Zapaleni kaznodzieje głoszą, że chrześcijanin powinien spalać się w miłości. Tylko ile człowiek może dać miłości, jeśli wpierw nie rozpozna w sobie wewnętrznego bogactwa i nie pokocha samego siebie?
Wprowadzenie
To zadziwiające, ale prawdziwe, ożywcze i tajemnicze wyzwanie, jakie rzuca życie duchowe, nie polega przede wszystkim na obdarzaniu miłością, lecz na jej przyjmowaniu. Albowiem gdy nasze serca są wypełnione miłością, potrafimy dzielić się, czyniąc to spontanicznie, z poczuciem micwa (dawania i nieoczekiwania niczego w zamian)! Papież, bł. Jan XXIII powiedział wiele lat temu: "Kto ma serce pełne miłości, zawsze ma się czym podzielić". A zatem, odczuwając zdrową miłość do samego siebie, wezwanie Boga, by miłować innych tak jak kochamy nas samych, zostaje przekształcone z zewnętrznego przykazania w potężną wewnętrzną postawę nadziei, która może prowadzić do prawdziwego współczucia, prawdziwej przyjaźni i skutecznego działania społecznego.
Jednak nasze własne, niekiedy chwiejne poczucie wartości, ubóstwo i niezdolność do uwierzenia, że w oczach Boga naprawdę jesteśmy wyjątkowi, powstrzymują nas od umiłowania i pielęgnowania miłości Boga w nas samych. To z kolei utrudnia otwarcie się na innych. Paraliżuje nas brak pewności siebie oraz lęk wywołany przesadnym strachem. Musimy więc rozwiać głębokie, negatywne, niepewne wobec siebie uczucia przez zasianie w nieświadomości nowych, uzdrawiających nasion oraz przez pozbycie się uzależnień, zarówno widocznych, jak i tych subtelnych, które nas uwikłały i usidliły. Musimy na nowo docenić piękno zwyczajności: Bóg nas kocha i już obdarzył pod wieloma względami.
Czyniąc tak, staniemy się bardziej zdolni do rozwijania silniejszego poczucia własnej wartości, opartego na ufności Bogu - ukazywało to wielu przewodników duchowych. Powstrzymamy także niepotrzebne wyczerpywanie energii, którą nazbyt często marnujemy na psychiczną obronę siebie i uciekanie się do innych obrazów siebie. Ponieważ jesteśmy słabi, nie unikniemy pojawiających się przed nami wyzwań. Będziemy jednak lepiej przygotowani na przyjęcie łaski dostrzegania i poszukiwania nowych kanałów życia dla siebie samych, a także dla wszystkich cierpiących i w szczególny sposób pragnących uczestniczyć w pokoju Boga konkretnym momencie swojego życia. Mówiąc inaczej: znajdziemy się w sytuacji, która sprawi, że mniej czasu będziemy spędzać na myśleniu o "życiu duchowym", a więcej na rzeczywistym jego przeżywaniu.
Dopomóc nam w tym mogą rozważania nad zwyczajnością, prawdziwym poczuciem własnej wartości i czterema typami przyjaciół niezbędnych w duchowej wędrówce. Tematy te są z sobą ściśle powiązane i poprzez każdy z nich dostrzegamy, jak możemy dotknąć tego, co święte, w całej głębi każdego dnia.
Robert J. Wicks
Loyola College, Maryland,
sierpień 2006
Rozdział drugi
Nauki z pustyni
Prawdopodobnie nikt inny nie nauczy nas więcej o duchu zwyczajności, niż Ojcowie i Matki afrykańskich i perskich pustyń z IV i V wieku. Po nawróceniu cesarza Konstantyna i ogłoszeniu edyktu mediolańskiego w roku 313 (który legalizował chrześcijaństwo) nastąpiło wzajemne uregulowanie porządku kościelnego i państwowego. Kiedy to się stało, wiara - zamiast nadal rzucać wyzwanie porządkowi świata - spowszedniała. Jej wyznawcy nie obawiali się już prześladowań i coraz wygodniej im było z takim stanem rzeczy.
W miarę jak Kościół tracił swój prorocki charakter, niektórzy ludzie poczuli się zagrożeni sekularyzacją. Ci mężczyźni i te kobiety zdecydowali się na bardzo radykalny krok: udali się na krańce cywilizacji, by usiąść z Bogiem w ciszy i odosobnieniu. Czyniąc to, owi "nowi pielgrzymi" dali wymowny przykład zarówno dla ówczesnych, jak i późniejszych chrześcijan, którzy podążyli za nimi, fizycznie bądź duchowo, na "pustkowie". Łączyło ich wszystkich pragnienie znalezienia Boga poprzez odnalezienie siebie. Chcąc to osiągnąć, prosili o łaskę wyzbycia się urojeń i złudzeń, na których wcześniej zbudowali swoją tożsamość. Pragnęli jedynie być sobą - być zwyczajni.
Nie było to jednak łatwe zadanie, z czego zdali sobie sprawę owi zwiastuni ducha: "Najdłuższą podróżą jest podróż do wnętrza". Zaczęli także rozumieć porównanie, które później wyraźnie akcentowała w swym nauczaniu św. Teresa z Ávili: znajdujemy Boga, odkrywając nasze własne prawdziwe "ja". I właśnie poszukując Boga, możemy lepiej odkryć, kim jesteśmy. Dzięki docenianiu zwyczajności ci przewodnicy duchowi intuicyjnie realizowali to, co teologowie nazywają "ubóstwieniem osoby ludzkiej". Psychologowie określają to dzisiaj "silnym poczuciem własnej wartości", które nie ulega w sposób tak dramatyczny opiniom i reakcjom innych ludzi.
Pierwsi przewodnicy duchowi dążyli do naśladowania Jezusa w Jego udawaniu się na pustynię, by usłyszeć słowo Boga, zetknąć się z pokusami (Mt 4, 1; Mk 1, 12; Łk 4, 1) oraz "pójść sami osobno i wypocząć nieco" (por. Mk 6, 31). Jak zauważył Thomas Merton, ucieczka tych pierwszych pielgrzymów na pustynię "stanowiła również odmowę udziału w sporach, mnożenia koncepcji i zadowalania się technicznym gadulstwem". "Szukali drogi do Boga - niezbadanej i wybranej swobodnie, nie zaś odziedziczonej po innych, którzy wytyczyli ją wcześniej. Poszukiwali Boga, którego mogli odnaleźć sami, nie zaś »otrzymanego« od kogoś w ustalonej, stereotypowej formie" (Thomas Merton, Mądrość pustyni).
Chociaż ich działania wydają się nadzwyczajne, i takie z pewnością były, wciąż mogą nas oni wiele nauczyć o tym, jak być zwyczajnym. Pustynia stanowiła miejsce, gdzie trudno było się ukryć przed najbardziej elementarnymi przejawami zwykłego chrześcijańskiego życia. A zatem dają nam oni wzór, zgodnie z którym możemy kształtować własną zwyczajną drogę; drogę, która jest dla nas "niezbadana i wybrana swobodnie". W ich dążeniu do odkrycia Boga i własnej prawdziwej tożsamości pojawiła się jeszcze jedna nieoczekiwana łaska. Odkrywanie i cenienie własnej zwyczajności pozwoliło im być ludźmi na tyle wolnymi i silnymi, by pomóc innym doświadczyć prostej obecności Boga w sobie. Innymi słowy, stali się na tyle szlachetni i silni, by móc prawdziwie współczuć. Raz jeszcze zacytujmy Mertona:
- Mnisi kładli nacisk na to, by pozostać ludzkimi i "zwyczajnymi". To ważne, choć może zdawać się paradoksem. Jeśli zastanowimy się przez chwilę, zrozumiemy, że ten, kto ucieka na pustynię, aby być kimś niezwykłym, zabiera świat ze sobą jako ukryty wzorzec do porównań. W rezultacie kontempluje jedynie samego siebie i porównuje się z negatywnym wzorcem świata, który rzekomo porzucił. Niektórzy mnisi Pustyni faktycznie tak czynili, a jedynym owocem ich trudu było popadanie w dumę i zarozumiałość. Prości ludzie, którzy wiedli zwyczajny żywot aż po starość pośród skał i piasków, postępowali tak tylko dlatego, że udawali się na pustynię, aby być sobą - zwyczajnym sobą - i zapomnieć o świecie, który oddzielał ich od nich samych. Nie ma innego uzasadnienia dla poszukiwania samotności lub porzucania świata (Thomas Merton, Mądrość pustyni).
Zagrożenia dla ducha zwyczajności, z jakimi stykali się Ojcowie i Matki Pustyni z IV i V wieku, są warte omówienia, ponieważ pod wieloma względami przypominają te, z którymi zmagamy się także dzisiaj.
Wśród nich z pewnością wymienić należy:
- projekcję winy na innych,
- ludzką skłonność do bezduszności lub głuchoty na słowo Boga,
- obłudę: pokusę, by nieświadomie iść na kompromis z wartościami świeckimi.
Te trzy zagrożenia są szczególnie istotne, ponieważ odwracają naszą uwagę od przyjmowania zwyczajności i wysysają (lub przekierowują) energię potrzebną do odkrycia, rozwijania bądź wzmacniania naszego prawdziwego poczucia siebie. Mogą one poważnie ograniczać dojrzałość zarówno duchową, jak i osobową, oraz osłabiać poczucie własnej wartości potrzebne do docenienia obrazu Boga odzwierciedlonego w nas samych. To z kolei może nam uniemożliwić rozwijanie i wspieranie silnej wspólnoty chrześcijańskiej wśród tych, z którymi żyjemy i pracujemy.
Projekcja
Współczesna psychologia zwraca uwagę na to, w jaki sposób prymitywny mechanizm obronny - "projekcja" - działa poza naszą świadomością. Nie zdając sobie z tego sprawy, odrzucamy coś, co jest dla nas emocjonalnie nie do przyjęcia, i przypisujemy to innym lub projektujemy na nich. "Korzyścią" (zyskiem wtórnym) jest to, że możemy pozbyć się poczucia winy, nie musimy więc patrzeć na trudności i braki w nas samych. Jednak wraz z pozbyciem się poczucia winy pojawia się problem - rezygnujemy również z władzy.
Jeśli w przeważającej liczbie przypadków byłaby to w mniejszym lub większym stopniu cudza wina, niewielką mielibyśmy możliwość, by się doskonalić, wzrastać i zmieniać. Jeśli jednak stawimy czoła naszym projekcjom, wówczas możemy odzyskać energię, którą marnujemy na obronę, i przeznaczyć ją na zrozumienie siebie i uzyskanie wglądu. Dopóki tego nie uczynimy, nasza osobowość będzie niczym twierdza warowna, w której większość zasobów jest zużywana na zewnętrzne umocnienia, i niewiele już zostaje, by zasilić życie, które jest wewnątrz. Co więcej, tam gdzie brakuje energii lub pragnienia, by zrozumieć i docenić siebie, tam też niewiele jest szacunku do siebie i poczucia własnej wartości. W konsekwencji "psychiczne i duchowe drzwi" pozostają otwarte na niebezpieczeństwo manipulacji ze strony innych. To naturalne, że lubimy być lubiani i cenieni przez innych. Nie ma w tym nic złego. Jeśli jednak aprobata jest nam potrzebna, by czuć się w pełni osobą, to stawiamy się w sytuacji zbytniej zależności, a to jest oczywiście dość niebezpieczne.
Duchowi przewodnicy z pustyni już trzynaście wieków przed psychologami zdawali sobie sprawę ze szczególnej wartości zrozumienia siebie oraz z tego, jak ważne jest branie odpowiedzialności za własne czyny i błędy. "To co demoniczne nie oznaczało jedynie wszystkiego, co było wrogie [osobie ludzkiej]; demony uosabiały wszystko, co nienormalne i niepełne [w człowieku]" (Peter Brown, The Rise and Function of the Holy Man in Late
Antiquity, "Journal of Roman Studies" 61, 1971).
Pogląd ten pozostawał w centrum duchowości tego okresu chrześcijaństwa, co jest zupełnie zrozumiałe, zważywszy na fakt, iż był bliski sercu abby Antoniego, który stawiał je za wzór wszystkim poszukującym go i starającym się naśladować jego nauczanie i przykład. Zatem:
- Fakt, że to właśnie św. Antoni uważał, że i w diable jest coś dobrego, może wydawać się zaskakujący. Chodzi tu jednak o coś więcej niż sentymentalizm. Pokazuje to, że w Antonim niewiele było miejsca na paranoję. Warto zastanowić się nad tym, że to właśnie współczesny "człowiek masowy" powrócił tak ochoczo do fanatycznych projekcji całego swego zła na "wroga" (kimkolwiek ów wróg miałby być). Samotnicy na pustyni byli znacznie mądrzejsi (Thomas Merton, Mądrość pustyni).
Gail Marie Priestley umożliwia nam jeszcze głębsze zrozumienie myśli abby Antoniego. Proponuje ona porównanie apoftegmatów Ojców Pustyni z myślą psychologiczną znanego szwajcarskiego psychiatry Carla Gustava Junga:
- Także Jung dostrzegał nieuchronne konsekwencje projekcji: "Projekcje zmieniają świat w replikę własnego nieznanego oblicza". Jak już człowiek powoli rozwinie ów pełniejszy obraz swojej prawdziwej natury, obraz nieskażony mrocznymi projekcjami, wówczas "wie, że jeśli coś jest nie w porządku ze światem, to jest to w nim samym". Ojcowie Pustyni i Jung są całkowicie zgodni w dostrzeganiu problemu projektowania własnego cienia oraz konieczności wycofania tych projekcji, jeśli chce się kroczyć drogą duchową (Gail Marie Priestley, Some Jungian Parallels to the Sayings of the Desert Fathers, "Cistercian Studies" 11(2), 1976).
W tym miejscu konieczne jest dokonanie pewnego ważnego rozróżnienia: zarówno Ojcowie i Matki Pustyni, jak i Carl Gustav Jung nie zalecają samopotępienia. Takie emocjonalne samobiczowanie jest tyleż zbyteczne, co autodestrukcyjne. Według nich należy podjąć kroki - niekiedy bardzo zdecydowane - zmierzające do wycofania naszych projekcji. W przeciwnym razie, jak wynika z poniższej wymiany zdań, nasze pragnienie osiągnięcia oświecenia będzie niweczone:
"- Co jest największym wrogiem oświecenia?
- Strach.
- A skąd pochodzi strach?
- Ze złudzenia.
- A czym jest złudzenie?
- Myśleć, że kwiaty wokół ciebie są jadowitymi wężami.
- W jaki sposób mogę osiągnąć oświecenie?
- Otwórz oczy i zobacz.
- Co?
- Że wokół ciebie nie ma żadnego węża" (Anthony de Mello, Minuta mądrości)
Musimy chcieć przyjmować odpowiedzialność za nasze życie, jeśli chcemy pogłębić nasze rozumienie siebie i otworzyć się na szczere i święte życie. Jeśli to nie nastąpi, wówczas najważniejsze okazje do rozwoju osobistego zostaną odroczone lub stracone. Rozważmy następujący przykład.
Jedna z moich przyjaciółek, jakieś pół roku po tym, jak została zwolniona z pracy w ministerstwie, po raz kolejny rozmawiała ze mną o swoich uczuciach. (Wcześniej omawialiśmy z nią tę sytuację już trzy lub cztery razy). Doskonale zdawałem sobie sprawę, przez co przechodziła, i współczułem jej bardziej niż zwykle, ponieważ sam również znalazłem się kiedyś (na wczesnym etapie życia zawodowego) w sytuacji, gdy nie przedłużono mi umowy.
Wciąż pamiętam, jak wtedy zareagowałem: byłem bardzo rozgniewany i obwiniałem siebie. Miotałem się między niewyrażonymi uczuciami wstydu i głośno wyrażanym oburzeniem i obwinianiem innych. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy zachęcili mnie, bym w miarę możliwości realistycznie spojrzał nie tylko na niedociągnięcia innych i politykę kadrową, z którą się zetknąłem, lecz także na moją rolę w tym wszystkim.
Kiedy więc uznałem, że przyszła odpowiednia chwila, wysłuchawszy jej historii po raz kolejny - zareagowałem. Próbowałem podsumować wszystkie negatywne oceny, jakich dokonała w odniesieniu do osób związanych z jej zwolnieniem. Następnie dodałem: "Możesz teraz wyraźnie zobaczyć błędy tych, którzy byli zaangażowani w wypowiedzenie ci umowy. Zaczęłaś też naprawdę rozumieć, że mimo poczucia krzywdy, gniewu i rozczarowania, nie możesz z pewnością mierzyć swojej wartości tym, jak twoje wyniki oceniają inni. Jeśli jednak masz wyciągnąć jakieś wnioski z tej okropnej sytuacji, musisz być również na tyle otwarta, by dostrzec swoją rolę w jej poprawieniu lub pogorszeniu. Jak sądzisz, czy jesteś gotowa, by o tym myśleć i mówić?".
Psychologom często przypada w udziale mówienie innym rzeczy, które niekoniecznie chcieliby usłyszeć. Bardzo ważne jest odpowiednie dobranie słów (delikatność) i wyczucie właściwego momentu. W przeciwnym razie rozmówca może doświadczyć czegoś, co określa się mianem "zranienia narcystycznego". Dochodzi do niego wówczas, gdy ktoś czuje się głęboko zraniony daną uwagą w sposób, który osłabia poczucie własnej wartości i/lub sprawia, że dana osoba wznosi mur obronny blokujący badanie siebie. Rolą takich interwencji terapeutycznych jest pomóc ludziom, by to co "przedświadome" (czyli to, co pozostaje tuż pod progiem naszej świadomości, a z czego jeszcze nie zdajemy sobie sprawy) stało się bardziej świadome i dzięki temu bardziej dla nich dostępne. Pozwala to na pełniejsze zrozumienie siebie.
W przypadku mojej przyjaciółki sądziłem, że wybrałem dobry moment. Okazało się jednak, że byłem w błędzie. Nie dopuszczała myśli o swojej współodpowiedzialności za sytuację, w jakiej się znalazła, i całą winę zrzucała na innych.
Od tamtej chwili upłynęło wiele miesięcy. W końcu zaczęła powoli dostrzegać swoją rolę w całej interpersonalnej dynamice tego, co wtedy zaszło. Nadal jednak trwa w nieświadomości. Mam nadzieję, że zmieni się to w miarę umacniania jej wiary w siebie; kiedy stanie się bardziej otwarta i ktoś taki jak ja ponownie zainterweniuje - być może wówczas wybierze bardziej odpowiedni moment, a ona sama będzie silniejsza i bardziej zdolna do poradzenia sobie z cierpieniem, jakie często towarzyszy wysiłkom zmierzającym do samopoznania.
Nikt z nas nie lubi przyglądać się własnej roli w trudnych sytuacjach, z którymi się styka. Kiedy skarżę się na to, jak trudno przychodzi mi słyszeć rzeczy konieczne dla mojego osobistego wzrastania, moja córka przypomina mi: "Tato. Bez pracy nie ma kołaczy!" (wyobraźmy sobie, że musimy siedzieć i wysłuchiwać takich prawd od własnej córki!). Albo, jak mówi moja koleżanka: "Nigdy nie napotkałam projekcji, która by mi się nie podobała".
Jasne, że Ojcowie i Matki Pustyni o tym wiedzieli; jednym z ich głównych celów i metod było więc uporanie się z naturalną skłonnością do projektowania własnych grzechów na innych. Czuli, że w milczeniu i odosobnieniu, wsłuchując się w Boga w samotności, musi pojawić się pragnienie uczynienia wszystkiego co możliwe, by stanąć wobec siebie uczciwie i twarzą w twarz. Uznali, że jeśli tego nie uczynią, konsekwencje będą tragiczne, nie tylko dla nich samych, lecz także dla każdego, kto mógłby potrzebować ich pełnej współczucia pomocy. Takie analizowanie siebie i uświadomienie sobie siebie stanowi integralną część zwyczajności, będącej fundamentem poczucia własnej wartości.
Wiedząc to, możemy lepiej zrozumieć, czym się kierowali, udając się w odosobnienie, i jeszcze wyraźniej dostrzegamy znaczenie ich przesłania dla nas, żyjących w dzisiejszych czasach. Kenneth Leech poczynił następujące spostrzeżenie: "Protest pustelnika nie jest skierowany przeciwko towarzystwu człowieka jako takiemu, lecz przeciwko uchylaniu się od siebie samego, do czego z łatwością może dojść, gdy zaangażowanie w relacje z ludźmi przysłania i uniemożliwia prawdziwe spotkanie z własną tożsamością. Tylko w ciszy można dostrzec prawdę" (Kenneth Leech, Experiencing God).
Bezduszność
Kiedy siadamy nabożnie, w milczeniu i odosobnieniu, wkraczamy na pustynię, naszą pustynię. W tej świętej przestrzeni celem nie jest ukrywanie się przed innymi, wyzbycie się cierpienia czy odseparowanie i uznanie się za kogoś lepszego od wspólnoty, w której żyjemy. Celem jest otrzymanie łaski umiejętności zmierzenia się z sobą samym, tak by nauczyć się żyć zwyczajnym życiem, etycznym i wielkodusznym względem innych.
Poniższa opowiastka jest przykładem głębokiej wiedzy Ojców i Matek Pustyni na temat wartości milczenia i odosobnienia.
- W Sketis pewien brat udał się do abby Mojżesza, prosząc go o słowo. A starzec mu odpowiedział: "Idź, usiądź w swojej celi, a cela cię wszystkiego nauczy" (Yoshi Nomura, Desert Wisdom).
Dostrzegł to również przedstawiciel egzystencjalizmu Albert Camus:
- Kiedy człowiek nauczył się - i nie na papierze - być sam w cierpieniu, przezwyciężać pragnienie ucieczki i złudzenie, że inni mogą "brać udział", niewiele już pozostaje do nauki (Albert Camus, Notatniki 1935-1959).
Widział to także Henri Nouwen:
- Musimy faktycznie ukształtować własną pustynię, na [...] [której możemy] zamieszkiwać w łagodnej, uzdrawiającej obecności Pana. [...] [Modlitwa serca] wzywa nas do tego, by nie ukrywać przed Bogiem absolutnie niczego i bezwarunkowo powierzyć się Jego miłosierdziu (Henri J.M. Nouwen, Droga serca. Duchowość pustyni i dzisiejsze duszpasterstwo).
Rzadko jednak modlimy się tak wiernie. W istocie wielu z nas wolałoby raczej czytać o życiu duchowym, niż je przeżywać. Wolimy słyszeć i powtarzać cudze modlitwy, niż wypowiadać nasze własne głęboko odczuwane pragnienia, siedząc w milczeniu i spędzając czas sam na sam z Bogiem.
Na pierwszy rzut oka wydaje się to zagadkowe. Dlaczego mnożymy powody, by się nie modlić, skoro związek z Bogiem może nas uwolnić i uzdolnić do bardziej otwartych relacji z sobą i z innymi? Nie wydaje się to zbyt rozsądne. Kiedy jednak poświęcimy nieco czasu na wnikliwsze przeanalizowanie oporów wobec modlitwy, widzimy, że owo wahanie co do spotkania z Bogiem w szczerości, milczeniu i odosobnieniu wiąże się z wieloma czynnikami. Nie chcemy między innymi dopuścić, byśmy zobaczyli siebie i swoje zachowanie w sposób nieupiększony. Nie mamy też wystarczająco dużo odwagi, by porzucić nasze mechanizmy obronne i stać się ni mniej ni więcej tymi, którymi mieliśmy być od chwili naszego stworzenia - czyli sobą.
Dlatego też, choć poświęcenie piętnastu do dwudziestu minut dziennie na przebywanie z Bogiem w milczeniu i odosobnieniu wydaje się dobre (i teoretycznie łatwe), rzeczywistość jest oczywiście zupełnie inna. Większość ludzi (nawet tych, którzy z chęcią przyznają, że taka aktywność jest ważna) zapytana, czy rzeczywiście codziennie spędzają czas z Bogiem w ciszy, prawdopodobnie przyzna, że wysoce cenią sobie modlitwę, nie są jej jednak wierni.
Jedną z przyczyn jest to, że cicha, szczera modlitwa często wyprowadza z równowagi. Nieświadomie wiedząc o tym, opracowujemy rozkład zajęć, który sprawia, że stajemy się nazbyt aktywni, by zwolnić, oraz nazbyt wypełnieni, by zrobić miejsce dla Boga. Usiłując uciec od poczucia pustki i całkowitej zależności od Boga, nasz umysł wypełnia się troskami i obawami, nasze serce staje się ciężkie od rzeczywistych lub wyobrażonych strat, a nasz duch - przytłoczony gniewem, urazami i poczuciem, że tak naprawdę nikt nas nie rozumie.
By jeszcze pogorszyć sprawę, bożki te musimy później wprowadzić w naszą chwilę ciszy, o ile w ogóle przeznaczamy taki czas na przebywanie z Bogiem sam na sam. Kiedy więc zatrzymujemy się, by się pomodlić, zamiast otwierać nasze serce przed Panem, otwieramy nasz umysł na pokawałkowany świat wewnątrz nas. Zamykamy oczy i co się dzieje? Czy jest to sposobność, by usłyszeć pełne nadziei przesłanie od Boga, czy czas, w którym jesteśmy bombardowani troskami i zmartwieniami? Czyż nie jest prawdą, że owe troski wyrastają z naszego pragnienia kontrolowania własnoręcznie stworzonego świata - wygodnego, a w istocie sztucznego, martwego i pełnego odrzucenia? Jest to świat spowijający nas poczuciem bezpieczeństwa, aż do chwili, w której zagrożenie własną śmiercią fizyczną otwiera nam oczy, byśmy mogli ze smutkiem przyznać, że od lat trwamy w duchowym stężeniu pośmiertnym. Czujemy, że usiłując panować nad własnym losem, nie jesteśmy przygotowani ani do życia, ani na śmierć.
Prawdopodobnie wiemy, że być w centrum życia oznacza, iż wszystko, co myślimy, mówimy i robimy wynika z postawy związanej z naszymi najgłębszymi pragnieniami twórczymi. Jednak większość z nas ciągle marnuje cenne chwile życia na reagowanie na skryte obawy i wstyd. Jaka szkoda, że jesteśmy marionetkami i zmierzamy każdego dnia do nieuchronnej śmierci, będąc ofiarami nałogów, znudzenia, lęku, gniewu, frustracji, do tego pełni urazy, zestresowani naszym egocentrycznym i wzmocnionym sceptycyzmem. A jeszcze smutniejsze jest to, że czynimy to wszystko w przekonaniu, iż jesteśmy właśnie "rozsądni" i "działamy odpowiedzialnie". A przecież Jezus wzywa nas do spontanicznego życia w Duchu.
By się uporać z takimi zahamowaniami, musimy po wejściu w modlitwę najpierw się zobowiązać do tego, by "po prostu" zostać na miejscu, nie uciec, oraz utrzymywać dyscyplinę i regularność w odniesieniu do naszego czasu spędzanego z Bogiem. Jeśli będziemy temu wierni, możemy się początkowo czuć nieco zagubieni i "jakby w zawieszeniu". Jest to w pewnym sensie dobre. To tak, jakby się człowiek przeciągał, by się rozbudzić - w tym przypadku rozbudzić do świadomości, że Bóg raczej nie jest obecny w naszym życiu. Do zaakceptowania jest znacznie gorsza alternatywa: że wszyscy jesteśmy nowicjuszami w modlitwie i musimy nieustannie żyć z poczuciem zakłopotania wynikającym z zależności od Boga. Otóż bez cichego czasu rano lub wieczorem, który sprawiłby, że nasza ufność Bogu staje się coraz bardziej widoczna, zaczynamy dryfować między poczuciem winy a popędem. A "dryfowanie" znacznie różni się od "płynięcia". Dryfowanie jest pozbawione celu, brakuje mu boskiego motywu przewodniego. Płynięcie z życiem to modlitewne odczucie wolności i swobody w teraźniejszości, bez względu na to, co się stanie. Nawet gdy w tych okresach pojawi się duchowa ciemność i nuda, przy modlitwie nie są one tak groźne, stają się jakby nieistotne i (co ważniejsze) w końcu przemijają, jeśli tylko - jak sugeruje opat John Eudes - trwamy przy naszej modlitwie:
- Z początku [...] twoje myśli będą rozproszone, ale po pewnym czasie przekonasz się, że łatwiej jest zachować spokój w obecności Pana. Jeśli w twojej głowie kłębi się od trosk i przeróżnych spraw, zacznij od jakiegoś psalmu albo przeczytania dowolnego urywka Pisma świętego, co ci pomoże skoncentrować się, i będziesz wtedy lepiej przygotowany do milczącej medytacji. Jeśli będziesz wiernie tego przestrzegał, wtedy stopniowo głębiej doświadczysz samego siebie. Ponieważ w tej nie wykorzystanej godzinie, w której nie robisz nic "ważnego" ani "pilnego", musisz pojąć swoją wielką bezsilność, musisz pojąć swoją całkowitą niezdolność, by rozwiązywać problemy własne lub innych ludzi czy też zmieniać świat. Kiedy nie uchylisz się od tego przeżycia, ale go doświadczysz, zrozumiesz, że wiele twoich projektów, planów i zobowiązań stanie się mniej pilnymi, istotnymi czy ważnymi, słowem traci swoją władzę nad tobą. Opuszczą ciebie w czasie tych godzin spędzonych z Bogiem i zajmą właściwe miejsce w twoim życiu (Henri J.M. Nouwen, Genesee).
Kiedy Henri Nouwen otrzymał te właśnie rady od opata podczas swojego pobytu w Genesee, szczerze odpowiedział: "Rady bardzo słuszne i oczywiste. Jedynym zadaniem jest teraz: czynić to w posłuszeństwie". A ja dodałbym - znając mą grzeszność - czynić to wytrwale!
Autor Theologia Germanica powiada: "Nic nie smaży się w piekle oprócz własnego ja". To samo można powiedzieć o naszych urojeniach i złudzeniach na temat siebie podczas naszych cichych momentów sam na sam z Bogiem. W tym czasie pustki zdemaskowane zostają rozproszenia; negatywne uczucia i wątpliwości, które stłumiliśmy, zaczynają się uzewnętrzniać, czujemy się zagubieni i nieprzygotowani na spotkanie z Bogiem. W tych chwilach modlitwy dostrzegamy szarlatanerię w naszym życiu i przyznajemy, że nasze wysiłki zmierzające do tego, by wyciągnąć rękę do rodziny i przyjaciół, a także do tych, którzy są w potrzebie, często opierały się bardziej na porównaniu niż na współczuciu. Porzuciliśmy naszą zwyczajność dla jakiegoś innego, najwyraźniej atrakcyjnego wizerunku, który wedle naszego ówczesnego pragnienia miał być doceniany przez innych.
Podczas modlitwy stajemy również wobec krytycznych postaw, które często starannie ukrywamy pod pozorem "notorycznej delikatności" w kontaktach z innymi ludźmi. W takich przypadkach, chociaż nasz głos jest wytłumiony i uważamy się za cnotliwych, nasze serce jest dalekie od milczenia i akceptowania innych. Dostrzegał to abba Pojmen, mądry Ojciec Pustyni: "Bywa człowiek, który niby to milczy, ale jego serce osądza innych: ten mówi nieustannie. Ale bywa i taki, który mówi od rana do wieczora, a zachowuje milczenie: to znaczy nie mówi nic niepożytecznego" (Yoshi Nomura, Desert Wisdom). Prawdziwa modlitwa odsłania przed nami tę nieprzyjemną prawdę o rzeczywistości.
Podobnie i nasze przywiązania, które także nieświadomie staramy się ukryć, mogą zacząć się uzewnętrzniać w kontakcie z Bogiem podczas tych okresów milczenia i odosobnienia (a także wówczas, gdy dzielimy się owocami owych chwil wypełnionych modlitwą z naszymi duchowymi przyjaciółmi).
Jednak wysiłek spotkania z Bogiem wart jest dyskomfortu, bólu i łez, ponieważ może się zdarzyć, że bez takiej szczerej modlitwy przeoczymy ważne źródła wiedzy o tym, co uniemożliwia nam doświadczanie Pana w obfitości (por. J 10, 10) lub powstrzymuje nas od poddania się kształtowaniu przez Boga w nieustannym procesie życia (por. Rz 12, 2). Podkreśla to wyraźnie poniższy dialog:
"- Gdzie mogę spotkać Boga?
- Jest właśnie przed tobą.
- Dlaczego więc nie udaje mi się Go zobaczyć?
- A dlaczego pijakowi nie udaje się zobaczyć własnego domu?
[...]
- Staraj się odkryć, co czyni cię pijanym. Jeśli chcesz wiedzieć, musisz być trzeźwy" (Anthony de Mello, Minuta mądrości)
Dlaczego wiedząc to, wciąż usiłujemy ignorować pierwotną samotność chwil ciszy z Bogiem, do których przeżywania jesteśmy wzywani? Lub, jeszcze wyraźniej, wiedząc, że prawdziwa modlitwa jest jak zasadzenie drzewa, by oczyścić nasze życie z pokładów grzechu, dlaczego nie spędzamy więcej czasu w milczeniu i odosobnieniu i nie pozwalamy, by przeżywana często przez nas samotność mogła rozkwitnąć? Dzięki temu negatywne uczucia i głęboko skrywane zaprzeczanie mogą się uzewnętrznić i "przycupnąć" tuż przed nami tak, byśmy mogli się nimi zająć razem z Bogiem, który nas kocha.
Dlaczego wciąż nie dostrzegamy, że szansa na prawdziwą radość spowita jest nieprzepracowanym gniewem, apatią i zamętem? Dlaczego tak często umyka nam, że nasz pokój spowija mgła lęku i zatroskania? Kiedy zdamy sobie sprawę, że jeśli zmierzymy się z tymi uczuciami i zmartwieniami, to one ustąpią, a my pośród bólu i radości życia odnajdziemy Prawdę, odnajdziemy Boga?
Być może częściową odpowiedzią na te pytania jest fakt, że wielu z nas nie docenia dynamicznego międzyosobowego wymiaru modlitwy. W milczeniu i odosobnieniu musimy czynić więcej, niż tylko siedzieć cicho i markotnie w oczekiwaniu, że Bóg zadziała zgodnie z naszą wolą. Modlitwa jest czasem prawdziwego związku - przestrzeni, w której odkrywamy, że to, co dla osób zaangażowanych w nieuporządkowany aktywizm może wydawać się absurdalną stratą czasu, naprawdę może być podróżą ku pogłębionemu spotkaniu z żyjącym Bogiem.
Rozumie to Antoni, metropolita Suroża:
- Przede wszystkim bardzo ważne jest, żeby pamiętać, iż modlitwa jest spotkaniem i relacją, relacją, która jest głęboka, i ta relacja nie może być narzucona ani nam, ani Bogu. Gdybyśmy mogli mechanicznie wciągnąć Go w spotkanie, zmusić Go do spotkania z nami, po prostu dlatego, że akurat temat na spotkanie z Nim wybraliśmy, nie będzie ani relacji, ani spotkania. Możemy to uczynić z wyobrażeniem, z wytworem wyobraźni albo z rozmaitymi bożkami, które możemy postawić przed sobą zamiast Boga; nic takiego jednak nie możemy uczynić z żyjącym Bogiem, nie więcej, niż moglibyśmy uczynić z żywym człowiekiem (Anthony Bloom, Beginning to Pray).
A zatem wydaje się jasne, że tym, co nazbyt często niszczy naszą relację z Bogiem i sprawia, że unikamy zdyscyplinowanej, regularnej modlitwy, jest brak w tych chwilach otwartości i z góry ustalona koncepcja, w jaki sposób Bóg powinien odpowiedzieć nam w naszym cichym czasie (co prowadzi jedynie do zniechęcenia, gdy modlitwa nie okazuje się tym, czym byśmy chcieli). Problem polega na tym, że tylko mówimy o woli bycia zupełnie szczerymi i ogołoconymi przed Bogiem, o pragnieniu uwolnienia się od trosk i sfer niewiedzy, które blokują nasze zdrowie duchowe i psychiczne. W istocie nie interesuje nas słuchanie Boga, więc nasze roszczenia są często bezpodstawne, co przejawia się w płytkiej treści i braku zaangażowania w modlitwie.
W końcu patrząc realistycznie: jak często mamy ochotę usiąść, przeczytać kilka wersetów biblijnych lub wartościową książkę z dziedziny duchowości i poczekać w milczeniu, pozwalając, by to raczej cisza sama do nas przemówiła, zamiast szukać słów, które chcielibyśmy usłyszeć? Czy poniższa modlitwa nie jest przypadkiem trafnym odzwierciedleniem tego, co rzeczywiście często mówimy do Boga?
- Drogi Panie, jestem tutaj, by być z Tobą takim, jakim naprawdę jestem. Niczego nie taję. Wszystko przed Tobą odsłaniam bez zastrzeżeń. Oczywiście, nie będziemy rozmawiać o moich problemach z piciem. Nie ma też potrzeby, abyśmy snuli refleksje nad tym, jaki jestem próżny i egocentryczny. Nie musimy także wnikać w urazy, które żywię, przekonanie o słuszności mojego postępowania wobec niektórych osób, odczuwane przeze mnie zażenowanie, kiedy myślę o pewnych wstydliwych rzeczach, które uczyniłem albo czułem, lub też zagłębiać się w te sytuacje, w których zawiodłem przyjaciół, rodzinę oraz tych, którzy na mnie liczyli.
Naturalnie, jeśli chcesz mnie cudownie uzdrowić, tak bym mógł uniknąć bólu konfrontacji z sobą, to wspaniale! W końcu jesteś Bogiem. Ale nie chcę o tym sam mówić ani też zmierzyć się z czymkolwiek, co rzeczywiście ma znaczenie, ponieważ nie chcę się czuć niezręcznie lub być zależnym od Ciebie. Nie chcę również wychodzić z mojego bezpiecznego światka, by jak Piotr krocząc po wodzie, spotkać Ciebie. Ani też nie chcę wkraczać w Twą ciemną noc, gdzie nie będę nad niczym panował i będę zależny od Twej zupełnej miłości.
Spójrzmy prawdzie w oczy: niekiedy nawet powątpiewam w Twoje istnienie i tak naprawdę Ci nie ufam; w głębi duszy czuję, że jeśli cokolwiek dobrego mnie spotkało, to obyło się bez żadnej pomocy z Twojej strony, wszystko sobie zawdzięczam. Właściwie to modlę się do Ciebie teraz tylko dlatego, że już sam zatroszczyłem się o wszystko co było ważne na dzisiaj; modlę się, ponieważ taki jest zwyczaj oraz żeby się "zabezpieczyć", gdyby się okazało, że posiadasz moc. Jednak w głębi serca żywię obojętne uczucie: "może modlitwa nie przyniesie skutku, ale na pewno nie zaszkodzi". Zatem modlę się zawsze wtedy, gdy nie mam nic lepszego do roboty lub gdy czuję, że potrzebuję cudu, by zdobyć to, czego pragnę.
Jeśli taka jest nasza postawa, to musimy spojrzeć prawdzie w oczy: chcąc posiąść pasję i prostoduszność mieszkańców pustyni, musimy sprawić, by Bóg stał się dla nas tak rzeczywisty, jak problemy i radości, z którymi borykamy się każdego dnia. Musimy naprawdę chcieć się modlić, chcieć spotkać Boga i odkryć siłę naszej zwyczajności. Musimy pozwolić ujawnić się łasce, by pomogła nam zmierzyć się z naszą obłudą (por. Mt 6, 24). W przeciwnym razie Bóg pozostanie na zewnątrz, a inne wartości znajdą się w centrum, rządząc nami w sposób równie oczywisty, co nieświadomy.
Obłuda
Obłuda jest pokusą, by nieświadomie iść na kompromis z wartościami świeckimi. Jako zagrożenie dla naszej prawdziwej tożsamości idzie ona ręka w rękę z "projekcją" i niesłuchaniem Boga w ciszy i odosobnieniu. Ojcowie i Matki Pustyni wiedzieli o tym i zmagali się z pokusami porzucenia czystości chrześcijaństwa albo bycia kimś innym niż zwyczajnymi osobami, jakimi stworzył ich Bóg. Dostrzegali, jak to coś, co nazwalibyśmy sekularyzmem, potrafi głęboko zarazić ich życie i wartości, nawet jeżeli czuli (i publicznie deklarowali), że Bóg jest w centrum ich życia.
Współczesny sekularyzm uwidacznia się zwłaszcza w reklamie tak skutecznie przemawiającej do naszych potrzeb, chociaż to, co jest reklamowane, nigdy nie wypełni pustki powstającej z powodu nieobecności Boga. Aby zrozumieć powagę problemu, trzeba uzmysłowić sobie, w jaki sposób psychologia reklamy zastępuje teologię nadziei. Bardziej interesuje nas posiadanie niż życie w wolności. Jesteśmy przekonani, że rzeczy materialne, wizerunek, sukces lub bycie lubianym zapewnią nam bezpieczeństwo, spokój ducha i siłę. Często mylimy wolność ze "swobodą wyboru". Pozwalamy, aby inni ludzie określali nasze potrzeby, zamiast wsłuchać się w pragnienia własnego serca i pozwolić wzrastać nadziei. W konsekwencji biegniemy przez życie, próbując uchwycić to, o czym inni mówią, że nas wypełni i uczyni całością.
- Reklama przemawia w czasie przyszłym, a jednak osiągnięcie tej przyszłości jest bez końca odraczane. Jakże więc reklama może być w ogóle wiarygodna - albo choć na tyle wiarygodna, by wywierać wpływ, jaki wywiera? Pozostaje wiarygodna, ponieważ prawdziwość reklamy jest oceniana nie poprzez rzeczywiste spełnienie jej obietnic, lecz przez to, na ile jej fantazje mają związek z fantazjami widza - kupującego. Główne zastosowanie reklamy nie odnosi się do rzeczywistości, lecz do marzeń. Nie ma dwóch takich samych marzeń. Niektóre są chwilowe, inne trwają dłużej. Marzenie jest zawsze dla marzącego czymś osobistym. Reklama nie produkuje marzenia. Reklama jedynie informuje każdego z nas, że jeszcze nie budzimy zazdrości u innych - ale można to zmienić (John Berger, Ways of Seeing).
Przesiąknięty mądrością pustyni Henri Nouwen, wyrażając podobną troskę, idzie w rozważaniach nad sekularyzmem jeszcze dalej, zwracając się ku osobom konsekrowanym, które wierzą i twierdzą, że żyją życiem głęboko chrześcijańskim. Pomaga nam dostrzec, że nikt nie jest odporny na zagrożenie sekularyzmem:
- Zastanawiam się, czy nasza pobożność nie skrywa ogromnych wątpliwości co do skuteczności działania Boga w naszym świecie, co do Jego zainteresowania nami, a nawet - co do Jego obecności wśród nas. Zastanawiam się, czy wielu jest religijnych ludzi, dla których jedynie ważny jest naprawdę Bóg. Mówiąc o naszych czasach jako o czasach świeckich, musimy przede wszystkim chcieć uświadomić sobie, jak głęboko ów sekularyzm wkroczył w nasze serca oraz jak zwątpienie, podejrzliwość, gniew, a nawet nienawiść niszczą naszą relację z Bogiem (Henri J.M. Nouwen, Clowning in Rome).
W okresach milczenia i odosobnienia na naszej pustyni, usiłując przyjąć naszą zwyczajność, musimy zmierzyć się z pytaniami i wyzwaniami wyrażonymi przez Nouwena.
Świadomość obecności Boga
Cóż zatem mamy teraz z tą wiedzą uczynić? Czego nauczyliśmy się od Ojców i Matek Pustyni (oraz od współczesnych przewodników duchowych, którzy za nimi podążyli) na temat przyjmowania zwyczajności jako duchowego fundamentu poczucia własnej wartości i współczucia? Co możemy zrobić, aby nasza modlitwa nie okazała się jedynie fantazją, w której zużywamy całą naszą energię na marzenia o świętości, zamiast żyć życiem prawdziwej wizji opartej na szczerej modlitwie i działaniu społecznym, które prowadzą do autentycznej i silnej relacji z Bogiem? W odpowiedzi na te pytania mogą dopomóc refleksje podsumowujące nauki Ojców i Matek Pustyni z IV i V wieku.
Modlitwa. Pierwszą lekcją zwyczajności, jakiej udzielają pielgrzymi pustyni, jest, tak naprawdę poświęcenie czasu i energii na dążenie do doświadczania żyjącego Boga - a nie tylko mówienie lub myślenie o modlitwie i nazywanie tego podstawą autentycznej relacji z Panem. Przykładem może być następująca rozmowa:
- Pewien brat przyszedł do abba Teodora i zaczął mówić i rozprawiać o rzeczach, których sam dotąd jeszcze czynem nie wypełniał. A starzec mu powiedział: "Jeszcześ łodzi nie znalazł, jeszcześ towaru nie załadował, jeszcześ nie płynął, a już jesteś w mieście? Najpierw czynem wykonaj, a potem przyjdź tutaj mówić to, co mówisz teraz" (Abba Teodor z Ferme 9(276), [w:] Apoftegmaty Ojców Pustyni, t. 1: Gerontikon).
Jeśli zatem mamy stać się ludźmi modlitwy, nasze umysły i serca muszą się łączyć każdego dnia w atmosferze milczenia i odosobnienia. W przeciwnym razie może dowiemy się czegoś miłego o Bogu, ale w rzeczywistości nie poznamy żyjącego Boga na głębszym poziomie.
Weźmy jako przykład następującą analogię. Jeśli przychodzi do mnie na psychoterapię alkoholik, a ja pomogę mu jedynie zrozumieć na poziomie intelektualnym, dlaczego został alkoholikiem, to co w ten sposób osiągniemy? Jeśli nie dojdzie do momentu, w którym serce i umysł połączą się, prowadząc do zobowiązania i wynikającego zeń działania zmierzającego do zaprzestania picia, tak by mógł otworzyć swoje życie na nową wolność i szacunek dla samego siebie - to niewiele w istocie zmieni się w jego życiu. Zakończy terapię jedynie jako "oświecony alkoholik", który nadal będzie pił.
A zatem kiedy ludzie pytają, w jaki sposób mogą na nowo zacząć prawdziwe życie modlitwy, można spokojnie zaproponować jedno: niezawodnie zaczynać każdy dzień, przeżywając rzeczywiście czas w ciszy, milczeniu, odosobnieniu - spotykając Boga w modlitwie. W ten sposób każdy dzień koncentruje się na Bogu, a my zaczynamy powoli coraz silniej odczuwać pragnienie głębokiej relacji z Bogiem.
Zapytany, ile należy poświęcić na to czasu, odpowiadam (co zwykle wywołuje lekkie zdziwienie): "Ustal sobie, że będzie to od dziesięciu do dwudziestu minut, ale zawsze niech będą to przynajmniej dwie minuty". W odpowiedzi spotykam się często ze sceptycyzmem, ponieważ ludzie na ogół uważają, nierzadko mi o tym mówią, że winni poświęcić Bogu znacznie więcej czasu (co oczywiście jest prawdą). Mówię im na to: "Jeśli jesteś choć trochę do mnie podobny, nie sądzę, byś mimo dobrych intencji robił to regularnie; jednak proste i wierne uczynki znaczą zawsze więcej niż rzadko wypełniane wielkie obietnice wierności. Poza tym wierność wyznaczonym sobie chwilom codziennej modlitwy przygotuje z czasem grunt pod dojrzalszą relację z Bogiem, w której będziemy pragnęli spędzać coraz więcej czasu w ciszy z Panem".
Kiedy rozpoczniemy każdy dzień od tego, że usiądziemy z poranną kawą lub herbatą, by spędzić chwilę czasu z Panem, wówczas łaska Boga poprowadzi nas ku głębszemu zjednoczeniu z Nim. Warto w taki sposób rozpocząć dzień, ponieważ wtedy nie możemy się tak łatwo uchylić od spędzenia naszego czasu z Bogiem, wymawiając się: "Oj, za bardzo się teraz spieszę; pomodlę się później". Przecież to są tylko dwie minuty, a nadejdzie dzień, w którym nie będzie już "później"!
Kiedy zatem przychodzi pokusa, by uniknąć nawet tych dwóch minut z Bogiem, myślę sobie: "Mogę spędzić chociaż tę odrobinę czasu z Panem, by reszta mojego intensywnego programu dnia była wypełniona Duchem prawości". Jeśli wciąż mam przed tym opory, przypominam sobie, co jedna z moich starszych ciotek odpowiadała za każdym razem, gdy pytałem ją, czy zamierza uczestniczyć w jakiejś imprezie. Jeśli wydarzenie było odległe w czasie, odpowiadała zwykle, że nie wie, czy będzie jeszcze wówczas żyła. Kiedy jednak pytałem ją, co zamierza robić następnego dnia, nigdy nie wahała się przedstawić mi ze szczegółami swoich planów, bez cienia wątpliwości co do tego, czy będzie mogła wziąć udział w każdym z tych wydarzeń.
Tak jak ona zaprzeczam mojej śmierci, wierząc, że zawsze będzie dla mnie jutro. I tak jak ona pewnego dnia opuszczę wszystkie umówione spotkania z dnia następnego. Czy zatem należy się dziwić, że Ojcowie Pustyni tak starannie przestrzegali zalecenia Chrystusa, by zawsze mieć śmierć przed oczyma?
Dystans. Kolejną lekcją z pustyni, która pomoże nam odnaleźć i przyjąć prawdziwych i zwyczajnych siebie, jest dystans. Jest to potrzeba odkrycia naszych kompulsji i przywiązań w życiu, tak byśmy mogli wyzbyć się naszych bożków i zaryzykować spotkanie z Bogiem na nowo każdego dnia. I znów, chociaż brzmi to wspaniale, nieczęsto dzisiaj to praktykujemy. Powstaje paradoks: "Często skarżymy się najbardziej na brak pasji duchowej dokładnie w tym czasie, kiedy najmniej jesteśmy skłonni zaryzykować" (George Merrill i Robert J. Wicks, Reflections).
Nad tym samym zastanawiał się Merton w podjętym przez siebie studium pielgrzymów pustyni. Oto co napisał:
- Nie możemy robić dokładnie tego, co oni, musimy jednak być równie sumienni i równie stanowczy w naszej determinacji, aby zerwać wszystkie duchowe łańcuchy i odrzucić dominację obcych nacisków, aby odnaleźć naszą prawdziwą jaźń, aby odkryć i rozwinąć naszą niezbywalną duchową wolność i użyć jej do zbudowania na ziemi Królestwa Bożego. Nie miejsce tu na spekulacje, czego mogłoby dotyczyć nasze wielkie i tajemnicze powołanie. Pozostaje to wciąż nieznane. Niechaj wystarczy, że powiem tyle: trzeba nam uczyć się od tych ludzi z IV stulecia, jak ignorować uprzedzenia, opierać się presji i bez lęku ruszać w nieznane (Thomas Merton, Mądrość pustyni).
Prawda. Kwestia "prawdy" to sedno życia duchowego zarówno w czasach Ojców Pustyni, jak i w naszych. Abraham Heschel, wielki rabin, wiele lat po tym, jak owi ludzie udali się na pustynię, stwierdza:
- Powinniśmy zatem troszczyć się tylko o jedno: Jak żyć w świecie trapionym przez kłamstwa i pozostać nieskażonym, jak nie poddać się rozpaczy, nie uciekać, lecz walczyć, by zachować nieskalaną duszę, a nawet przyczynić się do oczyszczenia świata? (Abraham Joshua Heschel, Człowiek nie jest sam).
Być może dlatego uważam, że Zygmunt Freud był bardziej "duchowy" niż Carl Gustav Jung. Jung być może był bardziej "religijny", jednak Freud znany był ze swojego nieustępliwego i nieustraszonego poszukiwania prawdy. Jego wnioski w wielu przypadkach okazały się błędne lub bezpodstawne, jednak (co szczególnie wyraźnie odzwierciedla powieść o jego życiu zatytułowana Pasje utajone, czyli życie Zygmunta Freuda) nie można go oskarżyć o tchórzostwo w poszukiwaniu prawdy na temat osoby ludzkiej i jej życiowych motywacji.
Wzorowanie się na poszukiwaczach prawdy, choć jest dobre, okazuje się niestety znów niełatwe. Często wydaje mi się, że z tego powodu bywamy w życiu nieco neurotyczni. Wolimy gromadzić krzyże (częstokroć będące rezultatem niepotrzebnego zamartwiania się o przyszłość naszą i innych osób), które naszym zdaniem możemy unieść (i kontrolować), zamiast trwać w wierze i nadziei, by z otwartymi ramionami przyjmować wszelkie krzyże, które Bóg zechce nam dać. Obawiamy się być na tyle wolni, by dostrzec i przeżywać prawdy w naszym życiu. Ponieważ nasze poczucie własnej wartości nie opiera się na fundamencie naszej zwyczajności, lecz na wizerunku stworzonym przez nas samych oraz inne osoby, jesteśmy zbyt wrażliwi na wszystko, co mogłoby je osłabić i sprawić, że staniemy w obliczu własnej kruchości. Musimy jednak być silni.
Być może to miał na myśli jednej z Ojców Pustyni, kiedy zapytał któregoś ze swoich uczniów: "Powiedz mi, co myślisz o mnie, a ja ci powiem, co myślę o tobie". Uczeń rzekł: "Ty jesteś dobry w sercu, ale trochę twardy". Starzec mu na to: "A ty jesteś dobry, ale w sercu jesteś próżny" (Yoshi Nomura, Desert Wisdom). Przesłanie to brzmi dla nas wciąż tak samo. Stając w obliczu lęków, nie panikuj; kiedy usłyszysz negatywną informację zwrotną, nie trać poczucia miłości Boga; kiedy nachodzi cię chęć odsunięcia się od Boga i unikania cichej modlitwy, bądź twardy, trwaj przy niej w cierpliwości, wytrwałości i z otwartym sercem.
Pismo Święte. Jezuita, filozof Bernard Lonergan zauważył kiedyś: "U źródeł doświadczenia religijnego jest doświadczenie bezwarunkowego i nieograniczonego rozmiłowania. Musimy jednak odkryć, w czym jesteśmy rozmiłowani". Czwarta lekcja z pustyni, zgodna z powyższym stwierdzeniem, dotyczy tego, że oprócz cichej modlitwy należy zobowiązać się do podjęcia codziennej lectio divina Pisma Świętego. Kenneth Leech zauważył:
- Ojcowie Pustyni wraz z Epifaniuszem z Cypru utrzymywali, że "nieznajomość Pisma jest wielką przepaścią i głęboką otchłanią". Nieustannie modlili się psalmami. Ich modlitwa była całkowicie i głęboko biblijna. Nie oddzielali kontemplacji Boga od odpowiedzi na słowo Boga w Objawieniu i głębokiego wewnętrznego zmagania z sercem zaangażowanym w uwewnętrznienie i przemyśliwanie Pism (Kenneth Leech, Experiencing God).
I znów, ilu z nas wita każdy dzień lub relaksuje się przez kilka minut przy wieczornym rozważaniu Pism? Jednak jeśli nie będziemy codziennie spotykać Boga w Biblii, to nasze poczucie Boga stanie się zbyt wieloznaczne i wydumane lub poddane dyktatowi i nieobliczalnym impulsom naszej nieświadomości. Pomimo oczywistej wartości częstych spotkań z Bogiem podczas lektury Pisma Świętego, możemy unikać czytania go, ponieważ przywykliśmy do sięgania po nie w ramach obowiązku religijnego (tzn. aby napisać homilię albo podczas liturgii). W takich chwilach "oficjalnego" czytania Pisma łatwo jest zapomnieć o tym, jak wspaniale jest otworzyć współczesny przekład Biblii i rozkoszować się słowami, czytając po kilka wersetów każdego dnia jako pokarm i pogłębienie świadomości. Znudziło nas Pismo Święte. Zapomnieliśmy, ile w nim możemy odnaleźć inspiracji, jeśli tylko żyjemy nim, każdego dnia czytając słowo ze świeżością i pełni cichego pragnienia.
Chcąc ukazać powagę problemu, wystarczy zastanowić się przez chwilę nad własnym życiem lub porozmawiać z innymi chrześcijanami i zapytać ich: "Czy zaczynasz każdy dzień od kilku minut cichej modlitwy, a kończysz go, czytając Pismo Święte?". Tylko nieliczni odpowiedzą na to pytanie twierdząco. I aby jeszcze wyraźniej zobaczyć, jak głęboki jest opór wobec spotykania Boga w taki sposób, wyznaczmy sobie tylko siedem minut dziennie na modlitwę i czytanie Biblii (dwie minuty modlitwy w milczeniu i odosobnieniu rano; pięć minut odprężenia przy lekturze Pisma Świętego wieczorem) i przekonajmy się, jak trudno być temu wiernym. (Zawsze łatwiej jest mówić o Bogu, niż przebywać z Nim w sposób intencjonalny).
Jest coś przygnębiającego, ale jednocześnie budzącego nadzieję w tym, co dostrzegam w mojej praktyce klinicznej z pacjentami, z których większość należy do stanu duchownego. Rzadko widywałem i widuję osoby konsekrowane, kapłana czy pastora przeżywających stres psychiczny lub wypalenie, którzy by równocześnie nie pozwolili na to, by ich modlitwa zanikła lub została zmącona życiem wypełnionym nadmierną i nieuporządkowaną aktywnością. Z drugiej strony byłem i bywam świadkiem nieustannego cudu siedmiu minut z Bogiem. Krótka chwila w ciszy rano i niedługa lektura Pisma Świętego wieczorem ciągle przywracają tym ludziom życie. Łaska Boga zaczyna pomagać im dostrzegać, że nie byli skoncentrowani, ponieważ oddali się w sensie duchowym i psychicznym komuś lub czemuś, co nie było wolą Boga. Modlitwa i refleksja wzbogaciły ich działania społeczne i przywództwo religijne, a także chwile wypoczynku, ponieważ od tej chwili ich wychodzeniu ku innym towarzyszyła inna motywacja. Przepełnił ich pokój wewnętrzny, nawet gdy czuli się zdezorientowani lub gdy cierpieli. Tak jak Jezus dawali "nie po to, by być kochani, lecz dlatego, że byli miłością". Tylko siedem minut; to proste, lecz z wielu powodów niełatwe i rzadko praktykowane konsekwentnie.
Zdumienie i podziw. Mówiliśmy już o tym, jak Ojcowie i Matki Pustyni uczyli nas bycia prawdziwym wobec siebie, aby dowiedzieć się, kim jesteśmy w naszej zwyczajności; uczyli nas modlitwy każdego ranka, aby wkraczać w nowy dzień, pozostając w relacji z Bogiem, oraz czytać i przyjmować słowa Pisma Świętego przez kilka minut wieczorem. Do tego wszystkiego można dodać jeszcze jedną bardzo ważną rzecz: zaczynaj każdy dzień na nowo z głębokim zdumieniem i podziwem. Innymi słowy, stykaj się z życiem bez przyjętych z góry wyobrażeń lub wymagań; zamiast tego "oczekuj niewiele, a na wiele miej nadzieję".
Podsumowania tej ostatniej myśli z pustyni (o potrzebie zdumienia i podziwu) mimowolnie dokonał Edmund Fuller w książce zatytułowanej Man in Modern Fiction [Człowiek we współczesnej beletrystyce], pisząc:
- Nowym przejawem naiwności w dzisiejszych czasach nie jest naiwność człowieka, który wierzy za mocno, lecz człowieka, który wierzy za słabo. Jest to naiwność człowieka, który utracił poczucie cudu, człowieka zdolnego uwierzyć, że akt stwarzania jest w pewnym sensie czymś automatycznym i zwyczajnym, a nawet że samego człowieka można rozłożyć na czynniki pierwsze w sensie fizycznym i psychicznym, by następnie tak przygotowane preparaty - "zgrabne paczuszki" - szczegółowo i wyczerpująco opisać i objaśnić.
Kiedy podziw i zdumienie opuszczają naszą świadomość, nadciąga przygnębienie. Gdy pozostaniemy przez dłuższy czas pod przykryciem tego duszącego płaszcza, doprowadzić nas to może do rozpaczy albo poszukiwania uciech. Utrata zdumienia, podziwu, poczucia czegoś wzniosłego to stan prowadzący do śmierci duszy. Nie ma bardziej miażdżącego stanu od takiego, który uważa wszystko za rzecz oczywistą, bez względu na to, czy w odniesieniu do człowieka, czy reszty porządku naturalnego. Postawa znudzenia i zobojętnienia oznacza duchową, emocjonalną, intelektualną i twórczą śmierć.
Wrażliwość na obecność Boga w sobie i w innych, a także podczas tych cennych chwil spędzonych w modlitewnej ciszy nie jest tylko wytwornym przysmakiem. Jest ona:
- odpowiedzialnością życia,
- płynącą z łaski wdzięcznością za to, że to co prawdziwe i zwyczajne jest świątynią dla tego co święte oraz jest szansą spotkania Boga,
- szczególną szansą na przyjęcie duchowego poczucia własnej wartości, które pochodzić może jedynie z wdzięcznej świadomości wyjątkowej obecności Boga w nas,
- zaproszeniem, by iść naprzód z innymi i ze współczuciem budować świat, pełen prawdziwej łagodności, byśmy mogli w nim razem wzrastać przed Bogiem.
Czyż nie tym właśnie powinno być zwykłe, prawdziwie duchowe życie?
Zainteresował Cię ten temat, chcesz dowiedzieć się czegoś więcej? Sięgnij po książkę.
Robert Wicks z poczuciem humoru i mądrością twierdzi, że najgłębszym fundamentem życia duchowego nie jest dawanie, lecz przyjmowanie. Jedynie serce, które ciągle czerpie ze źródła, może dzielić się dalej z innymi.
Ten prosty przewodnik odkrywania obecności Boga w nas, opiera się na mądrości dawnych i współczesnych chrześcijan oraz nawiązuje do bogatego doświadczenia autora, który jest rodzicem, nauczycielem i terapeutą.
Robert J. Wicks, tłum. Beata Majczyna - Dotknąć tego co święte - zdobądź własny egzemplarz!
Skomentuj artykuł