gdańsku na początku stycznia 1971 roku; pamiętam spalony gmach komitetu wojewódzkiego PZPR i liczne ślady pacyfikacji miasta. Było to dwa tygodnie od tamtych wydarzeń, a ja miałem wrażenie, że czuję nadal gaz łzawiący, używany przez ZOMO i milicję do rozpędzania ludzi. Słuchałem wtedy o tym, co się wydarzyło w grudniu, od zaprzyjaźnionej rodziny kaszubskiej, mieszkających w Sopocie Teresy i Jana Piepków. To ich wówczas 18-letni syn Mirosław, teraz, po niemal 40 latach, zadzwonił do mnie, proponując współpracę przy dokumencie o tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu, a zwłaszcza w Gdyni.

Tak, pierwotnie miał bowiem powstać film dokumentalny. Potem, dzięki pomocy finansowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i sponsorów, znalazły się środki, które pozwoliły na realizację obrazu fabularnego.

Była to dla mnie tzw. propozycja nie do odrzucenia. Przyjąłem ją bez chwili wahania.

To jedna z 18 znanych ofiar owej masakry, najstarszy spośród tych, którzy zginęli. Miał 33 lata. Osierocił trójkę dzieci. To wspomnienia ich matki, Stefanii Drywy, mieszkającej obecnie na Kaszubach, stały się kanwą naszej opowieści. Ma w nich udział także najstarszy syn - Roman, wówczas 8-latek, który był świadkiem pochówku ojca.

Przyjechali po panią Drywową pół godziny przed północą, mówiąc, że może uczestniczyć w pochowku męża, ale bez dzieci. To sublokator pp. Drywów namówił jakoś tych łajdaków z bezpieki, by zabrali choć jedno dziecko. Właśnie Romka. Przyjechał teraz na zdjęcia z niewiele młodszą kobietą. Okazało się, że to jego siostra, wówczas niespełna 4-letnia, która dopiero dorósłszy poznała rodzinny dramat, a obecnie, jako dorosła kobieta, mogła przeżyć pogrzeb ojca. To były niezwykłe sceny, zwłaszcza że kręciliśmy je na samym końcu, nocą z 31 marca na 1 kwietnia, po dwóch tygodniach czekania aż stopnieje zalegający na cmentarzu śnieg. 40 lat temu śniegu bowiem nie było. To był ciemny, ponury grudzień. Teraz ów śnieg, a kręciliśmy zdjęcia między połową lutego a połową marca, musieliśmy usuwać z planu. Istniało nawet zagrożenie, że uniemożliwi on nakręcenie filmu.

Tragedię z Gdyni opiewała legendarna dziś piosenka "Janek Wiśniewski padł"; po latach dowiedzieliśmy się, że pierwowzór tej postaci naprawdę nazywał się Zbigniew Godlewski...

Historycy nie do końca są pewni, gdyż tego dnia kilka pochodów niosło zabitych do centrum miasta. Ale powszechnie się przyjęło, że bohaterem ballady Krzysztofa Dowgiałło był Zbigniew Godlewski.

Zbigniew Godlewski był 18-letnim mieszkańcem Elbląga, pracę w porcie podjął kilkanaście dni wcześniej. Paradoksalnie, był synem oficera Wojska Polskiego, które wtedy dostało rozkaz użycia broni przeciwko robotnikom idącym do pracy po trzech dniach strajku.

Rekonstruowaliśmy ją maksymalnie wiernie, co pozwoliło nam na idealne, jak mi się wydaje, połączenie naszych, kręconych w kolorze, zdjęć, z czarno-białymi, rejestrowanymi 17 grudnia 1970 roku. Pochód z ciałem zabitego na drzwiach dotarł Świętojańską do Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i tam został rozproszony. Na terenie węzła komunikacyjnego, w pobliżu przystanku SKM Wzgórze Nowotki, toczyła się już wcześniej bitwa o stację benzynową. Trwająca tam przebudowa uniemożliwiła nam zdjęcia. Dlatego posłużyłem się archiwalnymi materiałami Wojciecha Jankowskiego, które uzupełniliśmy bliskimi planami bitwy nakręconymi w innym miejscu.

Cały czas na planie towarzyszyli nam ludzie, dzieląc się czy to swoimi wspomnieniami, czy opowieściami rodziców. Gdynianie zachowywali się wobec nas bardzo przyjaźnie, a przecież mocno utrudnialiśmy im życie, powodując zamykanie ruchu w niemałej części miasta. Podobnie młodzi statyści, którzy na mrozie nieśli aktora, wcielającego się w zabitego chłopaka. Gdy dziękowałem im, że pracowali z takim oddaniem, powiedzieli krótko: "Proszę pana, przecież myśmy to robili dla nich".

Skala trudności była ogromna. Przecież wprowadziliśmy na ulice czołgi, wojsko, milicję, w sumie ogromną ilość statystów. Do tego towarzyszył nam straszliwy mróz... Na szczęście władze szły nam z pomocą, widząc, że chcemy tamte realia odtworzyć maksymalnie wiernie. Właśnie sceny masowe były najtrudniejsze. Czuwał nad nimi wspaniale drugi reżyser - Paweł Chmielewski, wraz z operatorem Jackiem Petryckim.

Fakt, starałem się osiedlić w Krakowie, ale jakoś to miasto mnie nie przyjęło. Niemniej związała się z nim teraz moja córka Patrycja i to ona podpowiedziała mi Martę. Przyjechałem na jej występ w Lochu Camelot, posłuchałem, jak śpiewa, porozmawiałem z nią i nie miałem wątpliwości - mam główną bohaterkę.

Mam wrażenie, że Marta stworzyła wielką, wspaniałą rolę.

Planowano go w Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie odbywają się pokazy w ramach Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, ale okazało się, że chętnych jest tylu, iż projekcję trzeba przenieść do hali widowiskowo-sportowej. Zainteresowanie filmem w Trójmieście było ogromne, z czego się bardzo cieszę.

Nie czuł Pan tremy?

Ogromną. Ale oczywiście musiałem udawać, że wszystko jest w największym porządku.

...które wcale się nie skończyły wraz z tą masakrą. Tych ludzi prześladowano aż do sierpnia 1980 roku. Bo przecież o wydarzeniach grudnia nie wolno było nawet wspomnieć. Zapalenie w miejscu śmierci ofiar znicza groziło wielomiesięcznymi wyrokami, oczywiście pretekstem było zanieczyszczanie miasta. Ponadto rodziny ofiar żyły w strasznej nędzy. Stefania Wyrwa, która pozostała z trójką małych dzieci, zbierała butelki porzucane gdzieś koło torów, by wymyte i sprzedane pozwoliły kupić choć chleb. Mam nadzieję, że teraz ci ludzie, którzy tyle wycierpieli, będą mieć choć satysfakcję z przywróconej pamięci o tamtych wydarzeniach. Z ukazanej prawdy o nich. I dlatego ani przez moment nie wahałem się, by podjąć pracę przy tym filmie.

Podobno 25 lutego.

...Witek Dębicki - Mieczysława Moczara, Piotr Fronczewski - Zenona Kliszkę, Sławomir Orzechowski - Stefana Olszowskiego...

Nie boi się Pan, że te znane i lubiane twarze ocieplą wizerunek ówczesnych rządzących?

Nie, to znakomici aktorzy, myślę, że ich twarze w niczym nie osłabią jednoznacznej oceny tych osób i tego, co one mają na sumieniu. Zresztą ci aktorzy wypowiadają teksty historyczne, to są zapisy jednego z ówczesnych urzędników gabinetu Gomułki, wydane w ubiegłym roku w formie książki.

Jest nieporównywalna. Wtedy wiedzieliśmy tyle, ile wyłowiliśmy z zagłuszanego Radia Wolna Europa, od lat pojawiały się publikacje o Grudniu, niezwykle pomocna była dla mnie książka Barbary Seidler, ale najwięcej dowiedziałem się od ludzi, którzy byli uczestnikami i świadkami tych zdarzeń. Mam nadzieję, że odnajdą oni w tym filmie prawdę o tamtym czasie, o "czarnym czwartku".

Źródło: To był ciemny, ponury Grudzień, www.dziennikpolski24.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

To był ciemny, ponury Grudzień
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.