Nieśmiertelny diament

Nieśmiertelny diament
Nieśmiertelny diament. W poszukiwaniu prawdziwego ja - Richard Rohr
Richard Rohr / Wydawnictwo WAM

Wychowujemy się wśród wielu głosów podpowiadających nam jak stawać się w pełni sobą. Na ich podstawie kształtujemy i utrwalamy swój własny wizerunek. Mimo to systematycznie rodzą się w nas pytania:

  • kim jestem?

  • do kogo należę?

  • o co w życiu chodzi?

Przedmowa

Skoro [...] sami uznajecie się za niegodnych życia wiecznego, zwracamy się do pogan.

Paweł i Barnaba, Dzieje Apostolskie 13,46

DEON.PL POLECA

Piszę tę książkę z myślą o czytelnikach świeckich, poszukujących i myślących, wierzących i niewierzących, z myślą o ogromnej grupie osób rozczarowanych, które pragną wyzwolić się z więzów religii. Co ciekawe, często są oni bardziej gotowi dostrzec tajemnicę i oddać jej cześć niż wiele osób religijnych. Nie sposób już dłużej czekać i stwarzać poczucia iluzorycznego komfortu rzeszom chrześcijan niezmiennie "pogłębiających swą osobistą relację" z Jezusem, który w swym amerykańskim wydaniu prezentuje się dość mizernie, niepokojąco przypominając swoich czcicieli. Wolę się raczej zwrócić do kogoś, kto jak Jane Fonda mógłby o sobie powiedzieć: "Czuję, że ktoś ze mną jest, gdzieś głęboko we mnie wibruje uwielbienie, które trudno wyrazić słowami". W tej książce spróbujemy określić i wyrazić, czym te wibracje są.

Ponieważ owego "wibrującego w nich uwielbienia" zbyt wiele osób religijnych nie traktuje wystarczająco poważnie, trudno im dostrzec, że coś domaga się w nich zaufania, a wielu rzeczom trzeba pozwolić obumrzeć - nie dlatego, że są złe; być może po prostu nie zawiodą nas tam, dokąd chcemy dojść. Rozwój duchowy polega raczej na oduczaniu się niż na uczeniu. A kiedy już pozbędziemy się śmieci i brudu, okaże się, że w zasięgu ręki jest to, co wibruje uwielbieniem!

Wielu chrześcijan zdaje się sądzić, że Bóg - z jakichś niepojętych powodów - zamiast teraźniejszości czy przyszłości swego stworzenia kocha naszą przeszłość (mają tu zazwyczaj na myśli nieodległą przeszłość własnej grupy). Jak to mądrze ujął wiele lat temu Jaroslav Pelikan, "tradycja to żywa wiara umarłych. Tradycjonalizm to martwa wiara żywych; dodajmy, że właśnie tradycjonalizm przysparza tradycji złej sławy". Stać nas na coś lepszego niż zastępowanie żywego doświadczenia Boga tradycjonalizmem.

Nasza skłonność do utożsamiania Boga z przeszłością nie służy ani teraźniejszości, ani przyszłości. Stare błędy pozostaną błędami, nie musimy wciąż ich powtarzać. Ta fascynacja przeszłością odczytywana jest przez resztę świata jako aprobowanie przez Boga śmierci innych (niechrześcijan, heretyków, tubylców, "grzeszników", kobiet, biednych, niewolników i tak dalej) - nigdy zaś śmierci nas samych. Ponieważ naszą wielką doktryną duchową i świętymi pismami zbyt często posługują się ludzie mali i wciąż tkwiący w swym fałszywym "ja", wielu ludzi straciło dla niej wszelkie zainteresowanie.

Na nic się zda przeczenie naszemu fałszywemu "ja", podobnie nic nam nie przyjdzie z aroganckiego udawania, że jesteśmy ponad tego rodzaju problemy - jakbyśmy nie uczestniczyli wszyscy w jednym wielkim krzyżu człowieczym, w którym krzyżowana jest rzeczywistość, w jednym "bólu świata". Ów Weltschmerz dotyczy nas wszystkich. My, chrześcijanie, wyznajemy w Credo nicejskim wiarę w obcowanie świętych - czy nie powinniśmy też wierzyć we wspólnotę grzeszników? Wszyscy należymy w pełni do jednych i do drugich.

Mam nadzieję, że uda mi się wyjaśnić i w naszym własnym doświadczeniu ukazać przede wszystkim te kwestie, które dotyczą ludzi wszystkich religii, a także ludzi zupełnie niereligijnych. Będziemy mówić o Bogu, gdyż takim językiem wciąż posługuje się 95 procent lud- ności świata, a posługiwało się 99 procent wszystkich ludzi kiedykolwiek żyjących na ziemi; będziemy zgodni jednak, jak sądzę, że to, co powiemy tu o łasce, śmierci i zmartwychwstaniu, dotyczy wszystkich i nie wymaga specyficznie religijnego języka.

Poniżej przywołuję trzy tezy, które uzmysłowiłem sobie - bardzo wyraźnie, w jednym przebłysku - idąc brzegiem morza podczas rekolekcji wielkopostnych w roku 2012. W pewnym sensie streszczają treść całej książki:

1. Dobroć Boga wypełnia wszystkie luki wszechświata, bez różnic ani przywilejów. Bóg jest darmowością wszystkiego, co istnieje. Przestrzeń pomiędzy rzeczami wcale nie jest przestrzenią, lecz Duchem. Bóg jest "spoiwem dobroci", które mroczną i jasną stronę świata łączy darmową energią, przenoszącą wszelką śmierć ponad granicą świata żywych i świata umarłych, przemieniając ją w życie. To, że Chrystus "raz umarł" za wszystkich, spłacając cały dług, oznacza po prostu, że Bóg bierze na siebie zadośćuczynienie za wszystkie niedoskonałości wszechświata. Bo cóż innego miałby robić, skoro pierwszym i prawdopodobnie ostatnim imieniem Boga jest Łaska? Łaska to coś, co czyni Bóg, by utrzymać swe stworzenie w miłości i pełni życia - na zawsze. Jeśli wierzyć naocznym świadkom, we wszechświecie działa niewytłumaczalna dobroć. (Niektórzy z nas nazywają to zjawisko Bogiem, słowo "Bóg" nie jest jednak konieczne. Niekiedy przeszkadza nam ono dostrzec, co jest przedmiotem naszego doświadczenia, zbyt wielu bowiem ludzi nazywało Bogiem nie Łaskę, lecz coś zgoła innego).

2. Śmierć nie jest tylko fizycznym obumieraniem, lecz również zstąpieniem na głębię, sięgnięciem dna, dojściem do punktu, w którym tracimy wszelką kontrolę, całkowicie wychodząc poza to, czym teraz jesteśmy. Nic dziwnego, że nas przeraża. W pierwszych chrześcijańskich wyznaniach wiary śmierć nazywano "zstąpieniem do piekieł"; gdzie indziej zwana jest "otchłanią", "ciemną nocą", "Szeolem" i "Hadesem". Wszyscy kiedyś umrzemy; nie mamy co do tego żadnego wyboru. Fizyczną śmierć poprzedzają jednak różne stopnie umierania. Jeśli uczciwie się zastanowimy, będziemy musieli przyznać, że umieramy całe życie, a jeśli jesteśmy dość pojętni, umierając, uczymy się, że w głębi i w śmierci wszystkiego, co nas otacza i czym jesteśmy, kryje się łaska. Owe małe śmierci pozwalają nam dostrzec, że jedyny "grzech śmiertelny" polega na prześlizgiwaniu się po powierzchni życia, gdzie nie odkryjemy i nie zapragniemy nigdy Boga ani miłości. To samo dotyczy powierzchni religii, która jest być może najbardziej niebezpieczna. Nie możemy więc bać się upaść, zawieść, zejść na dno otchłani.

3. Jeśli zanurzymy się w otchłań i w śmierć - niekiedy nawet w otchłań naszego grzechu - wynurzymy się po drugiej stronie. Nazywa się to zmartwychwstaniem. Coś lub ktoś przerzuca nad przepaścią most, widoczny jedynie z odległego drugiego brzegu, który nas niesie; most, którym - świadomie lub nie do końca świadomie - przechodzimy na drugą stronę. Wedle zgodnej opinii wiarygodnych i czcigodnych świadków (mistyków, szamanów, ludzi, którzy otarli się o śmierć), najbardziej zdumiony tą sytuacją okazuje się sam wędrowiec. Coś lub ktoś zdaje się wypełniać tragiczną lukę pomiędzy śmiercią i życiem; jednak dopiero wówczas, gdy nieodwołalnie przekroczymy granicę. Nikt z nas nie przechodzi na drugą stronę dzięki własnym staraniom czy zasługom, za sprawą własnej czystości czy doskonałości. Wszystkich nas - od papieży, prezydentów i książąt po zwykłych, prostych ludzi - przeprowadza na drugi brzeg łaska - niestworzona i niezasłużona. Przepustką nigdy nie będą zasługi; okaże się nią jedynie głębokie pragnienie, kryjące bilet wstępu do nowego świata. Grób zawsze okazuje się na końcu pusty. Nie ma wyjątków od śmierci, tak jak nie ma wyjątków od łaski. Opierając się na solidnych podstawach, wierzę i w to, że nie ma wyjątków od zmartwychwstania.

W naszych rozważaniach o prawdziwym i fałszywym "ja", o zmartwychwstaniu i przemienieniu, będę się powoływał na świadectwo Ewangelii, Listów św. Pawła i św. Jana oraz Dziejów Apostolskich; jeśli jednak Pismo Święte nie jest dla czytelnika autorytetem, może te cytaty pominąć! Bo chociaż mam nadzieję, że przedstawiane tu intuicje i idee duchowe są na tyle samodzielne, by nie wymagały wsparcia fragmentów biblijnych, będę często odwoływał się do Pisma Świętego, gdyż nie są to przecież wyłącznie moje idee. Stoję na gruncie tradycji judeochrześcijańskiej; wsparty na niej będę cytował uczonych, świętych, teologów i poetów, odkrywając obecne we wszystkich religiach odwieczne prawdy.

Spróbuję konsekwentnie stosować metodę polegającą na równoczesnym odwoływaniu się do Pisma Świętego, Tradycji i doświadczenia wewnętrznego, przy założeniu, że te trzy elementy wzajemnie się równoważą i potwierdzają, a każdy szanuje prawdę dwóch pozostałych. Osobiste doświadczenie stanowi moim zdaniem niedocenianą dotąd trzecią część, która jest nam potrzebna do przezwyciężenia niekończącego się jałowego sporu o pierwszeństwo - protestanckiej zasady "sola Scriptura" lub katolickiej "tradycji". Odpowiednie, harmonijne korzystanie z tych trzech świadectw wymagać będzie zatem od nas przede wszystkim krytycznego myślenia.

Załącznik:
Doświadczenie oparte na praktyce

Począwszy od epoki oświecenia, niewielką wagę przywiązuje się do praktyk i metod duchowych umożliwiających człowiekowi samodzielne poznanie tego, co święte i prawdziwe. John Wesley, twórca nurtu, który w przyszłości stał się częścią tradycji metodystycznej, choć próbował różnych "metod" i praktyk prowadzących ludzi do Boga, nie wywołał chyba jednak zbyt powszechnej reakcji - trudno odnieść wrażenie, by wiele serc zapłonęło owym "przedziwnym ogniem", który go trawił. Nawet w naszych wspaniałych "zakonach kontemplacyjnych", które wciąż mamy w naszym Kościele katolickim, zaginęła dawna tradycja cichej kontemplacji i "modlitwy niewysłowionej". Katolicy, prawosławni i anglikanie mają wprawdzie sakramenty i liturgię, często jednak przez nich sprowadzone do mechanicznego powtarzania formuł, które - zamiast uświadamiać zawarte w nich treści - spycha je jeszcze głębiej w nieświadomość; dzieje się tak szczególnie w przypadku wiernych, którzy są do tych praktyk najbardziej przywiązani. Jak widać, ego robi wszystko, by zatriumfować, zwłaszcza w niebezpiecznym świecie religii, gdzie zakłada często niezwykle sprytnie dobrane maski. Jak mawiają mistrzowie zen, "staraj się, jak tylko możesz, unikać prawdziwej duchowości; to same zniewagi". Prawdziwa religia "znieważa" nasze ego, pozbawiając nas niezasłużonego komfortu.

Do tej pory szliśmy raczej za głosem zewnętrznych autorytetów ("jeśli tego nie zrobisz, zgrzeszysz", "Kościół mówi, że..."), nie dostrzegając autorytetu spokojnego i miłującego (zamieszkiwania Ducha Świętego), obecnego w modlitwie, praktyce i doświadczeniu wewnętrznym. Jednak z dużo większym prawdopodobieństwem dzięki Niemu właśnie spotkamy i poznamy nasze prawdziwe "ja". Ta zmiana tożsamości stanowi z praktycznych względów potężny, nieomal sejsmiczny wstrząs, przeobrażający nasze motywy i świadomość. Dojrzała religia dostrzeże w nim nawrócenie. Stanowi on istotę wszelkich przemian, transformacji religijnych, polegających przecież, zgodnie z etymologią tego wyrazu, na "przemianie formy". Bez tego wstrząsu religia sprowadzona zostaje do zwyczajnego kryterium grupowej przynależności, systemu wierzeń, niezdolnego radykalnie przeobrazić naszej świadomości i motywacji.

Musimy powrócić do duchowości opartej na praktyce, która przestanie polegać na przyglądaniu się Bogu, a zacznie oznaczać poszukiwanie Boga. Mam nadzieję, że drogę tę wyraźnie wskaże zarówno zasadnicza treść książki, jak i praktyki sugerowane w załącznikach umieszczonych na końcu. W chrześcijaństwie ważne jest nie tyle rozmyślanie, co życie i czyn. Jak powiedział tak ważny przecież dla katolików św. Tomasz z Akwinu, prius vita quam doctrina - najpierw życie, potem doktryna.

Wszystko, co będę próbował w tej książce powiedzieć, ma służyć jednemu celowi: abyśmy mieli życie, i mieli je "w obfitości" (J 10, 10), aby mogli je mieć wszyscy, niezależnie od grupy, do której należą. Istotnie bowiem w określonym i znanym czasie otrzymaliśmy życie w całej różnorodności form, nieskrępowane granicami religii, narodów, przynależności etnicznej, okresów historycznych i poszczególnych ideologii. Życie to nie jest naszą wyłączną własnością.

Naszym wspólnym - autora i czytelników - zadaniem jest naśladowanie Boga w jego umiłowaniu życia. Skoro Bóg tak hojnie obdarza łaską i daje życie (por. Dz 11, 22n), to jakże mógłbym sprzeciwić się Bogu (por. Dz 11, 17)? Cóż więc nam pozostaje, jeśli nie wesprzeć to, co już się dokonuje w sposób tak oczywisty? Doskonała duchowość polega właśnie na naśladowaniu Boga.

Rozdział 1

Co to jest prawdziwe "ja"?

Tu, wysoko,

wszystko jest bardzo proste:

porzuć wszystko, co wiesz.

Wejdź na zimny płaskowyż,

zmów starą modlitwę dzikiej miłości,

otwórz szeroko ramiona.

Ci, którzy przychodzą z pustymi rękami,

będą zdziwieni, wpatrując się w jezioro,

tam, w zimnym świetle,

odbijającym czysty śnieg,

prawdziwy kształt

twojej własnej twarzy.

David Whyte, Tilicho Lake

Konserwatyści szukają prawdy absolutnej; liberałowie czegoś "realnego" i autentycznego. Żony szukają takiego małżeństwa, które będzie trwać, "póki śmierć nas nie rozłączy". Wierni szukają Boga, który nigdy ich nie zawiedzie; uczeni szukają uniwersalnych formuł. Wszyscy chcą odnaleźć to samo. Wszyscy szukamy nieśmiertelnego diamentu: czegoś, na czym bez reszty możemy polegać, czegoś niezapomnianego, lśniącego niezmiennym blaskiem. Wszyscy dostali to samo zaproszenie, tę samą ofertę zawartą w bardzo krótkim drugim Liście św. Jana. Pisze on o prawdzie, która "w nas trwa i pozostanie z nami na wieki" (2 J 2). Jednak większość z nas prawie nic o niej nie wie; naszą sytuację trafnie opisuje św. Augustyn, przyznając w Wyznaniach: "Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna a tak nowa, późno Cię umiłowałem. W głębi duszy byłaś, a ja się po świecie błąkałem i tam szukałem Ciebie [...]".

W końcu dajemy za wygraną, a może nawet nie próbujemy szukać; zamiast dążyć do prawdy, cofamy się w siebie, jakbyśmy chcieli powiedzieć, że sami będziemy dla siebie punktem odniesienia. Na tym polega najpowszechniejszy problem indywidualizmu i egocentryzmu, które nie mogą obyć się bez siebie nawzajem. Odchodzimy i zamykamy się w sobie, wciąż powracając do naszego ego (naszego małego, fałszywego "ja"), gdyż tylko ono jest nam znane. Powszechne jest tego rodzaju rutynowe działanie, choć zazwyczaj podejmujemy je nieświadomie. Mimo to okazuje się często dominujące i - w zależności od tego, jak daleko "odeszliśmy" - uniemożliwia nam w mniejszym bądź większym stopniu przeżywanie najważniejszych przejawów życia, takich jak małżeństwo, trwałe przyjaźnie, ważne zobowiązania. A jednak to zamknięcie się w swoim prywatnym ego jest czymś absolutnie słusznym, stanowiąc zarazem straszliwy błąd. Chciałbym tego dowieść na kartach tej książki.

Słusznie zwracamy się ku sobie samym: inaczej zatracilibyśmy się w zewnętrznej przestrzeni, w której wirują krzywe zwierciadła; o tym właśnie mówi św. Augustyn. Należy jednak zadać pytanie: ku któremu "sobie"? Posługuję się rozróżnieniem pomiędzy prawdziwym i fałszywym "ja", pomagającym w wielu przypadkach właściwie opisać sytuację. Dobre i konieczne jest skupienie się na prawdziwym "ja"; natomiast koncentracja na "ja" fałszywym - długotrwała lub, co gorsza, niezmienna - oznacza katastrofę. Ponieważ nasze prawdziwe oraz fałszywe "ja" odczuwamy jako własne, musi zaistnieć niebezpieczeństwo ich pomylenia. Zwracając się ku prawdziwemu "ja", skupiamy się na tym, co istotne i prawdziwe; skupiając się na "ja" fałszywym, egocentrycznie koncentrujemy się na "sobie", i to stanowi istotę problemu.

Dlatego Jezus, podobnie jak większość wielkich mistrzów duchowych, bardzo wyraźnie zaznacza, że istnieje "ja", które mamy odnaleźć, oraz "ja", które musimy porzucić, wręcz go się "zaprzeć" (Mk 8, 35; Mt 10, 39; 16, 25; Łk 9, 24; J 12, 26). Bezkompromisowy jest w tej zasadniczej kwestii buddyzm - radykalna szczerość tej religii fascynuje wielu ludzi.

O istnieniu dwóch "ja" dość powszechnie mówi wieczysta tradycja. Istotne jest, jak defi niujemy różnicę. Ci, którzy przeczą istnieniu świętego początku wszechświata ("Boga"), nie mogą mówić, że coś jest "prawdziwe"; muszą, szukając autorytatywnej miary, odwoływać się do psychologii, filozofi i i norm kulturowych. Owa miara jest dobra - ale w zakresie, do którego się ogranicza. Osoby deklarujące wiarę w Boga nie chcą zazwyczaj uznać, że już są dziećmi Bożymi (1 J 3, 1), i szukają własnych, arbitralnie wybranych "skakanek", które też niekiedy znajdują, o ile są dostatecznie uczciwi. A wtedy ochoczo przez nie skaczą. Mamy wówczas do czynienia z sytuacją, w której miarą staje się nasze płynne "ja" moralne i wszelka Miara absolutna znów ginie nam z oczu.

Można odnieść wrażenie, że fałszywe "ja" woli odnieść parę drobnych "sukcesów", niż pozwolić zwyciężyć Bogu we wszystkim i we wszystkich. Takie oto smutne wnioski nasuwają mi się po latach praktyki duszpasterskiej prowadzonej w wielu kościołach i na wielu kontynentach; ich sens trafnie oddaje tekst biblijny, którego wymowę zniekształca większość kaznodziei i tłumaczy: "Wszystkich was powołuję, lecz tylko niewielu z was pozwala mi się wybrać" (Mt 22, 14 - tłum. aut.).

Temu, co różni obie jaźnie, będziemy się przyglądać na wiele sposobów. Wzorując się na perypatetyckiej metodzie Sokratesa, proponuję snuć rozważania, "spacerując". Dzięki terminom odpowiadającym współczesnej umysłowości uformowanej przez psychologię poszukiwanie duszy nabrało w naszych czasach nowego, klarowniejszego sensu. Możemy teraz nazwać fałszywe "ja" naszym małym "ja" lub ego, a prawdziwe "ja" - duszą. Gdy lepiej zrozumiemy pojęcie prawdziwego "ja" - nasza duchowość skupi się na swym pierwszym, najważniejszym celu, przez co zyskamy dostęp do najskuteczniejszych wskazówek psychologicznych i duchowych. Bardzo lubię mówić ludziom: "Właśnie zaoszczędziliście dziesięć tysięcy dolarów, które kosztowałyby was już niepotrzebne wizyty u terapeutów". Dlaczego? Bo odnajdując prawdziwe "ja", odnajdziemy absolutny punkt odniesienia, który znajduje się całkowicie w nas, a zarazem zupełnie poza nami. Dusza odkryje i przyswoi sobie wielką prawdę, na której będzie mogła odtąd polegać. "Moim najgłębszym «ja» jest Bóg!", krzyczała, biegnąc ulicami miasta, św. Katarzyna z Genui; podobnym odkryciem dzielili się niegdyś ze współmieszkańcami Kolosów ci, którzy wołali do Żydów i pogan: "Tajemnicą jest Chry- stus w was - nadzieja chwały!" (Kol 1, 27 - tłum. aut.).

Zdrowy autorytet wewnętrzny prawdziwego "ja" można teraz zrównoważyć gorzkim obiektywizmem zewnętrznego autorytetu Pisma Świętego i dojrzałej Tradycji. Inaczej mówiąc, nasze doświadczenia nie są wyłącznie naszymi doświadczeniami. W ten sposób możemy się upewnić, że nie popadliśmy w obłęd. To, że Bóg jest jednocześnie całkowicie we mnie i całkowicie poza mną, stanowi w moim przekonaniu rzadko osiągany w większości religii stan doskonale wyważonej równowagi. Prawo wyryte zostało zarówno na kamiennych tablicach (Wj 31, 18), jak i w naszych sercach (Pwt 29, 12-14), a stare przymierze słusznie przemieniło się w nowe (Jr 31, 31-34), jak je rozumieli i przeżywali święci Żydzi. Ów idealny stan równowagi objawiony w Biblii żydowskiej w pełni ucieleśnia Jezus. Pamiętajmy, że Jezus nie był "chrześcijaninem"!

Osoby, które osiągają tego rodzaju integralność, cechuje ogólna równowaga. Dążą one do pomyślnego obrotu spraw, w przeciwieństwie do konformistów oraz, z drugiej strony, wiecznych buntowników. Jedni i drudzy mają o wszystkim własne zdanie i nie zważają na to, co podpowiada im mądrość. Przypomnijmy sobie postać nieszczęsnego Galileusza, który, zmuszony przez Kościół do wyparcia się poglądu, że Ziemia krąży wokół Słońca, powiedział spokojnie przed śmiercią: "A jednak się kręci!". Galileusz umiał w swej mądrości przetrwać w systemie totalitarnym, a dziś, oczyszczony z zarzutów przez współczesnych papieży, triumfuje i trwa w naszej pamięci jako ojciec nowoczesnej nauki. Jesteśmy jednocześnie Ciałem Chrystusa i ledwie jedną z jego części. Stanowimy zarazem centrum świata i tkwimy na jego obrzeżach; jak mówi św. Bonawentura, "środek jest teraz wszędzie, nigdzie zaś nie ma obwodu".

Nasze osobiste doświadczenie bycia wybranym pozwala przekazać je innym, co poświadczają Izajasz i św. Paweł (Iz 2, 1 - 5, 56; Rz 11, 16n). Wiara oparta na zewnętrznych formach duchowości skłania nas do mówienia: "tylko tu", "tylko tam", podczas gdy autentyczne poznanie wewnętrzne podpowiada słowa: "zawsze i wszędzie". Zaczynamy od poczucia elitarności, kończymy zaś jako egalitaryści. Ken Wilber słusznie dopowiada w tym miejscu: "zawsze!". Co darmo otrzymaliśmy, darmo dajemy (Mt 10, 8). Zewnętrzny autorytet objawił nam naszą wyjątkowość (tylko tak mogliśmy wyruszyć w drogę), lecz już dojrzały autorytet wewnętrzny pozwala dostrzec, że wyjątkowi i niepowtarzalni jesteśmy wszyscy. Faktem jest jednak, że możemy to zrozumieć dopiero dzięki dojrzałości drugiej połowy życia. Młodzi gorliwcy żyją w przekonaniu, że wyjątkowość ogranicza się wyłącznie do nich.

Gwarantuję, że odkrycie prawdziwego "ja" to przeżycie porównywalne ze zrzuceniem z siebie wielotonowego ciężaru. Nie musimy już konstruować, chronić ani lansować wyidealizowanego obrazu siebie. Życie w prawdziwym "ja", choć nigdy nie udaje się nam w nim wytrwać dwadzieścia cztery godziny na dobę, jest znacznie szczęśliwsze. Raz odkryte, staje się sferą, do której zawsze możemy powrócić. Odnajdujemy wreszcie alternatywę dla naszego fałszywego "ja". Jak Jakub budzimy się ze snu, dołączając do chóru mistyków wszystkich epok: "cały czas tu byłeś, a ja nie wiedziałem" (Rdz 28, 16 - tłum. aut.). Jakub wylewa oliwę na kamień, który służył mu za wezgłowie, gdy miał widzenie podczas snu, i nazywa to miejsce Betel, to jest "Dom Boży i brama nieba" (Rdz 28, 17-18). Następnie zabiera ze sobą tę obecność we wszystkie miejsca, do których się udaje. Bramie nieba przypisane jest najpierw jedno określone miejsce; potem nosimy ją ze sobą, aż wreszcie odnajdujemy wszędzie. Na tym polega rozwój życia duchowego.

Zainteresowała Cię ta pozycja? Sięgnij po nią.

Nieśmiertelny diament - zdjęcie w treści artykułuNieśmiertelny diament. W poszukiwaniu prawdziwego ja - Richard Rohr, tłum. Marek Chojnacki - zdobądź własny egzemplarz

O. Richard Rohr uważa, że odpowiedzią na te pytania jest nasze prawdziwe "ja". To ta część nas samych, która wie, kim w rzeczywistości jesteśmy niezależnie od tego, co myślimy o sobie, albo co inni o nas mówią. Droga do prawdziwego "ja" prowadzi przez radykalną transformację przypominającą Zmartwychwstanie Jezusa. To przeżycie śmierci rozumianej jako utrata kontroli nad wszystkim oraz odarcie z wszelkich kostiumów, w jakie się w życiu ubraliśmy.

Nieśmiertelny diament - nasza najgłębsza tożsamość, która objawia w nas to, co odwieczne i co uczestniczy w Tym, Który Jest.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Nieśmiertelny diament
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.