Pytałam Boga: „Dlaczego nie dajesz mi upragnionego dziecka, skoro jestem tak blisko Ciebie?”.

- Myślę, że posiadanie dziecka bywa demonizowane przez otoczenie. Do mnie trafiały same negatywne wiadomości: że jak zostaniesz mamą, to koniec z twoim spełnionym życiem, zostają tylko pieluchy, bety i nieprzespane noce, że się w tym zakopiesz. Był taki moment, kiedy mój mąż mówił, że jak sami nie zostaniemy rodzicami, to będziemy musieli pomyśleć nad jakąś alternatywą. Ja też miałam takie myśli i pytałam Boga: „Dlaczego nie dajesz mi upragnionego dziecka, skoro jestem tak blisko Ciebie?” - mówi aktorka teatralna i filmowa Dominika Gwit-Dunaszewska w rozmowie z Katarzyną Olubińską.
Wywiad jest fragmentem książki Katarzyny Olubińskiej "Mama w wielkim mieście" wydanej przez Wydawnictwo WAM.
Katarzyna Olubińska: Zanim zostałaś mamą, bardzo dużo przeszłaś, żeby to marzenie się spełniło. Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy?
Dominika Gwit-Dunaszewska: - Wiesz, ze mną było tak, że nigdy nie byłam kobietą, która marzyła o wielkim domu, rodzinie, trójce dzieci, psie i księciu na białym koniu. Zawsze poddawałam się życiu z nastawieniem: co będzie, to będzie. Liczyłam na siebie. Taka już byłam, że dążyłam do celu, do spełnienia marzeń. Za to bardzo marzyłam o tym, żeby zostać aktorką i robiłam wszystko, żeby tak się stało. Wiadomo – chciałam przeżyć wielką miłość, ale to zawsze było gdzieś obok, nie na pierwszym planie, i też się nigdy nie udawało, wręcz wydawało się bez sensu. (...) Wielka miłość zakwitła w 2016 roku. Jednocześnie pod koniec tego roku zaczęłam czuć, że coś jest nie tak ze mną, z moim ciałem, bo ono się co chwilę zmieniało – albo się głodziłam, albo tyłam na potęgę, jak to się mówi, „z powietrza”. Oczywiście przybieranie na wadze lub jej tracenie nie pojawiało się znikąd, ale było niewspółmierne do tego, jak żyłam. Postanowiłam sprawdzić, co mi jest.
W 2018 roku poszłam do genialnej pani doktor, ginekologendokrynolog. (...) Jak tylko weszłam na wizytę, lekarka powiedziała: „Fajnie, że pani jest, bo ja wiem, na co pani choruje”. I tak po trzydziestu latach – bo miałam wtedy trzydzieści lat – dowiedziałam się, że choruję na zespół metaboliczny. W tym roku mija więc już sześć lat, odkąd zdiagnozowano u mnie ten zespół, w skład którego wchodzi między innymi niepłodność pierwotna. Lekarka uświadomiła mi, że jeżeli od razu nie zaczniemy czegoś z tym robić, to może być tak, że nie będę miała dzieci. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle chcę je mieć, bo właściwie cały czas gdzieś głęboko w sercu czułam, że jeżeli będę miała dziecko, to sobie z nim nie poradzę, i ta moja misterna piramida, którą do tej pory zbudowałam, runie. Wydawało mi się, że wpadnę w depresję i nie będę w stanie w ogóle funkcjonować. I wtedy usłyszałam, że dzieci mieć nie będę…
Jak zareagowałaś na tę diagnozę?
- To był dla mnie wielki szok. Myślałam, że nie chcę budować własnej rodziny, ale jak się dowiedziałam, że mogłabym jej nie mieć, to wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jej potrzebuję. Zawzięłam się. Zaczęłam leczenie. Przez pięć kolejnych lat leczyłam się bardzo intensywnie, w tym między innymi niepłodność; były tabletki, zastrzyki, pobyty w szpitalu na badaniach, potem zmiany leczenia, bo nie przynosiło skutków… Dużo przeszłam. Cały jednak czas w trakcie tych terapii wiedziałam, że robię to wszystko, bo chcę mieć dziecko, mimo że bardzo się tego boję.
Czego dokładnie się bałaś? Skąd ten strach?
- Tego, że sobie po prostu nie poradzę, że tego nie ogarnę. Sama nie wiem, dlaczego tak myślałam…
Muszę przyznać, że ze mną było podobnie… Śniło mi się na przykład kiedyś, że mam dziecko, ale nie umiem go nakarmić.
- Ja nic nie wiedziałam o dzieciach, byłam totalnie zielona. Dopiero później, kiedy mój synek już był na świecie, przypomniałam sobie, że przecież mój brat urodził się, jak miałam siedem lat, w związku z tym pewne rzeczy wiedziałam. Mimo to cały czas czułam, że sobie nie poradzę, że dzieci nie są dla mnie, że w ogóle małe dzieci, te pieluchy, to wszystko – zupełnie nie jest moje. Mało tego, myślę, że posiadanie dziecka bywa demonizowane przez otoczenie. Do mnie trafiały same negatywne wiadomości: że jak zostaniesz mamą, to koniec z twoim spełnionym życiem, zostają tylko pieluchy, bety i nieprzespane noce, że się w tym zakopiesz etc.
Czego się jeszcze bałaś, jakie były inne negatywne opinie, które słyszałaś? Że nie wrócisz do pracy? Dla mnie brzmi to dziwnie znajomo…
- Tak, to też słyszałam: że trudno wrócić po porodzie do pracy, że sobie nie poradzę, bo nie mam przy sobie rodziny, bo pochodzę z Pomorza, a mój mąż z Zagłębia, że skoro jesteśmy w Warszawie sami i bez wsparcia, to tego nie ogarniemy. Ja się po prostu bałam, że macierzyństwo zagrzebie mnie w świecie, w którym nie chcę żyć. Chciałam mieć rodzinę, dziecko i to wszystko, co się z tym wiąże, ale z drugiej strony chciałam też za chować siebie. Dlatego się bałam, że ten rodzinny świat mnie wchłonie, że zginę gdzieś pod pieluchami i że się spod nich nie wykopię. Postawiłam więc na siebie, zawzięłam się i podjęłam decyzję, że się nie dam. Są kobiety, które z ogromną przyjemnością zanurzają się w macie rzyństwie, i ja to naprawdę bardzo szanuję, ale sama tak po prostu nie chciałam. Dlatego dosyć szybko po porodzie wróciłam do pracy. Mój synek miał miesiąc, gdy poszłam na pierwszą próbę czytaną. Kiedy miał pięć miesięcy, zaczęłam regularne próby do spektakli. I jak dzisiaj przypominam sobie tamte wakacje, te próby trwające przez cały sierpień i wrzesień do dwóch spektakli naraz, z maluszkiem, to naprawdę nie wiem, jak to przeżyłam. Jestem z siebie dumna.
W dodatku, o czym wspomniałaś, oboje z mężem macie rodzinę daleko, więc wyobrażam sobie, jakie to musiało być dla ciebie trudne.
- To prawda. Musiałam zatrudnić nianię, bo nie było innej możliwości – jak już mówiłam, nie mamy tutaj po prostu nikogo, więc musimy mieć nianię. Tak naprawdę mamy dwie, bo jedną stałą i jedną „dochodzącą”. Ale na czas prób musiałam zatrudnić jedną z nich na cały etat. Była ze mną codziennie przez całe dwa miesiące tych najintensywniejszych prób w teatrze. Śmiałam się, że mam trzy dni w jednym dniu. Wstawałam z małym o piątej, bo on wtedy tak się budził. Do dziesiątej byłam z nim, potem przychodziła niania, a ja miałam próbę od jedenastej do szesnastej, a potem od siedemnastej znów byłam cała dla synka. Bardzo mało spałam, bo to był taki okres, że synek dosyć często budził się w nocy, i do dzisiaj nie wiem, jak przeszłam wtedy te wszystkie próby. Ale to zrobiłam. Bardzo chciałam w tym wszystkim zachować równowagę i stanęłam na głowie, na rzęsach, zapierałam się nogami, żeby nie zakopać siebie w domu z tym całym macierzyństwem.
Czy zdarzały ci się wyrzuty sumienia? Oskarżałaś się, że może za szybko wróciłaś do pracy?
- Nie mogę powiedzieć, że nie miałam wyrzutów sumienia, myślałam, że może za szybko wróciłam do pracy albo może nie powinnam tego wszystkiego robić, bo mój synek jest taki malutki. Mimo to już w marcu, jak dziecko miało dwa miesiące, poszłam zagrać w Pruszkowie swój standup muzyczny z okazji Dnia Kobiet – tylko jeden wieczór. Nie było mnie cztery godziny, ale jak stanęłam wtedy na tej scenie, to już wiedziałam, że muszę o to zawalczyć – bo ja chcę z tego żyć, bo scena jest moją największą pasją w życiu i tylko wtedy będę najlepszą mamą, jaką mogę być, kiedy nie zrezygnuję z siebie. I tak zrobiłam.
Ta pierwsza jesień była dla nas bardzo wymagająca, bo wróciłam do pracy na pełnej petardzie od września, jeżdżąc po Polsce: piątek, sobota, niedziela. Ale poradziliśmy sobie. Było ciężko, i to bardzo, bo mój mąż też miał sporo pracy, i faktycznie zdarzały się takie kryzysy, że było dużo płaczu, bo po prostu byliśmy zmęczeni. Ale liczy się to, że przeżyliśmy i najgorsze jest już za nami. Tak jak mówiłam, często się zastanawiam, czy dobrze zrobiłam, miewam wyrzuty sumienia, że może nie powinnam tyle pracować; myślałam o tym, czy przypadkiem ludzie na mnie krzywo nie patrzą, że tak a nie inaczej postanowiłam…
Docierały do ciebie jakieś komentarze dotyczące twoich decyzji?
- Nie. Sama się wpędzałam w takie poczucie winy i zadawałam sobie pytanie, czy dobrze robię, ale jednocześnie wiedziałam, że tak – bo tak to sobie wymarzyłam i tak chciałam, żeby moje życie wyglądało: by realizować się jako matka, jako kobieta i jako aktorka. Ja kobieta i ja aktorka to jedno – naprawdę nie umiem żyć bez sceny, ona jest moim żywiołem. I może to samolubne, może egoistyczne – czasem się nad tym zastanawiałam, ale po prostu wiedziałam, że jeśli tylko zachowam tę równowagę, to będę spełnioną kobietą.
A miałaś takie myśli, że może teraz ten telefon z propozycjami nie zadzwoni, bo zostałaś mamą, i coś cię ominie?
- Na szczęście nie. Byłam już umówiona na spektakle, jak byłam w ciąży. Wiedziałam, że czeka na mnie praca, że ludzie na mnie czekają. Dostałam tylko informację, że w wakacje będą próby, i potwierdziłam, że do tego czasu się „ogarnę”. Potem oczywiście życie trochę zweryfikowało te ustalenia. Pewnie rozumiesz, co mam na myśli…
Oj, rozumiem i uśmiecham się na samą myśl, jak to było u mnie, bo też wcześniej sporo sobie wyobrażałam, a życie jednak weryfikuje nasze plany… Zanim o tym porozmawiamy, chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do momentu walki o bycie mamą, a więc zanim to wszystko się spełniło. Ośmielam się o to zapytać, bo mam dookoła siebie tak wiele kobiet, które chciałyby mieć dzieci, a nie mogą. Twoja historia mogłaby dać im nadzieję. Co tobie wtedy pomogło, co podnosiło cię na duchu?
- Miłość, mąż, rodzina, Pan Bóg. Po prostu wiedziałam, że wiodę dobre życie, że razem z mężem staramy się żyć w zgodzie ze sobą, blisko Pana Jezusa, bo jesteśmy wierzącymi ludźmi. Wiedziałam, że to jest moja siła i Bóg nas nie zostawi. Był taki moment, kiedy mój mąż mówił, że jak sami nie zostaniemy rodzicami, to będziemy musieli pomyśleć nad jakąś alternatywą. Nie wiedzieliśmy do końca, na czym miałaby polegać, ale chodziło o to, że były w nas pokłady miłości do wykorzystania: że już sobie samym daliśmy tyle, ile mogliśmy, i jeszcze zostało coś, co chcielibyśmy spożytkować. I mój mąż głośno o tym mówił, że coś będziemy musieli wymyślić, coś zrobić – może zaangażować się charytatywnie. Ja też miałam takie myśli i pytałam Boga: „Dlaczego nie dajesz mi upragnionego dziecka, skoro jestem tak blisko Ciebie?”.
Były też takie momenty, że na tych hormonach strasznie płakałam, i raz poszłam do spowiedzi do naszego przyjaciela księdza i też mu ryczałam, bo już nie dawałam rady – po prostu nie miałam siły. Wtedy dostałam od niego przepiękną figurę Najświętszej Panienki, która jest w ciąży z Panem Jezusem – to figurka z klasztoru bernardynów w Skępem, Matka Boska Skępska (bo my należymy do parafii bernardynów).
Nigdy o niej nie słyszałam. Czy Ona cię jakoś szczególnie prowadziła w tym trudnym czasie?
- Pojechaliśmy do tego Skępego z naszym ojcem i Ją po prostu poprosiliśmy o dar potomstwa – dostaliśmy specjalną modlitwę, odmówiliśmy ją. Wierzę, że to był cud, iż zaszłam w ciążę, bo już wtedy traciłam nadzieję. Byliśmy tam w kwietniu 2021 roku i potem do końca roku jeszcze się leczyłam, leczyłam i leczyłam. W końcu się załamałam i powiedziałam, że chrzanię to. Rok później, czyli rok od pobytu w Skępem, a pół roku po przerwaniu leczenia, zaszłam w ciążę. To jest piękne – wierzę, że Bóg nas wysłuchał. Dlatego figura Matki Boskiej Skępskiej stoi przy moim łóżku cały czas i będzie już tam stała do końca życia, bo wierzę w to, że Ona przy mnie jest – przy mnie i przy naszej rodzinie.
---
Tekst jest fragmentem książki Katarzyny Olubińskiej "Mama w wielkim mieście", wydanej przez Wydawnictwo WAM.
Skomentuj artykuł