Ratownik medyczny: codziennie w pracy mamy do czynienia z absolutną patologią systemu
Szpitalny oddział ratunkowy powinien być miejscem, do którego trafiają ludzie w stanie nagłego zagrożenia życia i zdrowia, czyli z urwanymi rękoma czy zatrzymaniem krążenia. W ostateczności, jeśli w okolicy nie ma porodówki, możemy przyjąć na świat nowego obywatela. W założeniu chodzi więc o opiekę na ludźmi, którzy są już jedną nogą po drugiej stronie, względnie obiema nogami, ale mamy jeszcze jakiekolwiek szanse ich stamtąd wyciągnąć - pisze Jan Świtała w książce "Polski SOR. Uwaga, będzie bolało", której fragment publikujemy.
I – owszem – raz na jakiś czas zdarzał się dyżur, kiedy miałem samych takich pacjentów. Byłem wtedy naprawdę zadowolony, mimo że były to zazwyczaj bardzo ciężkie zmiany. System ochrony zdrowia powinien działać jak lejek, który ma odpowiednie filtry. Jesteś przeziębiony, to w pierwszej kolejności powinieneś trafić do lekarza rodzinnego (a najlepiej wyleczyć się sam). Boli cię kolano – to również idziesz do lekarza rodzinnego i tam dostajesz skierowanie do ortopedy (termin za kilka miesięcy, ale dostajesz).
My, jako SOR, jesteśmy na samym dole, mamy łapać pacjentów, którzy wymknęli się całej reszcie. To oczywiście tylko teoria – według raportu Najwyższej Izby Kontroli 60% pacjentów SOR-u nigdy nie powinno do nas trafić. Nie jest to wyłącznie polska specyfika, ale u nas to problem systemu. Załóżmy, że jesteś lekarzem rodzinnym i masz pacjenta, który potrzebuje szybkiej diagnostyki, na przykład tomografii w ciągu maksymalnie dwóch dni. Nie ma w naszym systemie ochrony zdrowia takiego miejsca, więc wysyłasz go na SOR, bo wolny termin w poradniach czy przychodniach jest dopiero za pół roku.
Żaden lekarz nie będzie ryzykował zdrowiem pacjenta i postępował zgodnie z teoretycznymi założeniami systemu, bo system ma gdzieś zarówno lekarza, jak i chorego. Większość pacjentów nigdy nie powinna dostać skierowania na SOR, ale dostaje i nikt nie ma pomysłu, co z tym zrobić. Jeszcze gorzej, gdy ktoś swoje nagłe zagrożenie zdrowia czy życia diagnozuje sam.
Kiedyś na moim dyżurze pacjent chciał złożyć skargę, że czekał 20 godzin, a sytuacja była poważna, bo podrapał go kotek, Luna, „zrobiła się pręga i idzie do serca”. Jesteśmy jak latarnia, która zawsze świeci, więc różne ćmy – chore, zdrowe, znudzone – do nas lgną. Nieważne, jaki dzień tygodnia, która godzina, czy południe, czy noc, czy blady świt – ktoś będzie się musiał tym delikwentem zająć. A dla lekarzy rodzinnych, za wyjątkiem sytuacji, w których naprawdę chodzi o dobro pacjenta, to często jest po prostu fantastyczny dupochron – miejsce, gdzie możesz wysłać pacjenta czy nawet zlecić, żeby go tam zabrali, a dalej niczym się już nie przejmować.
Najważniejsze, że twoja pieczątka w dokumentacji medycznej nie będzie ostatnia. Wielu lekarzy medycyny rodzinnej, ratowników czy nawet lekarzy prowadzących prywatną praktykę w przypadku jakichkolwiek problemów, czyli czegokolwiek bardziej skomplikowanego niż grypa, wysyła pacjenta na SOR w ramach protokołu RWD – „Ratuj Własną Dupę”.
Jestem może trochę niesprawiedliwy, bo zdarzają się przypadki, że nadmiar ostrożności był pożądany i na przykład coś, co wyglądało jak zwykła sraczka na kacu, okazało się sepsą, a taki dociekliwy czy – nazwijmy go może ładniej – ostrożny lekarz uratował swojemu podopiecznemu życie. Tylko to są tak rzadkie sytuacje, że potem powstają o nich niezwykle ciekawe doktoraty, cytowane na całym świecie.
Co z punktu widzenia takiego lekarza rodzinnego jest ważne – SOR to oddział, który ma tak szerokie zaplecze diagnostyczne, że w wielu przypadkach naprawdę nie ma innego takiego miejsca w systemie, do którego można kogoś wysłać, żeby został kompleksowo przebadany. I dochodzi do takich dziwactw, że mamy pacjenta z podejrzeniem zapalenia wyrostka robaczkowego, który na podstawie oceny jego stanu mógłby spokojnie poczekać w domu na wyniki krwi i za kilka godzin dostać telefon z poradni: „Wystawiono skierowanie, proszę udać się jutro rano do szpitala, a jeśli w nocy coś będzie się działo, to wzywać pogotowie”.
Ale nikt tak nie zrobi, bo dużo bezpieczniej wysłać kogoś na SOR, żeby tam zrobili komplet badań i potwierdzili: „Rzeczywiście, ma pan zapalenie wyrostka robaczkowego, bierzemy pana na oddział, zoperujemy pojutrze”. Leży więc dwa dni na oddziale i zapycha system, w przeciwnym razie NFZ nie zapłaci, bo inaczej się tego nie da rozliczyć.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale SOR z założenia nie ma być miłym miejscem. My, czyli personel, i cały dostępny sprzęt medyczny – to wszystko powinno być skoncentrowane wyłącznie na ratowaniu życia i zdrowia w ciężkich, nagłych przypadkach. A wygląda to zupełnie inaczej – codziennie w pracy mamy do czynienia z absolutną patologią systemu, co jest efektem wszechobecnej katastrofy w ochronie zdrowia.
Istnieje taka dziedzina jak medycyna katastrof – dotyczy wojny, kataklizmu czy klęski żywiołowej albo wypadku komunikacyjnego, w którym mamy dziesiątki ofiar. Tam z góry zakłada się wiele kompromisów, począwszy od tego, że nie uda się wszystkich uratować. O katastrofie mówimy wtedy, kiedy mamy zbyt wielu „ciężkich” pacjentów i zbyt niewielu medyków, żeby realnie można im było pomóc w krótkim czasie.
Z góry zakładamy, że sytuacja nas przerasta i kluczowa jest segregacja na tych, których można uratować, którzy rokują, i na tych, których de facto skreślamy. Problem w tym, że to w Polsce dzieje się na co dzień – taką tezę postawiłem publicznie już kilka lat temu, a kryzys tylko się pogłębia i nie ma żadnej nadziei, że cokolwiek za naszego życia się zmieni, chyba że dojdzie do jakichś poważnych rozruchów społecznych.
Skomentuj artykuł