Z krzyżem w kraju półksiężyca

Z krzyżem w kraju półksiężyca
Logo źródła: WAM Zygmunt Kwiatkowski SJ / Wydawnictwo WAM

Bliski Wschód jest dla polskiego czytelnika krainą egzotyczną. Historie z duszpasterskiej codzienności o. Kwiatkowskiego stają się kanwą rozważań o uniwersalnym charakterze, m.in. na temat Boga, religii, relacji międzyludzkich, cierpienia czy świętowania i świadczą o tym, że - mimo kulturowych różnic - ludzie na całym świecie mają podobne problemy, na które odpowiedź daje wiara.

Właśnie wróciłem ze spotkania z grupą rodzin. Spotkanie to miało miejsce w jednej z uboższych dzielnic Damaszku o nazwie Duejla. Wracałem pieszo, śpiewałem i pogwizdywałem sobie jak nastolatek. „A jednak się udało, JEDNAK MOŻNA!" - powtarzałem sobie. Patrzyłem na górę Kasjun z jej tysięcznymi światełkami dziko budowanych domostw i wydawało mi się, że dziś świecą bardziej radośnie. Było to spotkanie, podczas którego tradycyjnie panuje pełne skupienia milczenie. Jak postąpić jednak w przypadku obecności małych dzieci?

Sytuacja jest taka, że albo zrezygnujemy ze spotkań na dobrych kilka lat, a więc zrezygnujemy całkowicie z istnienia grupy, która została założona przed dziesięcioma laty, albo znajdziemy jakąś formułę, która pozwoli nam odbywać spotkania w warunkach rodzinnych, żeby nie powiedzieć żłobkowych. Kiedyś była to grupa studentów, teraz stała się grupą młodych małżeństw. Parę razy nie udało się nam wyjść obronną ręką z tego tahaddi, tzn. wyzwania.

Dziś, przy żłóbku (tu bardzo wcześnie buduje się bożonarodzeniowe żłóbki i wywiesza ozdoby) zapaliliśmy świece, usiedliśmy tradycyjnym arabskim sposobem na matach rozścielonych przy ścianach z poduszkami jako oparcie i zaczęliśmy spotkanie modlitwą do Ducha Świętego. Czytaliśmy w milczeniu, a na głos wypowiadaliśmy tylko ten fragment modlitwy, który najbardziej do nas przemówił. Następnie przeczytaliśmy Ewangelię i mimo dziecięcego gaworzenia od czasu do czasu udało nam się przez dziesięć minut modlić w milczeniu. Kiedy jakiś dzieciak robił się nieznośny, matka albo ojciec wstawali z nim i huśtali na ramionach, czasem wychodzili na moment z pokoju. Wszystko czynione było w dużym skupieniu.

Najważniejsze, że udało się opanować Matiosa, bo ten trzylatek potrafi całą kompanię wojskową postawić na nogi. Malec ma niespożyte siły i niesamowitą fantazję do psocenia, a raczej do poznawania otoczenia w taki sposób, że powoduje albo spięcie elektryczne, albo stłuczenie jakiegoś wazonu, albo potłuczenie jakiegoś dzieciaka, który mu się czymś naraził. Dziś młodzi chłopcy w sąsiednim pokoju przygotowywali prezenty dla dzieci uczęszczające na katechizację i przyjęli Matiosa jako swojego pomocnika. Niesamowicie był zadowolony z tego wyróżnienia i tylko parę razy przyszedł, aby zaproponować nam szklankę herbaty.

Po medytacji, jak zwykle, nastąpił moment dzielenia się osobistymi przemyśleniami na temat czytanego Słowa Bożego i różnych sytuacji z życia codziennego. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że choć dzieci czasem płakały, czasem defilowały przed nami niepewnym krokiem, udając się od mamy do taty i z powrotem, mimo że czasem trzeba się było uśmiechnąć, patrząc na ich figle - udało się utrzymać nastrój pogodnego skupienia. Wyznania poszczególnych osób były przeplatane modlitewnymi wezwaniami, śpiewem i momentami ciszy. Mamy huśtały dzieci na rękach, dzieci łaziły po nogach i po głowach zgromadzonych, niektóre próbowały śpiewać razem z nami. Uczestnicy spotkania to przybliżali się, to oddalali od elektrycznego piecyka, zależnie od odczuwanej potrzeby i... cały czas trwała modlitwa, która była świadomym dzieleniem się doświadczeniem życiowym, a nie jakimś automatycznym powtarzaniem określonych formułek czy zwrotów. Byłem urzeczony klimatem wzajemnej życzliwości i szczerością ich wypowiedzi. Zakończyliśmy krótką modlitwą, stojąc w kręgu i trzymając się za ręce. Potem Ojcze nasz i tradycyjne picie herbaty wśród śmiechu, zabawy z dziećmi i planów na przyszłość. Po drodze do domów odwiedziliśmy jeszcze rodzinę, której dziś nie było na spotkaniu, trochę, dlatego, żeby wyrazić, iż zależy nam na ich obecności, trochę zaś dlatego, aby ich zawstydzić.

Musiałem szybko opuścić ich skromne mieszkanie i wrócić do siebie na Azbakije. Jak o tym już mówiłem, wracałem w doskonałym nastroju. JEDNAK MOŻNA medytować, modlić się, zwierzać ze swoich trosk, bolączek i nadziei pomimo obecności małych dzieci. Dziś powiedziałbym nawet coś więcej, to wszystko odbywało się nie mimo ich obecności, ale po raz pierwszy dzięki niej. Dzięki tym maluchom panował nadzwyczajnie ciepły klimat życzliwości i pogody, i. był to chyba klimat bardzo bliski bożonarodzeniowej aurze wspólnotowego medytowania przy żłóbku. Chyba byliśmy blisko tajemnicy Bożego wcielenia, odczuliśmy ją w sposób bardziej namacalny, powiedziałbym - w sposób bardziej Maryjny. Czy jest lepszy sposób aniżeli ten? Dlatego pewnie było we mnie tyle pokoju i radości, którymi się teraz z Wami dzielę. Niech to będzie moje tegoroczne dzielenie się opłatkiem.

 

Mój dobry przyjaciel mi mówił, że miał dziwny sen, ale ja dobrze go zrozumiałem. Chodziło mu o coś więcej, aniżeli tylko opowiadanie snów. Jasne było dla mnie, że nie uważał się bynajmniej za proroka. Po prostu prześladowały go wizje apokaliptyczne. Bardzo chciał mi ten sen opowiedzieć, licząc, że zrobię z niego literacki użytek. Parę razy zapytał mnie, ni to poważnie, ni to ze śmiechem, czy gdzieś umieściłem artykuł z jego snem.

Któregoś dnia zacząłem pisać artykuł, ale nie byłem w stanie go dokończyć. Nie podobał mi się jego początek, który brzmiał mniej więcej w ten sposób: „Nagle przyszła wojna, choć z jej formalnym wypowiedzeniem nikt się nie trudził. Wojna nie wojna - mniejsza o to, jak nazwać to, co się wtedy działo. Chaos zapanował wszędzie i ogarniał wszystko jak powódź, na którą nie było ratunku. Z nieba przyszedł cios, którego w żaden sposób nie było można powstrzymać. Zostały zadane rany, na które nie było uleczenia".

Zbyt apokaliptyczny wydawał mi się początek, dlatego spróbowałem innego sposobu: „Jak co rano po obudzeniu, udałem się do łazienki i. nagle prąd został odcięty. Nie mogłem wziąć mojej porannej kąpieli ani wypić mojej porannej kawy, bo gazu też nie udało mi się zapalić. Poszedłem szukać zapałek, ale w pewnym momencie stanąłem jak sparaliżowany. Zdałem sobie wreszcie sprawę, że miasto jakoś inaczej niż zwykle się zachowuje. Zbyt głośno pobrzmiewają klaksony samochodów i syreny. Szukałem tranzystorowego radia, które musiało być gdzieś wśród szpargałów na biurku... «Windy nie działają» - skojarzyłem sobie nagle, gdy usłyszałem, że za drzwiami nieprzerwanie dudnią kroki schodzących. Wyraźnie było słychać ich lamenty i krzyki. Coraz bardziej dochodziłem do siebie, zdając sobie sprawę, że chodzi o poważną tragedię. «Wojna się zaczęła i trzeba uciekać» - usłyszałem. Wojna? Ale z kim i dlaczego? Gdzie uciekać? Nie mogłem się zdecydować na żadne działanie. Mój telefon komórkowy stał się niezdolny do użytku, milczał, pulsując czerwonym światełkiem alarmowym jak mała elektroniczna ryba dogorywająca na moich oczach z braku wody. Włosy stanęły mi dęba, gdy zobaczyłem przez okno, jak ludzie ładują się do samochodów. Gdzie oni jadą? Radio jeszcze bardziej wzmogło mój niepokój i spowodowało w moim myśleniu jeszcze większy chaos. Wiedziałem już, że zdarzyła się katastrofa, że przekracza ona wszystkie oficjalne przewidywania, ale jakie jest jej rzeczywiste pochodzenie i jak wielka skala - nie mogłem się zorientować. Zaczęła we mnie narastać panika, tym bardziej że okazało się, iż «...prezydent nagle stał się nieosiągalny» - o czym z zażenowaniem powiedział radiowy spiker, jego rzecznik prasowy składał właśnie jakieś mało trzymające się kupy wyjaśnienia, które zresztą zostały szybko przerwane i w miejsce jego wypowiedzi pojawiła się znów muzyka.

Ja też opuściłem dom, bo przecież w każdej chwili można się było spodziewać nuklearnego ataku na nasze miasto - tyle tylko zrozumiałem. Nie wiem wprawdzie, kto będzie nas atakował i dlaczego, to znaczy nie wiem nic konkretnego na ten temat, choć znam spekulacje, że tajni agenci wroga, że różne terrorystyczne organizacje. Podobno - podał przed chwilą spiker - bomba miała być ukryta parę lat temu w piwnicy jednego z domów. Podobno tę bombę wróg chce zdetonować i spotęgować katastrofę, która tej nocy dotknęła nasz kraj. Czy tylko nasz kraj, czy inne również? Wyglądało na to, że katastrofa jest światowa. Nie mogło przecież być inaczej w dzisiejszym zglobalizowanym świecie. Nie było innego wyjścia. Dom musiałem opuścić jak najspieszniej. Co innego mogłem zrobić? Na co mogłem liczyć, pozostając w wysokim wieżowcu, bez prądu i bez jedzenia. Miałem się żywić kilkoma kromkami chleba kawą? Serkami i majonezem? Nie wiedziałem jeszcze, gdzie pojadę...".

No dobrze, wystarczy! Tu przerwałem pisanie mojego artykułu. Uznałem, że nie ma co kultywować fikcji. Nie będę pisał tak, jakbym ten „atak terrorystyczny" w rzeczywistości przeżywał. Lepiej, aby każdy z nas spróbował sam sobie dopowiedzieć, co mogło się wydarzyć dalej. Co, waszym zdaniem, działo się z moim samochodem, gdy wyszedłem na ulicę? Co się stało, gdy zauważyłem, że mam bardzo mało benzyny? Jak wyglądała sytuacja stacji benzynowych, które szturmowały liczne samochody? Ile kosztowała benzyna i kto ją sprzedawał? Jak odbywało się jej kupowanie?

Następnie. Pomyślcie sobie, jak wyglądały supermarkety, jak zachowywali się w nich ludzie, co robili, gdy widzieli, że ktoś wynosi sporą paczkę pełną wiktuałów, podczas gdy innym pozostały tylko puste półki? Co robili starcy, jak zachowywały się dzieci, a jak gangsterzy, którzy gangsterami nie byli, ale takimi się stali z powodu apokaliptycznej paniki. Dodajcie do tego jeszcze przekonanie, że zbliża się czas „zero" nuklearnego wybuchu albo że nadchodzą wiadomości o zbliżaniu się do miast radioaktywnej chmury. A gdyby dodać do tego huk wybuchów, pożary, rozwalające się domy, trupy na ulicach?

Może trzeba by jeszcze tę serię pytań uzupełnić o następne, trochę odmienne w formie. Zastanów się trochę, co byś zrobił, gdyby to ciebie spotkał taki kataklizm tam, gdzie mieszkasz obecnie? Gdzie być uciekał i co byś robił w miejscu twojej ucieczki? Gdzie byś mieszkał i czym byś się żywił. Oczywiście, gdybyś dojechał zgodnie z twoim zamiarem, gdyby ci starczyło paliwa w baku, gdyby droga nie była przecięta albo zablokowana, gdybyś uniknął napadu rabusiów, gdybyś nie został zaatakowany przez zrozpaczonych ludzi, szalonych ze strachu.

Co by było, gdyby wielka lawina głodnych i przerażonych ludzi trafiła tam, gdzie ty szukasz schronienia, i nie było już żadnych zorganizowanych form pomocy, gdzie każdy musiałby walczyć z drugim człowiekiem, żeby przeżyć, bo śmierć chodziłaby z otwartą przyłbicą, śmierć we wszystkich jej postaciach i we wszystkich odsłonach apokaliptycznego dramatu - jako jedyna zwycięska reguła życia.

Uderzyłem w ton być może zbyt filozoficzny - ale ten zbytek mi się dziś podoba. Możemy jeszcze sobie trochę pofilozofować. Rano miałem ciepłą wodę w prysznicu, w minutę moja poranna kawa była gotowa, w lodówce znajdują się różności do przegryzienia. Nie może mi to jednak przesłonić faktu, że ludzkość jest rzeczywiście chora! Nie można dłużej na to zamykać oczu. Z jednej strony, są ludzie bardzo bogaci, z drugiej zaś - nędzarze, którzy umierają z głodu. Są śmiertelnie chorzy, których mogłyby uratować od śmierci tabletki znajdujące się w mojej apteczce, czekające w zapomnieniu na przeterminowanie i wyrzucenie do śmietnika. Jedni mają domy, po kilka domów, pałace, luksusowe apartamenty, a inni całe życie mieszkają w kartonowych budkach albo śpią pod mostami, na ulicach. Część ludzi wyrzuca pieniądze na zbytki, traktując innych ludzi jak przedmioty jednorazowego użycia, gdy tymczasem ludzie-przedmioty poddają się ich woli, nie mając nic do powiedzenia, bo albo zmusza ich do tego ktoś, kto chce na nich zarobić, albo sami godzą się na warunki możnych, widząc w tym jedyny sposób przeżycia.

Tymczasem zło jest zawsze zapowiedzią śmierci i w żaden sposób nie da się jej oszukać. Upomni się ona z całą pewnością o swoje ofiary, nawet jeśli na razie się nie odzywa. Cicho się czai, podpisując weksel swojego złowieszczego żniwa. Nie pomogą wówczas żadne kwarantanny, mury ani podział świata na strefy: w jednej strefie to zło się leczy, a w innej pozwala mu się rozwijać. Pojawiają się wówczas jego mściciele, nowy rodzaj apokaliptycznego wojownika, który nie boi się umierać, bo nigdy nie zaznał normalnego życia. Zadawać będzie śmierć innym - w największej możliwej ilości, bo nie będzie mu przecież chodzić o prywatne animozje w stosunku do jakiegoś konkretnego człowieka, ale o sąd i o egzekucję globalnego potępienia, składając w ten sposób ofiarę nienawiści bogu zemsty i unicestwienia.

Ponieważ przybliżyliśmy się w ten sposób do obszaru teologii, skorzystajmy z okazji i dopowiedzmy jeszcze, że jedyną odpowiedzią na chorobę, na którą zapadł współczesny świat, jest porozumienie między religiami w imię ratowania człowieka. Taka zaś religia, której nie zależy na ludzkim ratunku, która człowieka nie szanuje i traktuje go jak mięso armatnie dla swej ideologii - trzeba to powiedzieć jasno - nie jest prawdziwa. Równie jasno trzeba powiedzieć, że takich religii nie ma, są tylko ich fałszywe interpretacje.

 

Mam jeszcze jeden rekolekcyjny epizod do opowiedzenia, który tym razem będzie się odnosił do pewnej rekolekcyjnych nocy, spędzonej w małym domku na wybrzeżu morskim. Był to czas ramadanu, w maju w trakcie roku szkolnego. Nikogo zatem poza mną nie było na całej parokilometrowej plaży. Istna pustynia, na której spotykają się dwa żywioły: piasek i woda. Trzeba dodać oczywiście, że był tam jeszcze jeden żywioł - słońce, bowiem w Syrii zaczęły się ostre upały.

Minęło kilka dni, odkąd samotnie chodziłem po plaży, pływałem i przesiadywałem na tarasie mego małego bungalowu...

Pewnego popołudnia przyszedł do mnie młody strażnik i zapytał nieśmiało, czy nie chciałbym „poślubić na jedną noc jakiejś dziewczyny". Mówił - dla ułatwienia mi decyzji - że nie będzie żadnych komplikacji i nie będzie drogo kosztowało. Wyglądało na to, że zgłasza tę propozycję nie dla zdobycia pieniędzy, ale raczej dlatego, że czuł sympatię i współczucie dla samotnego cudzoziemca, który marnuje czas, nie umiejąc sobie sam poradzić z samotnością. Nie dowierzał mojej odmowie. Zapewniał, że za jego propozycją nic złego się nie kryje. Odchodząc, odwracał się kilkakrotnie, licząc na to, że się jeszcze rozmyślę, przełamię obawy i go zawołam.

Po skończonym dniu, po odsiedzeniu długiej nocnej medytacji, pełnej szumu fal morskich i migotania gwiazd na niebie, mieszających się ze światłami wyspy Arwad - która strojna jak tort w urodzinowe świeczki sterczała w samym środku morskiej czerni, oddalona od brzegu o jakieś cztery kilometry - udałem się wreszcie na nocny spoczynek. Zamknąłem szczelnie żaluzje i nie zapalałem światła, żeby nie wabić komarów, a dla pełnego zabezpieczenia się przed nimi zapaliłem jeszcze dodatkowo „katol", czyli spiralę, która spalając się, wydziela dym odstraszający owady, ale również stanowi nie lada przeszkodę w zaśnięciu dla kogoś, kto nie lubi mdłego zapachu dymu. Po dłuższym czasie, zmęczony przez upał, udało mi się wreszcie zapaść w sen, ale został on w którymś momencie gwałtownie przerwany. „Na dachu odbywa się bal szatanów" - taka myśl przeszła mi przez głowę zaraz po przebudzeniu. Słychać było gwałtowny wycie wiatru, który walił okiennicami i huczał, przeciskając się między palmami. Morze ryczało falami, a na dachu panował nieopisany hałas, jak gdyby jakaś pijana kompania wesołków sprowadziła sobie tu metalowe beczki i rozpoczęła szalone ich ujeżdżanie. Myślałem, że lada moment dach się zawali na moje łóżko albo że sufit pęknie i bal diabłów przeniesie się do mojego pokoju, tam gdzie leżałem - cały zlany potem, struchlały. Przeplatałem modlitwy z pełnym niepokoju oczekiwaniem, co się dalej stanie, nasłuchując wszystkich szalonych dźwięków, które docierały do mnie z zewnątrz domu.

W całym tym chaosie było coś, co pozwoliło mi nie popaść w panikę. Tym czymś było przekonanie, że Bóg mnie osłoni przed szatanem. Głośno dziękowałem Jego łasce za to, że nie poszedłem za ofertą złożoną mi tego popołudnia przez młodego strażnika. Gdybym Bożej łaski nie przyjął, byłbym teraz leżał bezbronny i chyba psychicznie bym nie wytrzymał tego naporu wrzaskliwych upiorów. Chybaby pękł we mnie jakiś wewnętrzny sufit i złe duchy zwaliłyby się na moje łóżko. Pewnie by mnie przygniotły, zadeptałyby w mnie trzeźwość duszy i zostałbym zmuszony do udziału w ich szaleństwie, ulegając nocnej zasadzce, którą na mnie zastawili, posługując się młodym strażnikiem o bardzo niewinnej twarzy.

Podczas mszy św. w domu u pewnej rodziny, którą znam od wielu lat, w czasie modlitwy wiernych proszono w intencji „Baszy". Nie jest to jego właściwe imię, ale przydomek, pod którym jest on powszechnie znany, bo rzeczywiście miał on maniery „baszy", czyli lokalnego pana i władcy. Poszczęściło mu się w życiu, zbił sporą fortunę na jakichś transakcjach handlowych, dłuższy czas mieszkał za granicą, ale kilka lat temu powrócił do kraju, aby w swoim mieście rodzinnym, na ostatnim piętrze wieżowca, uwić sobie podniebne gniazdo z pięknym widokiem na góry z jednej strony, z drugiej - na lazurowe morze. Po mszy św. poproszono mnie, abym go odwiedził, ponieważ od roku walczy z rakiem i stan jego jest coraz bardziej beznadziejny. Nie było żadnego problemu z mojej strony, bo miałem czas, a na dodatek apartament, w którym mieszka, znajduje się w budynku stojącym niemal po sąsiedzku.

Gdy wszedłem do pomieszczenia, gdzie przebywał, zastałem go skulonego, leżącego pod lekkim kocykiem, małego jak dziecko i bezbronnego jak człowiek skrajnie udręczony chorobą. Dojście do tego pokoju prowadziło przez zalany światłem salon o wielkich panoramicznych szybach, tonący w zieleni kwiatach jak gdyby chodziło o wiszący nad miastem ogród. „Sejjed Basza" z barczystego i dobrze zadbanego mężczyzny, który w każdym towarzystwie brylował, stał się skurczonym staruszkiem, bez włosów, niemogącym już wypowiedzieć żadnego słowa. Jego spojrzenie zdradzało świadomość tego wszystkiego, co się wokół niego działo. Wiedział, że przyszedł do niego ksiądz z wizytą, dlatego mamrotał jakieś słowa podziękowania, chociaż ja jestem księdzem katolickim, a on należy do Kościoła prawosławnego. (Tu na Wschodzie jednak nie jest to przeszkoda, chodzi przecież o odwiedziny połączone z błogosławieństwem). O to właśnie poprosiła jego żona, a błogosławieństwa przecież nikomu się nie odmawia, a szczególnie gdy czyjś stan zdrowia jest taki jak u „Sejjed Baszy". Para małżeńska, która mi towarzyszyła w tej wizycie, przyniosła krzyż z ich mieszkania; ten sam, który leżał na stole u nich w domu, podczas wspomnianej wyżej mszy św. „Sejjed Basza" przycisnął krzyż do chudej piersi i nie chciał się z nim rozstać. Żona powiedziała, że jak zachorował przed rokiem, to zmienił się radykalnie jego stosunek do wiary. Do tej pory był komunizującym agnostykiem, którego zupełnie nie interesowała religia i zdaniem wszystkich było mu z tym do twarzy. Miał spore grono znajomych, miał bliskich kompanów, miał dobrą sytuację materialną, żonę którą bardzo kochał, przez wszystkich był szanowany... Rak zepsuł mu wszystkie życiowe plany i paradoksalnie pomógł mu odnaleźć wiarę.

Dowiedziałem się od siostry, która właśnie złożyła pierwsze śluby zakonne, że pochodzi z Iraku, że wiodło się im bardzo dobrze, że szykowała się do studiów, pasjonowała ją architektura, ale wybuchła wojna i musieli opuścić Kuwejt. Stracili wówczas niemal wszystko, co posiadali, ale dobrze, że udało się im ujść z życiem. Niestety, rozchorował się jej ojciec. Wydali resztę pieniędzy na leczenie, ale nie zdołali go uratować. Zaczęła się twarda walka o przetrwanie, musiała ciężko pracować, czuła straszną samotność, doświadczyła niejednego poniżenia... W efekcie straciła wiarę i przestała się zupełnie modlić, żyjąc w permanentnym szoku od samego momentu rozpoczęcia się wojny. W końcu, udało się jej wraz z matką dotrzeć do Libanu. Tu po raz pierwszy odezwało się w niej powołanie...

„Sejjed Basza" i ta piękna dziewczyna, która przed kilku dniami złożyła profesję zakonną - oboje spotkali się w życiu z osobistymi, wielkimi nieszczęściami. Na ile ich nowa wizja życiowa, składane przez nich wyznanie wiary jest odkryciem Chrystusa, a nie strachem przed śmiercią?

Zygmunt Kwiatkowski SJ, Z krzyżem w kraju półksiężyca. Nyszkur Allah - dzięki Bogu, Wydawnictwo WAM, 2010 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Z krzyżem w kraju półksiężyca
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.