Tracisz wpływ na swoje dziecko? Przestań się tym zamartwiać. Zobacz, co możesz zrobić

Co robić, gdy dzieci rosną i pojawia się coraz więcej zmartwień? Gdy zaczynają same wybierać, a te wybory są całkiem inne niż to, czego uczyłaś? Poczucie porażki i utraty wpływu na życie własnego dziecka nie jest łatwym doświadczeniem. Jak wtedy o siebie i dziecko zadbać?
We wtorki Wielkiego Postu na macierzyńsko-duchowy cykl tekstów zapraszają nasze publicystki: Magdalena Urbańska i Agata Rusek.
Usiądź wygodnie, pogadajmy od serca
Zachęcamy Cię do zaparzenia kubka ciepłej kawy i zatrzymania. Usiądź wygodnie, pogadajmy z serca do serca. Zapraszamy Cię do wspólnej wielkopostnej wędrówki po meandrach duchowości matki i do przyjrzenia się wyzwaniom, jakie się z tym wiążą. Dzielimy się tutaj swoją wrażliwością, naszym spojrzeniem i doświadczeniem - odpowiadając w jakiś sposób na pytania, które do nas spływają. Nie wiemy na jakim etapie życia dziś jesteś. Mamy jednak nadzieję, że uda nam się spotkać i otulić słowami to, co wydaje się odbierać oddech. Pamiętaj, jesteś wystarczająca, nawet wtedy, gdy martwisz się nieustannie o przyszłość swoich dzieci…
Moje dziecko wybiera tak, jak nie chcę. Co mogę zrobić?
Gdy moje dzieci były małe, miałam jakieś poczucie wpływu na nie i kontroli. Mogłam decydować, co i jak je otacza. Dziś mój nastolatek czyta rzeczy, których nie chcę i spotyka się z kolegami, którzy mi się nie podobają. Co mogę z tym zrobić?
Magda: Mam na swoim koncie doświadczenie „kolegów”, którzy bardzo mi się nie podobali. Mój syn wiedział, że za nimi nie przepadam, wiedział też dlaczego. Mówiłam mu o tym wprost, otwarcie, ale tak, by nie czuł się atakowany. Starałam się mówić słowa w stylu „synku, to są twoi koledzy, ja nie muszę się z nimi spotykać, ale ich zachowanie mi się nie podoba. Możesz zapraszać ich do domu, ale w naszym mieszkaniu panują moje reguły zachowania”. Gdy ci koledzy przychodzili, traktowałam ich życzliwie i starałam się nie przewracać oczami na ich widok. Częstowałam najlepszą gorącą czekoladą, jaką znalazłam w szafce. Mój syn to widział. Wiedział, że może przyjść i pogadać o tych relacjach. Uważam to za jeden z moich macierzyńskich sukcesów. Z czasem sam zmienił towarzystwo, widząc, że moje obawy były słuszne. Jednak to czego nauczyłam się jako mama, to tego, że mogę się starać, kontrolować, zakazywać, a dziecko i tak zrobi po swojemu. Jeśli będziemy go za mocno dociskać, zacznie kłamać i kombinować. Lepiej postawić na szczerość w relacji, niż nakazy i zakazy.
Agata: Jak w tym przykładzie z gumką w gaciach - jak zbyt mocno naciągniesz, to prędzej czy później trzepnie cię w tyłek [śmiech].
Magda: Właśnie! Albo w twarz! [śmiech]. A co do treści, które czytają moje dzieci – o tym też staram się rozmawiać. Wiem, że mój syn nie powie mi wszystkiego. To jest naturalne i uważam, że przychodzi taki czas, że trzeba to po prostu wziąć na klatę. To, co jest w moim zasięgu, to bycie otwartą na rozmowę i bycie świadkiem. I najważniejsze: pilnuję, by nie wypowiadać słów: „a nie mówiłam?”. One nie otwierają na dialog…
Do tego ma prowadzić wychowanie, ale to wcale nie jest łatwe
Agata: Tak. “A nie mówiłam?” doskonale zniechęca do kontaktu - też staram się go unikać, choć ciężko czasami wytrwać w tym postanowieniu, jak się to ciśnie na usta, jak kusi, by rzucić choćby pod nosem… Natomiast wracając do pytania - muszę przyznać, że ja się w nim bardzo widzę. W naszej rodzinie wypłynęliśmy już szeroko na te dzikie morza, w których dziecko samo podejmuje decyzje. Co gorsza, one nie są zbieżne z moimi pragnieniami i pouczeniami! A tak się przecież starałam, tyle wysiłku w te dziecięce fundamenty włożyłam [śmiech].
Przyznaję, że czuję się bardzo niekomfortowo w takich sytuacjach, bo na poziomie rozumu cieszę się z tego, że nasze starsze dzieci są już samodzielne, odkrywają (czasami metodą prób i błędów) swoją tożsamość i wyznaczają własne ścieżki. Tak powinno być, taka kolej rzeczy, do tego ma prowadzić wychowanie, także to w wierze, że w pewnym momencie wypuszczamy z rąk. Ale na poziomie serca, uczuć i moich matczynych emocji widzę w sobie mnóstwo lęków o ich przyszłość i takie przemożne pragnienie uchronienia ich przed wszelkim złem tego świata. I w takich momentach czuję wielką wdzięczność do Pana Boga, że jest w nas i rozum, i sfera uczuć. Moje wewnętrzne dialogi między rozumem a sercem są oczywiście męczące, ale one pomagają mi rozeznawać i szukać mojej własnej, matczynej drogi: gdzie powinnam zareagować wyraźniej, gdzie się odezwać, gdzie lepiej zamilczeć, a gdzie wejść z impetem orkanu.
Nie bój się. Twój wysiłek nie ginie
Bardzo też w takich sytuacjach pomaga mi mąż. Gdy zaczynam się zamartwiać i za bardzo fiksować na życiu moich dojrzewających dzieci, często powtarza mi “Ale, Kotuś, powiedz mi, czy ty masz wpływ na to, czy on się będzie z Grześkiem Łobuziakiem bawił? No nie masz. Zrobi, co zechce. Więc przestań zajmować się tym, na co nie masz wpływu”. To mnie zawsze jakoś zatrzymuje i pozwala przyjrzeć się, poszukać, gdzie jeszcze mam wpływ. Czasem paradoksalnie okazuje się, że zostawienie jakiegoś tematu “w spokoju” przynosi dużo lepsze efekty niż wałkowanie go z dzieckiem. Warto powtarzać sobie, zwłaszcza gdy przychodzi okres dewastacji dotychczasowych relacji na linii dziecko-rodzic, że nie giną te wartości, które się już dziecku wpoiło. Czasem może bunt je podkopać albo zakryć kłębowiskiem emocji, ale nasz rodzicielski wysiłek nigdy nie jest zupełnie bezowocny.
Magda: Myślę i bardzo mocno czuję, że bezcenne jest to, co teraz powiedziałaś. Nasze dotychczasowe wysiłki nie giną, nie dezaktywują się, nie przedawniają. One po prostu są chwilowo ukryte, działają jak aplikacja w telefonie - gdzieś w tle. Czasem mnie się wydaje, że moje dziecko odpłynęło na takie bezkresy, że trzeba szukać go w głębi oceanu, a ono po prostu szuka siebie, na swój sposób. I wie, gdzie jest jego bezpieczny port. Samo musi dojrzeć, by do niego wrócić. Na tym też polega wychowanie. Trudne to i boli. Czasem zostaje nam tylko i aż modlitwa.
Szukaj odskoczni od zamartwiania się tym, co dzieje się z Twoim dzieckiem
Agata: Tak, modlitwa - i może jeszcze odwoływanie się do własnych wspomnień. Wiadomo, że różne są domy, rodziny, z których się wyszło. Ale wydaje mi się, że świadomość tego, że rodzice mają na nas ogromny wpływ, też jest uniwersalna. I ta myśl może w tym kontekście pokrzepiać: skoro ja w tym wieku też się kłóciłam z rodzicami, a teraz, z perspektywy czasu widzę, jak ważne jest to, że tu mi nie pozwolili na to, a tam byli bardzo wyrozumiali, gdy zrobiłam jakąś głupotę, to może być dla mnie jakaś taka trampolina, odskocznia od zbytniego zamartwiania się.
Magda: To prawda… W ogóle takie szersze spojrzenie bywa bardzo uwalniające - gdy patrzę na siebie w tym wieku, w którym teraz jest moje dziecko albo wyobrażam je sobie za dziesięć lat. I nagle okazuje się, że problem z TERAZ nie jest taki straszny, jak mi się obecnie wydaje. To jest jednak strasznie trudna sztuka, bo tu i teraz buzują w nas zranione uczucia. Warto się jednak zatrzymać. Odetchnąć i spojrzeć z większą nadzieją!
Co robić, gdy dziecko buntuje się i nie chce chodzić na niedzielną mszę?
Co zrobić, gdy nastolatek niechętnie chodzi na niedzielne Msze święte lub zdarza się, że tak się zbuntuje, że nie idzie. Przeczekać bunt czy zmuszać?
Agata: Zastanowiłabym się najpierw, o jakim nastolatku mówimy. Bo wydaje mi się, że inne opcje otwierają się, gdy rozmawiamy o dwunastolatku, a inne, gdy mowa o piętnastolatku. O ile nie wyobrażam sobie, że mogłabym tego starszego jakoś zmusić do pójścia (i że przyniosłoby to jakiekolwiek dobre owoce), to z początkującym nastolatkiem ustalałabym jeszcze jasne zasady i zabiegała o ich przestrzeganie. U nas dość dobrze sprawdza się to, że dzieci mają dość jasno określoną drogę naszego towarzyszenia im w wierze i pewnych wymagań, które jako rodzice im stawiamy.
I tak Pierwsza Komunia jest tym momentem, od którego jeśli dziecko nie chce, nie musi uczestniczyć już w wieczornej rodzinnej modlitwie. Oczywiście my liczymy i zachęcamy, że w takich wieczorach pomodli się samo, ale jakby w ogóle nie dyskutujemy z tym, gdy czasami (rzadko, bo rzadko, ale jednak zdarzają się takie dni) starszaki nie chcą modlić się z nami. Drugi kamień milowy to bierzmowanie. Do tego momentu oczekujemy i pilnujemy, by dziecko chodziło na mszę niedzielną. Ale też to nie jest tak, że stawiamy się w tej kwestii na pozycji jakichś żandarmów. Jeśli nasz jedenastolatek nie chce iść z nami na mszę (np. bo na "szesnastce" jest “długo”), to szukamy razem takiego rozwiązania, by sam zechciał iść (mówimy np. “ej, na dziesiątą będzie śpiewać schola”, a może ze skautami na innym osiedlu, a może na mszę cichą o 15.00 pójdziesz?”). Oczywiście w dużym mieście mamy luksus przebierania w ofertach, ale też myślę, że to jest jakaś perspektywa do szukania propozycji pasującej do mojego dziecka.
Nie moralizuj, mów o swoim doświadczeniu
Magda: U nas jest podobnie, choć jednak ciut inaczej. Mój starszy syn lubi rytm, przewidywalność. Naturalne, wdrukowane wręcz jest wspólne wyjście na Mszę w niedzielę i święta. Co jeśli by się zbuntował i powiedział, że nie pójdzie? Nie wiem… Myślę, że zareagowałabym słowami, że nie ma takiej opcji. Jak miałabym go zmusić? Nie mam bladego pojęcia. Czuję, że bym go nie zmuszała. To, co mogłam zrobić i nadal robię, to pomoc w formowaniu jego sumienia. Dużo rozmawiamy o tym, co jest dla nas ważne, dlaczego wiara jest dla nas cenna. Syn widzi, że wynika ona z naszych przekonań, ale i konkretnych decyzji, które czasem bywają niewygodne i trzeba coś poświęcić, by np. pójść wieczorem na drogę krzyżową. Staram się być świadkiem. Mam nadzieję, że na tyle autentycznym, że nawet jeśli moje dzieci kiedyś się zbuntują, to szybko znajdą drogę powrotną. Nie moralizuję, ale mówię o moim doświadczeniu. O dobru, jakie dostaję w konfesjonale, o tym, jak cieszę się, że mogę przyjąć komunię na mszy, bo sakramenty pomagają mi w walce z chorobą. Bycie świadkiem - to jest chyba coś, co jest we mnie najgłębiej.
Myślę też w tym pytaniu o mamie, która je zadała. Nie żyj w poczuciu winy, roztrząsaniu, co zrobiłaś źle, gdzie zawaliłaś, co mogłaś zrobić inaczej… Warto zobaczyć co mogę zrobić, by było lepiej. By samej rzeczywiście być autentycznym, radosnym świadkiem. Jednak bez taplania się w błotku beznadziejności i poczucia winy, frustracji, czy gniewu. Te uczucia mogą się pojawić, ale niech nie wpływają na waszą relację.
Szantaż emocjonalny to zła droga. Popsuje tylko relacje
Agata: Na mnie swego czasu duże wrażenie zrobiło świadectwo pewnej bardzo wierzącej mamy, takiego dla mnie osobiście wzoru katolickiego wychowania. Opowiadała, jak bardzo trudno jej było na poziomie emocji zaakceptować, że jej szesnastoletni syn powiedział, że nie chce i nie pójdzie z nimi w niedzielę do kościoła. Wstrząs był tym większy, że nic nie zapowiadało, że jakiś bunt się w nim rodzi. A tu gruchnął im w niedzielny poranek prosto w oczy, że nie idzie. Wyznała, że ogromnie wiele ją kosztowało energii, by nie skomentować czy nie zacząć próbować na nim wymuszać pójścia. Kusiło sięgnięcie po szantaż emocjonalny czy jakąś groźbę. Udało się jej jednak nad tym zapanować. Zebrali się: ona, mąż i dwójka młodszych dzieci i poszli na Eucharystię poruszeni, smutni, ale tłumacząc sobie w głowie, że najstarszy jest już na tyle dojrzały, że powinien podjąć tę decyzję sam.
Powrót do domu po mszy wystawił ich cierpliwość na kolejną próbę i mężowi puściły nerwy. Syn siedział z nosem w komputerze i “nawalał” w jakąś strzelankę z kolegami z klasy. “Wybrałeś głupią grę zamiast Pana Jezusa?!” - syknął mąż, zatrzaskując drzwi do pokoju dziecka. W domu zapanowała “lodowata atmosfera”. Przez kolejne dni - wspominała ta mama - jej główny wysiłek i większość energii zabierało to, by wspólnie z mężem dać synowi wolność wyboru i nie próbować skłonić go do pójścia na Eucharystię szantażem emocjonalnym. Próbowała z synem także rozmawiać, ale odnosiła wrażenie, że każde podejście do tego tematu, tylko jeszcze bardziej utwierdzało go w decyzji o niechodzeniu do Kościoła. Stanęło na tym, że w każdą niedzielę pytali go rano, czy wybierze się dziś na mszę i nie kontynuowali tematu po jego zdecydowanym "nie" - tylko po powrocie z Eucharystii mówili mu z miłością: “Brakowało nam Ciebie”. Minęły dobre dwa miesiące, gdy którejś niedzieli syn po prostu bez słowa doszedł do nich w drodze do kościoła. Ta mama podkreślała, że niestety nie wie, co wpłynęło na zmianę jego postępowania, ale myślę sobie, że to danie wolności wyboru i wyrażenie tęsknoty za wspólnym, rodzinnym przeżywaniem mszy miało tu duże znaczenie.
Magda: Wow! Dla mnie to jest piękne i mocne świadectwo, dziękuję Ci za nie, Agato! Marzy mi się taka właśnie dojrzałość w relacji z moimi synami. Życzę jej każdej z nas.
Skomentuj artykuł