Wiara na emigracji

Magdalena Plata / "Wzrastanie"

Do wyjazdu przygotowywaliśmy się już pół roku wcześniej, dlatego wydawało nam się, że pomyśleliśmy o wszystkim. Na miejscu mogliśmy zapomnieć o pracy, szkole, wszelkich problemach, czy kłótniach i wreszcie się odprężyć. Było tak, jak zaplanowaliśmy. Doskonale pod każdym względem. Dni spędzaliśmy na plaży, kąpiąc się w morzu i opalając w słońcu. Wieczorami z kolei bawiliśmy się w klubach i dyskotekach. Zwiedziliśmy niesamowite miejsca i kupiliśmy mnóstwo pamiątek. Trzy tygodnie wypoczynku upłynęły nam w bardzo szybkim tempie i wyjątkowo intensywnie. Chcieliśmy wykorzystać każdą chwilę pobytu i nacieszyć się nimi w pełni. Tak bardzo pragnęliśmy je zapamiętać, że zapomnieliśmy o czymś, co wtedy było dużo ważniejsze.

Nasze wakacje objęły dwie niedziele. Dni, w których zawsze całą rodziną udajemy się na Mszę. Dni, które jako katolicka rodzina całkowicie poświęcamy Bogu. Tymczasem, będąc na wakacjach za granicą, nikt z nas nawet nie pomyślał, że należałoby wybrać się do kościoła. Uznaliśmy, że skoro jesteśmy na urlopie, to odpoczywamy od wszystkiego, bez żadnego wyjątku. Swój błąd uświadomiliśmy sobie dopiero po powrocie. Postanowiliśmy, że taka sytuacja już się nie powtórzy, ale mimo to całe zdarzenie zaczęło skłaniać mnie do przemyśleń. A gdyby to nie był tylko kilkutygodniowy urlop, ale długoletni wyjazd w konkretnym celu?

Ewelina ma 22 lata. Pochodzi z tradycyjnej, katolickiej rodziny i specyficznego, wiejskiego środowiska, gdzie wartości takie jak Bóg, wiara oraz religia zawsze odgrywały nadrzędną rolę. Dziś jest na drugim roku wymarzonych studiów, ale zanim do tego doszło, musiała zmierzyć się ze znaczącą porażką. Zaraz po ukończeniu liceum i zdaniu egzaminów maturalnych, złożyła swoje dokumenty na kilku wybranych przez siebie uczelniach. Niestety! W niedługim czasie okazało się, że w żadnej z nich nie uzyskała wystarczającej ilości punktów. Rozgoryczenie, które wtedy czuła oraz niechęć do tych, którym się udało sprawiły, że podjęła decyzję o wyjeździe z kraju. Szybko pożegnała się z rodziną i w mgnieniu oka znalazła się w Szwajcarii.

Kraj, do którego trafiła, zdominowany jest przez religie protestanckie, dlatego nie spodziewała się znaleźć tam wielu katolickich świątyń. Nie pomyliła się. Nie dość, ze najbliższy kościół znajdował się kilka kilometrów od miejsca, w którym zamieszkała, to w dodatku nie odprawiano tam żadnych Mszy.

– W domu bardzo często chodziłam do kościoła, nie tylko w święta, czy niedziele. Chodziłam, bo tak zostałam wychowana, ale przede wszystkim czułam, że to mój obowiązek. Kiedy wyjechałam, sytuacja się zmieniła. Aby móc uczestniczyć w odprawianej po polsku Mszy świętej, czy po prostu się wyspowiadać, musiałabym pokonać wiele kilometrów, które w przypadku braku samochodu stawały się barierą nie do pokonania. Poza tym, nie zależało mi tak bardzo, więc zazwyczaj odpuszczałam. Wtedy ważna była praca, nawet w niedziele.

Jednak mimo, że Ewelina świadomie zaniedbywała Boga, nigdy nie przestała wierzyć w Jego obecność. Po jakimś czasie zaczęło jej Go brakować. Pojawiały się problemy, a ona nie miała z kim o nich porozmawiać. Modlitwa w pokoju już nie wystarczała, dlatego coraz częściej odwiedzała protestanckie świątynie, a najchętniej pobliski cmentarz. Powoli odzyskiwała utraconą łączność z Bogiem. Każda taka wizyta dodawała jej też otuchy i była pewnego rodzaju powrotem do domu. Dzięki nim, nie tęskniła tak bardzo.

– Pamiętam sytuację, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie wystarczy tylko wierzyć, by być prawdziwym katolikiem. Zrozumiałam, że przesłanie o dawaniu świadectwa swojej wiary ani na chwilę nie stało się przestarzałym sloganem. Pierwszego listopada, w dzień Wszystkich Świętych wybrałam się na wspomniany cmentarz. Liczyłam, że jeśli nie spotkam tam rodaków, to chociaż pomodlę się z miejscowymi. Jakie ogromne było moje zdziwienie, gdy wśród kilkuset grobów, tylko na jednym z nich palił się znicz. Jeden, jedyny znicz, a przy nim starsza kobieta z rękoma złożonymi do modlitwy. To był wstrząs. Ogarnął mnie wtedy niesamowity smutek i żal. Wstydziłam się za tych ludzi, którzy zapomnieli o bliskich i wstydziłam się za siebie, bo mi też wielokrotnie brakowało chęci do działań, wymagających odrobiny trudu.

Kiedy po roku Ewelina wróciła do domu, zdała sobie sprawę z tego, że za granicą nie była przykładem wzorowego katolika. Teraz regularnie uczestniczy w Mszach, chodzi do spowiedzi i pamięta o takich gestach, jak modlitwa za bliskich zmarłych. Gdy czasem z czegoś zrezygnuje, nie próbuje szukać fałszywych usprawiedliwień…

Przyczyn wyjazdu Tomka należy upatrywać w pragnieniu znalezienia lepszej pracy oraz nabycia nowych doświadczeń. Cele, które postawił sobie przed odjazdem, zrealizował w stu procentach, dlatego po blisko pięciu latach emigracji mógł wrócić do rodzinnej miejscowości i podjąć pracę, na jaką zawsze liczył. Obecnie jest przekonany, że nie udałoby mu się tego osiągnąć bez wsparcia „z góry”. Kontakt z Bogiem zawsze był dla niego ważny. W czasie pobytu na emigracji przekonał się jednak, że jeśli o niego należycie nie zadba, to niezwykle łatwo może go utracić.

– W Anglii byłem prawie pięć lat. Na początku cały byłem ogarnięty myślami o pracy i pieniądzach, które mogłem dzięki niej zarobić. Jak nie tu, to tam. Najważniejsze, żeby zarabiać. Jedyne potrzeby, jakie wtedy miałem, ograniczały się do jedzenia i spania. O tych duchowych najzwyczajniej w świecie zapomniałem.

Nie trudno się więc domyślić, że Tomek do kościoła po prostu nie chodził, mimo, że ten wcale nie był daleko. Kiedy od czasu do czasu pojawiały się wyrzuty sumienia, tłumaczył sobie, że przecież się nie bawi, ale ciężko pracuje. A najlepiej było wtedy podeprzeć się zachowaniem innych. Jeśli oni czegoś nie robili, to dlaczego on miał się „poświęcać”? I w momencie, gdy już nic nie zapowiadało zmiany, o dziwo, zrozumiał.

– Wyspowiadałem się. Do tej pory nie wiem, jak do tego doszło, ale dzięki tej spowiedzi, niezwykłej pod każdym względem pojąłem, że wszystko, co udało mi się osiągnąć, nie doszłoby do skutku bez udziału Boga. Zacząłem na nowo odkrywać Jego obecność i przez to odnajdywałem w sobie chęci do bycia lepszym. Coraz częściej bywałem w kościele. Zdarzało się nawet, że zaraz po kilkunastogodzinnej pracy. Swoją postawą mobilizowałem innych. Okazywało się, że nie tylko ja potrzebuję modlitwy. Choć oczywiście, byli też tacy, którzy na słowo „kościół” reagowali głośnym śmiechem. To właśnie za ich sprawą przekonałem się, że słusznie postępuję. Pewnego dnia, razem z owymi znajomymi postanowiliśmy się rozerwać. Tuż przed wyjściem dotarła do mnie wiadomość o śmierci „naszego” papieża. W mgnieniu oka straciłem wszelką ochotę do zabawy. Było mi przykro. Postanowiłem zostać. Myślałem, że reszta pójdzie w moje ślady, ale tak się nie stało. Żaden z nich nie widział powodu, dla którego miałby rezygnować ze swoich planów. Podobno bawili się świetnie. Ja natomiast przypominam sobie tę sytuację i zastanawiam, jak można tak bardzo wyzbyć się wrażliwości. Dotąd nie znalazłem odpowiedzi, ale coraz częściej mam wrażenie, że gdyby nie ta pamiętna spowiedź, mógłbym się o tym przekonać…

Ula miała 20 lat, gdy wyjechała do pracy w Anglii. Postanowiła zrobić sobie roczną przerwę w nauce, zanim podejmie studia. Chciała zobaczyć inny kraj, poznać go, nawiązać nowe znajomości, ale przede wszystkim usamodzielnić się. Okazało się, że egzamin ze swej dojrzałości zdała wzorowo. Zarówno z tej życiowej, jak i duchowej. Ula także wyrosła w tradycyjnym i katolickim środowisku, gdzie wiara stanowi najwyższą wartość. Wzorzec prawdziwego katolika, który wierzy i działa przekazali jej rodzice. Sama też doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważna jest obecność Boga w jej życiu. Dzięki tej świadomości, nawet na emigracji pozostała wierna swoim zasadom. Od początku wiedziała, że po przyjeździe musi znaleźć polską świątynię, do której będzie mogła przychodzić na niedzielną Mszę.

– Czasem brakowało ochoty, by wstać wcześnie rano i pójść do kościoła, tym bardziej, że współlokatorzy jeszcze wtedy smacznie spali. Mimo to wytrwałam. Poczucie obowiązku oraz ciągła potrzeba bycia z Bogiem sprawiły, że udało mi się pozostać takim człowiekiem, jakim byłam przed wyjazdem. Swoje powinności starałam się wypełniać najlepiej, jak umiałam i zawsze, kiedy tylko mogłam. Oprócz Mszy, regularnie chodziłam do spowiedzi. Swoją postawę uważam za naturalną, ale też konieczną.

***

 

Wiemy, że Europa dąży do laicyzacji, a religia nie stanowi już dla niej wartości. Polacy pragną zmian w swojej dotychczasowej sytuacji, dlatego wyjeżdżają. Na emigracji podejmują lepiej płatną pracę, nawiązują wiele nowych kontaktów, wchodzą w dotąd nieznane środowiska, a przede wszystkim stykają się z zupełnie inną duchową rzeczywistością. Wielokrotnie okazuje się, że wśród tego natłoku zajęć i wrażeń nie mogą, bądź nie chcą znaleźć miejsca dla Boga. Boga, który jeszcze tak niedawno odgrywał w ich życiu podstawową rolę. Mimo to, opisane wcześniej historie napawają mnie optymizmem. Są przykładem na to, że każdy błąd, nawet ten świadomie popełniony, można w końcu naprawić. Ważne, byśmy tego naprawdę chcieli. Dla wielu wiara ciągle jest czymś ważnym i trwałym. Nie da się o niej tak po prostu zapomnieć. Tak więc, niezależnie od tego, jak często zdarza nam się popadać w bierność, czy zniechęcenie pamiętajmy, że tylko przez działanie uda nam się zmienić sytuację na lepsze.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Wiara na emigracji
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.