W relacji z Bogiem musimy uzwględniać innych ludzi. Indywidualistyczna duchowość jest niechrześcijańska
Każda próba budowania indywidualistycznej duchowości, której celem byłoby to, że „ja się teraz będę dobrze czuł z moim Bogiem i nikt mi nie będzie w tym przeszkadzać”, to jest, delikatnie mówiąc, niekoniecznie chrześcijańskie. A niedelikatnie mówiąc: to z chrześcijaństwem poważnie się rozmija! - pisze ks. Grzegorz Strzelczyk w "Krótkim przewodniku po duchowości wspólnoty".
Drugi człowiek nie może być na zewnątrz naszego życia
W centrum nauczania o tak zwanym życiu duchowym stawia się zwykle – przynajmniej współcześnie – osobistą relację z Bogiem. Oczywiście, jest do pomyślenia takie podejście: „interesuje mnie tylko ja i mój Bóg”. I gdyby było tak, że człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo jedynego Boga ścisłego monoteizmu, który jest absolutnym samotnikiem, to może nie przeszkadzałoby nam, że człowiek jest wpatrzony w niebo i na boki się za bardzo nie rozgląda.
Jednak w optyce wiary w Boga w Trójcy, w którym wielość i jedność są tak samo znaczące, sytuacja poważnie się komplikuje. Jeżeli zostaliśmy bowiem stworzeni na obraz i podobieństwo takiego Boga, to drugi człowiek nie jest tak do końca na zewnątrz naszego życia. Powinien nas interesować, choćby dlatego, że współokreśla to, kim jesteśmy. W chrześcijaństwie zatem zarówno przeżywanie swojej duchowości, jak i chociażby rozumienie sakramentów są specyficzne właśnie ze względu na osobliwy sposób postrzegania Boga [jako Trójcy - przyp.red] i człowieka w związku z tym. (...)
Jesteśmy "zrobieni" tak, że bez innych jesteśmy jakoś "niedokończeni"
W konsekwencji nasze przeżywanie relacji do Boga musi dokonywać się przy jednoczesnym i intensywnym przeżywaniu relacji do bliźniego. Jakakolwiek próba wycofania się z relacji poziomych jest duchowym samobójstwem – zaprzeczaniem tego, jak jesteśmy stworzeni, ukształtowani przez Boga. Nie wolno – i w teorii, i w praktyce – tracić z oczu tego, że jesteśmy „zrobieni” tak, że wręcz do bólu tych innych potrzebujemy. I oni nas potrzebują. Jesteśmy bez nich jakoś „niedokończeni”. Pełnia to jest ów jeden człowiek z ludzi się składający. W związku z tym każda próba budowania indywidualistycznej duchowości – której celem byłoby to, że: „ja się teraz będę dobrze czuł z moim Bogiem i nikt mi nie będzie w tym przeszkadzać” – to jest, delikatnie mówiąc, niekoniecznie chrześcijańskie. A niedelikatnie mówiąc: to z chrześcijaństwem poważnie się rozmija!
Niestety kontekst, w którym żyjemy, kultura, społeczeństwa mają tendencję do indywidualizmu. Mimo że nauki o człowieku podpowiadają, że jesteśmy zwierzętami dramatycznie stadnymi, to kultura, w której żyjemy, jest kulturą w dużej mierze indywidualistyczną, budującą w człowieku przekonanie, że jest sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem, że jest samodzielny i samowystarczalny. Tymczasem nigdy nie byliśmy tak mało samowystarczalni, jeśli chodzi na przykład o zaspokajanie podstawowych potrzeb.
Nigdy w historii nie byliśmy tak mało samowystarczalni
Przyjrzyjmy się temu zagadnieniu bliżej: kilkaset lat temu przeciętny chłop na wsi potrafił sam zrobić niemal wszystko, co było mu do życia potrzebne. Nie mając nikogo dookoła, zdołał przeżyć. Napotykał z pewnością różne trudności, ale sam był w stanie zasiać, zebrać, zemleć, upolować, zabić, oprawić, wysuszyć – wszystko to, co było związane z zaspokojeniem elementarnych potrzeb, po prostu umiał zrobić. Spróbujmy dzisiaj wyobrazić sobie, że musimy przeżyć w gospodarstwie w lesie. Mamy trochę ziarna, trochę zwierząt, kawałek wykarczowanej ziemi. Ale trzeba polować, żeby uzupełnić zasoby, uprawiać, oporządzać… Jakie mielibyśmy szanse na przeżycie – bez podręczników i filmików instruktażowych o tym, jak się konserwuje mięso albo jak się oprawia zwierzę? Bo upolowanego nie da się przecież tak od razu zjeść – ono ma sierść, wnętrzności. Nie wszystko nadaje się do jedzenia…
Rozwój cywilizacyjny sprawił, że żyjemy w gigantycznym paradoksie – potrafimy trwać w przekonaniu o osobistej autonomii i niezależności, podczas gdy prawie we wszystkim od wszystkich zależymy. I to globalnie. Zwróćmy uwagę, że nigdy jeszcze powiązania między ludźmi nie były tak zglobalizowane, a przez to zanonimizowane. Wcześniej zależało się od rodzinnego stada – to znaczy od stosunkowo małej grupy. W związku z tym łatwo było też myśleć plemiennie i wiedzieć, że moim bliźnim jest ten, „co do płota”. Od tego drugiego – „za płotem”, to już mniej zależę. Ale teraz, gdy od czasu do czasu korzystamy z telefonu komórkowego czy z zegarka, to nawet nie zdajemy sobie sprawy, że działają one dzięki temu, że na przykład jacyś chłopcy w kopalni w Afryce pozyskują minerały, z których pochodzi lit niezbędny we współczesnych akumulatorach. Nie wspominam nawet o tym, że większość ludzi w ogóle nie wie, co to jest lit…
W relacji z Bogiem musimy uzwględniać innych ludzi
Gdybyśmy teraz sprawdzili, gdzie zostały wyprodukowane nasze ubrania, to dowiedzielibyśmy się, że od Bangladeszu – wiemy w ogóle, gdzie to jest? – poprzez Indie i jeszcze inne państwa. A mogłoby się okazać, że wprawdzie w Bangladeszu tę bluzkę uszyli, ale bawełna do jej produkcji pochodzi z Ameryki Południowej, a barwniki z Australii bądź z innej części świata i tak dalej. Nigdy jeszcze ta zależność, która jest w nas istotowa, metafizyczna nie była tak bardzo zrealizowana w codziennej praktyce. A ona ze swej natury jest właśnie uniwersalna: istnieje jeden człowiek, w związku z tym wszyscy są moimi bliźnimi. Wydaje się, że dopiero teraz przez globalizację dochodzimy do kultury, która tak rzeczywiście działa. Możemy nie znać „tych tam” z Bangladeszu, którzy uszyli spodnie i bluzki, w które się ubieramy, ale bez nich bylibyśmy nadzy – także w metaforycznym, głębszym sensie tego słowa.
To, jak nas Trójjedyny Bóg stworzył, domaga się wspólnotowej duchowości, czyli uwzględnienia innych ludzi w naszym przeżywaniu relacji z Bogiem. Których ludzi? – zapytamy. Wszystkich. W różnym stopniu oczywiście, bo niektórych możemy spotkać tylko wirtualnie albo wręcz w wyobrażeniu – tych się, swoją drogą, kocha najłatwiej, rzecz jasna. Im bardziej wirtualna jest miłość, tym jest w ogóle łatwiejsza. Ale właśnie przez globalizację kultury nasze wybory przekładają się na globalizację solidarności i miłości. To znaczy, że naszymi decyzjami, na przykład co do tego, co kupujemy, gdzie kupujemy, na co wydajemy pieniądze i tak dalej, faktycznie możemy okazywać miłość (lub nie) bliźnim na innych kontynentach. Zatem duchowość chrześcijańska zawsze patrzy tak na prawo, jak i lewo, mimo że głównie spoziera do góry. Nie wolno nam się jednak tylko zwertykalizować. Zawsze musimy wiedzieć, co się dzieje zarówno po naszej prawej, jak i lewej stronie. Jeżeli stracimy innych z oczu, zagubimy się „my jako my”, zagubię się „ja jako ja”. Wtedy też nasza relacja do góry, do Boga będzie szwankować, bo będziemy niedomagać.
---
Tekst jest fragmentem książki ks. Grzegorza Strzelczyka "Krótki przewodnik po duchowości wspólnoty", wydanej przez Wydawnictwo WAM.
Skomentuj artykuł