Mój syn zachorował na raka [ŚWIADECTWO]

(fot. aj)
Beata Kanik

"Świat zawalił mi się na głowę! Nie wiedziałam, co robić, jak się zachować. Jak powiedzieć synowi, że czeka go leczenie w szpitalu?" - przeczytaj poruszające świadectwo walki z chorobą syna.

Pojechaliśmy do szpitala dowiedzieć się, co stało się z wynikiem. Był tam! Leżał sobie od pięciu miesięcy spokojnie wśród innych wyników. Diagnoza brzmiała: "GUZ POWRÓZKA NASIENNEGO PRAWEGO (LIPOMA? SARCOMA?)".

Nowotwór! Rak!

DEON.PL POLECA

Pierwszy z nich jest łagodny, drugi - złośliwy! Trzeba było szybko sprawdzić, który z nich zaatakował nasze dziecko. Świat zawalił mi się na głowę! Nie wiedziałam, co robić, jak się zachować. Jak powiedzieć synowi, że czeka go leczenie w szpitalu? Marcin na wiadomość o tym, że musi położyć się na onkologii, zareagował totalnym osłupieniem.

Był środek dnia, a on położył się do łóżka i leżał jak ten słup soli, w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Nie poszedł do pracy, nie chciał z nami rozmawiać. W takim stanie trwał do następnego dnia. Rano pojechał do szpitala.

Tam zrobiono mu serię badań, tomografię komputerową, a także powtórnie poddano analizie wycinek guza, który został pobrany podczas zabiegu. Na diagnozę trzeba było czekać kilka dni.

W końcu ogłoszono wyrok! Nie umiem opisać tego, co czułam, kiedy dowiedzieliśmy się, że nowotwór, który zaatakował organizm naszego syna, jest bardzo złośliwy. Był to dla mnie prawdziwy szok. Stałam jak sparaliżowana. Nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu, w głowie miałam pustkę, w uszach mi szumiało, a twarz paliła, jakby ktoś przykładał do niej ogień. Moje serce waliło tak mocno! Miałam wrażenie, że wyskoczy mi przez gardło.

Diagnoza: "Nowotwór złośliwy - SARCOMA"! Lekarka wyjaśniła, że atakuje on młodych mężczyzn między dziewiętnastym a trzydziestym rokiem życia. Uleczalny w dziewięćdziesięciu procentach, jeśli nie ma przerzutów.

Niestety, nasz syn miał przerzuty - pojawił się naciek na pęcherz moczowy. Bez leczenia to, co zostało "rozgrzebane" pięć miesięcy wcześniej, pogrążyło moje dziecko!

Mój skarb zaczął chemioterapię. Tydzień w szpitalu, dwa tygodnie na regenerację organizmu w domu, i znowu szpital, chemia. Tak w kółko. Marcin był dzielny. Nie wiem, co czuł, jakie myśli krążyły mu po głowie, nie chciał o tym z nami rozmawiać. Był dorosły, ale dla mnie był wciąż dzieckiem. Wracając pewnego razu z synem ze szpitala, próbowałam z nim porozmawiać na temat tego, co przeżywamy z powodu jego choroby.

Tak bardzo pragnęłam go zapewnić, że jesteśmy razem z nim, że to, co go spotkało, dotknęło nas wszystkich, że bardzo go kochamy, że nie jest sam. Nie pozwolił. Kiedy tylko zaczęłam mówić, przerwał mi i powiedział: "Mamo, wiem wszystko od pani doktor. Wiem, że jest to bardzo złośliwy nowotwór, że to bardzo niebezpieczna choroba. Nie chcę o tym rozmawiać, nie chcę wracać do tego tematu. Teraz się leczę i tego się trzymajmy. A co będzie potem? Życie pokaże. Obiecaj mi to, mamo!".

I co miałam zrobić ja, matka, wobec tak dojrzałej postawy zaledwie dwudziestodwuletniego człowieka?

Mogłam mu tylko obiecać, że zawsze będę z nim, że będę stała u jego boku i nie zostawię go samego w tej walce.
Radził sobie doskonale, był wspaniały w tej naszej wspólnej pielgrzymce. Między cyklami chemioterapii, jeśli tylko pozwalały mu na to siły, starał się żyć normalnie.

Miał kolegów, którzy wiernie przy nim trwali. To bardzo ważne, aby człowieka, który walczy z tak potwornym przeciwnikiem, nie zostawić samemu sobie. Wprawdzie bywały dni, gdy Marcin nie chciał, aby kumple go odwiedzali, bo potrzebował samotności, ale oni doskonale to rozumieli.

Bywały też takie, kiedy, choć byliśmy w domu tylko we dwoje, nie zamienił ze mną ani słowa. Nauczyłam się jednak znosić wszystko bez słowa skargi. Czasami tylko rzuciłam garnkiem w kuchni albo rozbijałam kotlety tak, że było w nich mnóstwo dziur. W ten sposób wyładowywałam całą złość i walczyłam z bezsilnością.

Marcin nigdy nie pozwalał mi zostawać na noc w szpitalu. Nawet kiedy czuł się bardzo źle i miał czterdzieści stopni gorączki, nie zgadzał się, bym mu towarzyszyła. "Jedź do domu, nie rób mi obciachu" - upierał się. W dzień przed operacją też nie pozwolił mi ze sobą zostać, choć tak bardzo go prosiłam.

"Chcę być sam, nie chcę nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać, koledzy też niech nie przyjeżdżają" - nalegał. A ja widziałam, jak bardzo cierpi, jak strasznie się boi. Matko Najświętsza! Jak to boli, jak bardzo boli, kiedy nie sposób pomóc swojemu dziecku! Kiedy można tylko patrzeć na jego cierpienie i milczeć, bo ono nie pozwala wypowiedzieć żadnego słowa, uczynić żadnego gestu. Nie pozostało mi nic innego jak uszanować jego wolę, choć jeden Pan Bóg wie, jak było mi ciężko.

(...)

Siedziałam przy łóżku mojego chłopca, do oczu cisnęły się łzy, ale nie płakałam, nie było mi wolno! On musiał widzieć mamę silną, mocną. Bo z tego widoku - mojej spokojnej, uśmiechniętej twarzy - czerpał siłę do dalszej walki ze swoim wrogiem. Jeśli ta twarz była smutna i zapłakana, to znaczyło, że jest bardzo źle.

A ja widziałam, jak Marcin starał się z niej wyczytać, jaki jest stan jego zdrowia. Ile mnie, matkę, kosztowało noszenie maski spokoju, za którą ukrywałam prawdziwe uczucia, wiem tylko ja i te matki, które musiały się zmierzyć z takim samym problemem. Nikt inny nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, nawet jeśli przez grzeczność i z dobrego serca mówi, że wie, co czułam i przez co przeszłam. Zaczęła się nasza droga przez piekło, tutaj, na ziemi. Było bardzo źle!

Lekarz zaprosił mnie do gabinetu i tam starał się wytłumaczyć, używając jak najmniej terminów medycznych, jak ocenia stan mojego chłopca. Niestety, z tego, co usłyszałam tego dnia, nic nie zostało w mojej głowie, nic nie umiałam przekazać domownikom. Mój świat się walił, a mi pozostało jedynie szukać ratunku u Boga.

W głowie mi się kręciło. Czułam, jak spod nóg usuwa mi się grunt, wszystko wokół wirowało. Trwało to może piętnaście minut, potem wyszłam z gabinetu i wolno udałam się na salę mojego syna. Stanęłam w drzwiach i w jednym momencie zmieniłam się nie do poznania.

Jak się zachowywałam? Tak, jak oczekiwało tego moje dziecko: byłam uśmiechnięta, zadowolona, mówiłam, że wszystko jest w porządku. Lekarze usunęli, co mogli usunąć, wyczyścili, co dało się wyczyścić, i jest OK. "Teraz wszystko zależy od ciebie, kochanie, teraz ty z całych sił musisz pragnąć żyć! - mówiłam. - Tylko wtedy zwyciężymy. Tylko wtedy wygramy tę walkę. A ty, skarbie, dasz radę! Bo jesteś jak skała! A my wiernie stoimy obok ciebie i wspieramy cię swoją miłością".

Następnego dnia znów poszłam do gabinetu ordynatora. Emocje trochę już opadły i poprosiłam, aby raz jeszcze opowiedział mi o stanie mojego syna. Usłyszałam wszystko od początku, ale tym razem byłam już na to przygotowana i umiałam słuchać.

W czasie operacji lekarze usunęli jądro, od którego wszystko się zaczęło, ale niestety zostały trzy guzki na wątrobie, był przerzut na pęcherz moczowy, a do tego guz wielkości pięści w miednicy małej po prawej stronie. Nie mogli go wyciąć podczas operacji, bo był mocno połączony z naczyniami krwionośnymi i Marcin wykrwawiłby się na stole operacyjnym.

Lekarz nie ukrywał prawdy, choć była ona straszna. Mówił, że zostało nam jedynie modlić się do Boga, bo życie naszemu synowi może uratować tylko cud. A cuda przecież się zdarzają... Nie dawał mi złudnej nadziei.

Za tę prawdę z całego serca dziękuję, panie ordynatorze. Choć była ona tak okrutna i bolesna, mobilizowała mnie do walki.

Czas mijał, a ja widziałam, że pobyt syna na oddziale chirurgii onkologicznej zaczyna nas do siebie zbliżać. Wcześniej nasze relacje były różne, Marcin był bardzo skryty, uparty, trudno było do niego dotrzeć. Nie znaczy to, że z tego powodu mniej go kochałam niż pozostałych synów, po prostu trudniej mi się z nim rozmawiało.

Czasami odnosiłam wrażenie, że gubi się w tym zwariowanym świecie i trudno będzie mu poradzić sobie w dorosłym życiu. Ciągle czegoś szukał, coś chciał zmieniać. Był niezadowolony z kolejnych szkół, co chwila chciał się przenosić. Gdy udało mu się skończyć szkołę średnią, podjął pracę, ale nie dawała mu ona satysfakcji.

Kolegów też miał różnych: i takich, do których miałam zastrzeżenia, i tych wspaniałych, którzy trwali przy nim do samego końca. (Marku, Łukaszu, Marcinie, dziękuję wam w jego imieniu. Chwała wam za to, co zrobiliście! Byliście dla niego jak koło ratunkowe na środku oceanu).

Z perspektywy czasu i dzięki doświadczeniu, jakiego nabyłam w czasie jego choroby, coraz lepiej go rozumiem. Teraz sama troszkę jestem taka, jaki był mój syn. Zresztą mamy bardzo podobne charaktery.

Mój syn coraz gorzej radził sobie z tym, co zesłał mu los. Po operacji miał kolejne cykle chemioterapii, ale niestety efekty leczenia nie były zadowalające. Nie wiem, na ile zdawał sobie z tego sprawę. Lekarz mówił mi, że Marcin zna prawdę, że nic przed nim nie ukrywają.

Ja nie mogłam z nim o tym rozmawiać, taka była umowa między nami. Tak bardzo było mi go żal. Jeśli byłoby możliwe, abym wzięła na siebie jego chorobę i podarowała mu długie życie w zdrowiu, nie wahałabym się ani minuty. I on o tym wiedział.

Dlaczego piszę tylko o sobie? Bo wyrażam w tym pamiętniku swoje uczucia, myśli i refleksje. Prawie nigdy nie rozmawiałam z mężem o chorobie syna, jedynie wtedy, gdy wspólnie podejmowaliśmy decyzje z nią związane.

Pozostałych dorosłych synów: dwudziestojednoletniego Pawła i siedemnastoletniego Łukasza sytuacja także przerosła. Był jeszcze siedmioletni Piotruś, bardzo związany ze starszym bratem. Kiedy tylko mógł, starał się być przy Marcinie, głaskał go po plecach, po rękach. To bardzo mądry chłopiec. Nieraz mówił do mnie: "Mamuś, ja wiem, że Marcyś jest bardzo chory i może umrzeć, ale wtedy Bozinka weźmie od niego ten ból i już mu będzie lepiej, już nie będzie cierpieć".

* * *

Przeczytaj również dalszą historię Beaty i jej syna.

Świadectwo pochodzi z książki Beaty Kanik "Czuwałam przy uchylonym oknie".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Mój syn zachorował na raka [ŚWIADECTWO]
Komentarze (1)
TZ
~Tomasz Zakwinu
12 lipca 2021, 13:56
Wyrazy wspolczucia dla rodziny i podziwiam za wiare w takim momencie. Mnie jako ojcu dziecka z nowotworem ciezko jednak przyjac, ze jest tam na gorze ktos kto pozwala na to aby dzieci tak strasznie cierpialy, nie mowiac juz o smierci... jak wytlumaczyc to, ze moi znajomi z 1 letnim niemowalkiem w tej chwili czekaja juz tylko na smierc dziecka, bo medycyna nie jest w stanie go wyleczyc z bialaczki... jaki to ma sens?