Jestem homoseksualną katoliczką. Długo nie czułam wsparcia Kościoła

(fot. Casper Nichols / Unsplash)

"Moje doświadczenia z kapłanami w konfesjonale są takie, że większość z nich nie była w stanie w żaden sposób zareagować. Być może to było lepsze, niż próbowanie na siłę. Gdy mówiłam o problemie i o grzechu, z którym się borykam, następowała cisza".

Jakub: Porozmawiajmy jeszcze o czymś, co być może jest dla was też bolesne. Obie jesteście wierzące, praktykujące. Czy czujecie się częścią Kościoła? Jak się w nim układają losy takich ludzi jak wy? Jak się czułyście z tak dramatycznymi, głęboko emocjonalnymi przeżyciami?

Judyta: Będąc zwykłą katoliczką, nie uczestnicząc w życiu żadnej wspólnoty, czułam się strasznie osamotniona. Nie czułam wsparcia Kościoła.

Jakub: A teraz jesteś we wspólnocie?

Judyta: Tak. Wspólnota spotyka się raz w tygodniu i działa też ewangelizacyjnie.

Jakub: Ale nie jest związana z homoseksualizmem?

Judyta: Nie, to jest zwykła wspólnota przy parafii. Kiedy do niej dołączyłam, zaufałam jednej osobie, od której później uzyskałam wsparcie i regularne towarzyszenie. Do tego momentu słyszałam jednak tylko negatywne, ogólne wypowiedzi w stosunku do zachowań homoseksualnych. One niestety często przeradzały się w negację całego człowieka. Brakowało mi mądrych wypowiedzi, też na temat homoseksualizmu, słów, które podnoszą, nie wykluczają, dają moc, by walczyć.

Natomiast przy spowiedzi, która była dla mnie zawsze ogromną walką, chyba nigdy nie zostałam potępiona lub odrzucona. W ciągu tych kilkunastu lat spotkałam kilku kapłanów, którzy towarzyszyli mi w moich zmaganiach. To jest relacja, która wymaga bycia ojcem, nie tylko figurą. Dla mnie kapłan na początku był jedyną osobą, z którą mogłam o tym rozmawiać przy spowiedzi. I wiele zależało od jego podejścia. Na początku stały spowiednik był dla mnie wsparciem, aby wytrwale wyznawać ten sam grzech. Pomagało mi bardzo to, że mnie nie potępiał i zadziwiała mnie jego cierpliwość do mnie. I pomimo ciągłych nawrotów i upadków nie rezygnował z prowadzenia mnie.

Widzę, że bardzo dużo dobra dokonało się przez właściwe stawianie granic i nazywanie rzeczy po imieniu. Uczyłam się też przyjmować paniczny lęk, że mogę tę osobę stracić i uczyłam się zaufania. I choć chciałam bardzo dużo w takiej relacji, to potrzebowałam też granic: „Słuchaj, dzisiaj nie mogę, ale jestem dla ciebie” itd. Niezwykle uzdrawiające jest to, że ktoś jest, nie znika. Z całą pewnością taka relacja wymaga dużej empatii i uważności od kapłana.

Weronika: Moje doświadczenia z kapłanami w konfesjonale są takie, że większość z nich nie była w stanie w żaden sposób zareagować. Być może to było lepsze, niż próbowanie na siłę. Gdy mówiłam o problemie i o grzechu, z którym się borykam, następowała cisza. Dopiero po wielu próbach udało mi się spotkać kapłana, który przyjmował mnie całą, także z moim cierpieniem. Ważne dla mnie było to, że towarzyszył już wcześniej kobiecie z takimi skłonnościami i to mnie otworzyło. Czułam się bezpiecznie, widząc, że ten człowiek się nie przestraszy i ma jakieś doświadczenie. Nie oczekiwał ode mnie natychmiastowego zerwania z grzechem, przyjmował mnie taką, jaką wtedy byłam, jednocześnie stawiając zdrowe granice i wymagania. Oprócz spowiedzi jako sakramentu niezwykle ważna była dla mnie żywa relacja z nim, w której uczyłam się ufać. Kiedy został przeniesiony na inną parafię, odczułam wielką stratę.

Judyta: Mimo wszystko widzę, że ogromnie brakuje osób, które odważą się nie iść na skróty. Czyli z jednej strony mnie nie odrzucą i nie osądzą, z drugiej nie będą chcieli mnie zmuszać do akceptacji czegoś, czego ja nie chcę zaakceptować. Zawsze szukałam kogoś, kto będzie wierzył we mnie i razem ze mną pokonywał trudności. Ale o to bardzo trudno, zarówno w Kościele, jak i ogólnie w życiu. Moim marzeniem było usłyszeć podczas rekolekcji czy kazania niedzielnego, że dla takich osób jest nadzieja, miłosierdzie, pomoc. I że te zmagania są pełne bólu.

Jakub: Gdy przechodzimy przez takie niestandardowe doświadczenia, w których trudno jest otrzymać empatię, czujemy się osamotnieni. Śmierć najbliższych osób… my to przeżywamy, ale nikt poza nami. Jak przyjechałem do domu po śmierci mojego ojca, to poczułem się lepiej, bo wszyscy to przeżywaliśmy. Mama, siostra, szwagier. I to było ok. Ale kiedy wróciłem do siebie i nikt tego nie przeżywał, czułem się samotny. To przeżycie mnie izolowało. Dopiero po jakimś czasie ludzie wokół weszli w to przeżywanie. Więc różne rzeczy mogą się zdarzyć. Nieuleczalna choroba, która nas wyklucza. I trudno tu oczekiwać jakiejś głębokiej empatii, bo skąd druga strona ma wiedzieć, jak się zachować. Pomimo dobrej woli.

Judyta: I trudne jest to osamotnienie w byciu ocenianym. Wydaje mi się, że za mało wiemy o homoseksualizmie. Uczestniczymy tylko w wojnie między stronami. Nie mówi się dojrzale na ten temat. Fakt, że to jest tematyka, którą ciągle się poznaje. Sami wewnątrz Kościoła jesteśmy też mocno podzieleni. A tu bardzo ważne jest oddzielenie ideologii od historii konkretnych osób. Ideologia zawsze niszczy i nie chcę jej popierać. Ale mam obawę, że w tej wojnie na hasła gubi się cierpiącego człowieka. Więcej możemy pomóc, ofiarując swój czas na cierpliwe wysłuchanie takiej osoby niż wydając suchy osąd moralny, który tylko stworzy jeszcze większy dystans. Choć muszę też przyznać, że ważne jest, aby Kościół miał odwagę mówić, co jest dobre, a co złe. To mi lata temu dawało jasność, co znaczy wybrać Chrystusa i Jego naukę. Milcząca postawa Kościoła na Zachodzie doprowadziła do totalnego zagubienia. Ten brak jakiegokolwiek stabilnego odniesienia jest dramatem dla każdej osoby, która nie dość, że nie wie, kim jest, to jeszcze nie ma żadnego drogowskazu, żadnego wiarygodnego oparcia.

Druga kwestia, która dotyka ludzi z kręgu Kościoła, a która mnie bardzo raniła, to patrzenie na mnie przez pryzmat seksualności. Na przykład kiedy ktoś, kto poznał moją historię, zarzucił mi, że nocując z jakąś grupą dziewczyn na wyjeździe dopuściłam się czegoś niewłaściwego, bo na pewno z mojej strony to było nieczyste lub gdy witałam się z kimś, całując się na przywitanie, to na pewno był w tym podtekst seksualny.

Weronika: Tak, ale to mogło być projektowanie pewnych lęków tych osób. Ja w pewnym momencie sama zaczęłam się czuć zagrożeniem dla innych w Kościele.

Jakub: To może być taki głęboki brak zaufania, że w moich zachowaniach przecież kieruję się też rozumem.

Judyta: Na pewno w tej drodze przedzierania się ku życiu, bezcenne są też osoby świeckie, które mają głęboką i żywą relację z Bogiem i sobą. Na początku drogi wystarczy jedna szczera i głęboka relacja, aby rany osoby o skłonnościach homoseksualnych mogły się powoli uzdrawiać. Wymaga to jednak pewnej odwagi i dużej samoświadomości. Na przykład moja przyjaciółka poznając moją historię, musiała zmierzyć się najpierw ze swoją kobiecością i seksualnością. Musiała zrobić wgląd w to, co sama przeżywa. Jaką jest kobietą, gdzie ma rany. I to jej pomogło stanąć wobec mnie. Ale musiała zadać sobie te pytania, żeby czuć się bezpiecznie sama ze sobą i dać to bezpieczeństwo. I mieć świadomość tego, co i w jakim obszarze przeżywa. Tego typu relacja wymaga ogromnej głębi. Myślę, że wiele kobiet i mężczyzn ucieka od tego. My, kobiety, które doświadczamy skłonności homoseksualnych, jesteśmy bardzo wrażliwe na szczerość relacji. Od razu to wyczujemy. I badamy, czy po drugiej stronie jest ktoś prawdziwy i bezpieczny. Jesteśmy wymagające w budowaniu relacji. Ale jesteśmy też… fajne (śmiech) i możemy dużo dać.

Weronika: Myślę, że ta sfera orientacji seksualnej, tożsamości, wywołuje duży lęk. Bo być może każdy z nas w swojej historii miał takie momenty odkrywania w sobie pewnej skłonności. Jest to pewien etap. I z tym bardzo wielu ludzi ma problem. W rozmowach o odkłamywaniu pewnych mitów, na przykład o genie homoseksualizmu, który nie istnieje, choć ideolodzy wciąż promują tę teorię, pewna znajoma opowiedziała mi swoją historię. Okazało się, że w wieku 13-14 lat zaczęła ubierać się i zachowywać jak chłopiec i gdyby rodzice zareagowali w sposób promowany przez mainstream, czyli przyjęli to jako sygnał do zmiany płci, zrobiłaby sobie ogromną krzywdę. Więc trzeba uwrażliwienia na to, że nasza seksualność jest płynna.

* * *

Fragment pochodzi z książki „Zaplątani w pożądanie” wydanej przez Wydawnictwo 2RYBY.

Anonimowi Seksoholicy (SA) to wspólnota mężczyzn i kobiet, którzy dzielą się swoimi doświadczeniami, siłą i nadzieją, aby rozwiązać własny problem z uzależnieniem i pomagać innym w zdrowieniu. Jedynym warunkiem uczestnictwa w SA jest pragnienie zerwania z żądzą i osiągnięcia seksualnej trzeźwości. Jeśli sądzisz, że masz taki problem, odwiedź www.sa.org.pl – zrób test i zadzwoń.

Jeśli jesteś kobietą zmagającą się z niechcianymi skłonnościami homoseksualnymi i potrzebujesz pomocy, by żyć z Bogiem, doświadczając tych trudnych uczuć – napisz na adres grupy wsparcia dla kobiet: do.serca@yahoo.com.

Zachęcamy do lektury książki "Zaplątani w pożądanie". Już wkrótce opublikujemy fragmenty zawartych w niej rozmów.

 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jestem homoseksualną katoliczką. Długo nie czułam wsparcia Kościoła
Komentarze (5)
PW
Piotr Wójciak
9 lutego 2020, 09:41
Kiedy powstanie film o homoseksualizmie, pt. "Wielkie Kłamstwo"?
JJ
~Jan Jan
9 lutego 2020, 08:46
Nie ma czegoś takiego jak homoseksualna katoliczka! Przykładowo,to tak jakby ktoś twierdził, że jest katolickim złodziejem.
WR
~Wow Ras
14 lutego 2020, 13:40
Dlaczego nie? Katolik o orientacji homoseksualnej i już. Trzeba odróżnić czyny homo/hetero~seksualne od orientacji homo/hetero~seksualnej. To czy dopuszcza się czynów homoseksualnych (w katolicyzmie skategoryzowanych jako grzech ciężki) to już kwestia sumienia i konfesjonału, tak samo jak grzeszne czyny heteroseksualne - wspólnie zwane cudzołożeniem. Czy cudzołóstwo heteroseksualne jest mniej grzeszne od cudzołóstwa homoseksualnego?
AA
Agata Agata
16 lutego 2020, 19:43
Ja jestem homoseksualną katoliczką. Właśnie przez taką postawę jak Pana, od 15 lat poza Kościołem. Ps. Jeśli ktoś może polecić wspólnotę w Krakowie, gdzie można czuć się bezpiecznie, to będę wdzięczna.
TM
~Tomek Mazurek
5 lutego 2020, 17:51
Gdyby w Polsce było więcej biskupów na wzór abpa Rysia, to Judyta nie musiałby tak cierpieć.