Był niewolnikiem takiego śmiecia

Był niewolnikiem takiego śmiecia
(fot. Sudipto_Sarkar / flickr.com)
Logo źródła: PSOŻCz dr Wanda Półtawska / "SŁUŻBA ŻYCIU"

Dyrektor Liceum Ogólnokształcącego w K. poprosił mnie o wykład w klasie maturalnej na temat szkodliwości palenia papierosów. Na ogół nie podejmuję tego tematu, ale nie wypadało mi odmówić, wśród uczniów klasy była bowiem także nasza córka.

Więc przyszłam do tej klasy - liczna młodzież, już niemal dorosła, osiemnasto, dziewiętnastolatki. Wyrośnięci wszyscy - i chłopcy, i dziewczęta - wyżsi ode mnie. Piękna młodzież, ale znali temat wykładu i już patrzyli na mnie jednoznacznie - bez akceptacji. Z młodzieżą pracuję tyle lat i tak ich znam, że od razu widzę, co myślą po sposobie zachowania i przywitania. Ci tutaj przesadnie głośno witają mnie, już się złośliwie uśmiechając.

Patrzę na nich i już z góry wiem, że jeżeli zacznę wykład o skutkach fizycznych dla organizmu, o tym, że może być rak wargi, rak płuc - odpowiedzą, że "cmentarz jest pełen niepalących", że dziadek, który bez przerwy pali fajkę żyje 90 lat, że nie widzą powodu, dla którego mieliby rezygnować z przyjemności, że pan profesor pali, rodzice oboje palą, ksiądz katecheta pali. Pewien młody człowiek w podobnej sytuacji powiedział mi, że papież o dobrym sercu, święty Jan XXIII, też palił!

DEON.PL POLECA

Wiem, znam te ich argumenty i nagle znajduję rozwiązanie i mówię do nich: "Zaczynam pytaniem - ile macie lat?". Mieszane głosy: 18, 19. 20. Więc ciągnę dalej: "Byłam w Waszym wieku, gdy w listopadzie roku 1939 na ręce druhny hufcowej, wraz z innymi dziewczętami złożyłam przysięgęna sztandar IV Lubelskiej Drużyny Harcerskiej Żeńskiej (IV LDHŻ, tak się skracało), że jestem gotowa... umrzeć za Ojczyznę".

Zawieszam na chwilę głos, a potem dodaję:

"Właśnie tak, tak patetycznie... tak, naprawdę byłam gotowa - i one wszystkie - umrzeć za Ojczyznę i niektóre z nas rzeczywiście to życie oddały. I tak się zaczęła konspiracyjna walka podziemna; pierwsza organizacja nazywała się ZWZ - Związek Walki Zbrojnej. Zaczęły się tajne zbiórki i podział funkcji. Zostałam łączniczką - jeździłam z rozkazami napisanymi na cieniutkiej bibułce, jakiej używało się wtedy do kręcenia papierosów, były to maleńkie prostokąciki cienkiego, ale mocnego papieru łatwe do schowania, a w razie czego łatwe do połknięcia. Jeździłam po miastach i miasteczkach. Ojciec szalał, gdy nie wracałam na noc (byłam najmłodszą, ukochaną córką mojego Taty), ale Mama go uspokajała: "Daj spokój, dziewczyna wie co robi, a nie robi nic złego".

Nie, nie robiłam nic złego, a życie miałam fascynujące. Po paru miesiącach przydzielono mnie jako "ochronę" do pana pułkownika. Tak, tak właśnie było, mała harcerka z warkoczem do pasa, wyglądająca "niewinnie", jeździła z panem pułkownikiem, szefem oddziału Lubelszczyzny, bo on musiał być "czysty". Więc jeżdżąc tym samym pociągiem albo autobusem, to ja woziłam niebezpieczne rzeczy, ulotki, pieniądze, broń - różnie.

Pan pułkownik był młody - w konspiracji chłopaki awansowali szybko, opalony, ze śmiejącymi oczami; przystojny był, podobał mi się, podobał mi się sposób, w jaki się zachowywał, jak traktował mnie i ludzi - no, podziwiałam mojego szefa. Widziałam w nim symbol męskości prawdziwej, mężnej, brawurowo odważnej. Dość powiedzieć, że byłam pewna, że trzeba go ochraniać, bo jest po prostu potrzebny. Zresztą ta rola podobała mi się, była to praca pełna różnorakich przygód - mogłabym wam opowiadać do rana".

Przerwałam na chwilę.

Młodzież zmieniła się, ale widać było, że nie bardzo rozumieją, o co mi chodzi, choć złośliwe uśmieszki chłopców zniknęły. Aż jeden nie wytrzymał i korzystając z tego, że na chwilę przerwałam, powiedział: "Ale bohater, żeby dziewczyna go ochraniała".

"No właśnie - podjęłam wątek, to jednak był bohaterski człowiek i ja miałam pełną satysfakcję, że mogę go ochraniać. Ale... ale nie wystarczyła ochrona małej harcerki, okazało się, że w szeregach ZWZ znalazł się zdrajca. Na początku lutego 1941 r. aresztowano tego pułkownika, a moja szefowa kazała mi obciąć warkocze - były zbyt charakterystyczne - i wyjechać z Lublina.

Warkocze zcięłam ku rozpaczy mego Taty, który je lubił, ale nie wyjechałam bo - bo już wiedziałam, jak się zachowują gestapowcy. Jeżeli, szukając kogoś, nie znajdą, to zabierają zakladników, nieraz całe rodziny - nie chciałam narażać moich rodziców. Ale za tą zdradą poszedł łańcuch aresztowań".

Poruszyli się - ale zrobiłam mimo woli ruch ręką - "Uciszcie się - nie wolno osądzać tych, co się w śledztwie załamywali, nie macie prawa, bo nie wiecie, co to znaczyło śledztwo w gestapo.

Ja widziałam, widziałam "Pod zegarem" w Lublinie silnych mężczyzn zmaltretowanych tak, że leżeli bezwładnie we krwi - a iluż z nich zakatowano na śmierć! Nie, nigdy nie osądzałam tych, co "zdradzili" podczas śledztwa jakieś nazwiska.

Ale ciągle nie o to mi chodzi.

Dość, że pewnego dnia, dokładnie 17 lutego 1941 roku przyszło po mnie sześciu gestapowców, sześciu dorosłych mężczyzn, żeby aresztować jedną małą harcerkę (nigdy nie byłam wysoka); i tak się zaczął inny rozdział mojego życia, o którym możecie przeczytać (I boję się snów, Edycja św. Pawła, Częstochowa) - natomiast chcę Wam opowiedzieć z tego okresu jedną scenę.

Po śledztwie, które dla mnie wypadło dość ulgowo, bo aresztowana wcześniej druhna Maria Walciszewska, przypadkowo spotkana w gestapo zdążyła mi szepnąć: "Powiedz wszystkim: wszystko na mnie". Dopiero następnego dnia zrozumiałam, co to znaczyło - nasza hufcowa odebrała sobie w nocy życie. Jak wszyscy dowódcy konspiracji miała przy sobie śmiercionośną tabletkę; i cóż - istotnie skorzystałam z tego i przyznałam się, że do ZWZ (znali, oczywiście, nazwę) wciągnęła mnie pani Maria Walciszewska.

Więc po śledztwie znalazłam się na zamku w celi więziennej, której okno wychodziło na wirydarzyk - wewnętrzne podwórko zamku. Okna były zasłonięte tzw. koszem - deskami pochyło ustawionymi, tak, że było widać skrawek nieba i gałązkę bzu, który w pewnym momencie zakwitł. Ale była też między deskami szpara, przez którą można było widzieć kawałek tego podwórka. A po drugiej stronie były cele męskie - na tym podwórku mężczyźni przymusowo odrabiali "spacer". Różnie to wyglądało; czasem złośliwy SS-man kazał im skakać "żabką", a byli to ludzie niekiedy zmaltretowani śledztwem.

Otóż jednego dnia - właśnie wtedy, gdy na tle nieba w wąskiej szparze było widać gałązkę kwitnącego białego bzu (biały bez jest dla mnie od tamtego czasu symbolem wolności), przez szparę wśród maszerujących mężczyzn zobaczyłam mego pułkownika. Wychudzony, ale trzymał się prosto. Z boku stał SS-man w czarnych lśniących butach z cholewami z pejczem w ręku i... palił papierosa. Smużka dymu i rozżarzony koniuszek. W pewnym momencie rzucił niedopałek na ziemię i wtedy... mężczyżni rzucili się, żeby podnieść ten szczątek i mój pułkownik także, a SS-man, śmiejąc się, walił ich pejczem gdzie popadło.

No i właśnie wtedy zniknął mój podziw dla mego bohatera, bo był niewolnikiem - nie tylko więźniem. Więzienie nie odbierało wewnętrznej wolności, ale nałogi - był niewolnikiem takiego śmiecia.

No, i koniec wspomnień.

Za chwilę będzie dzwonek, za 5 minut. Ale ja już kończę - dziękuję, żeście tak uważnie słuchali".

Chwilę jeszcze trwała cisza. Podeszłam ku drzwiom - a wtedy oni zaczęli bić brawo.

A po lekcjach przyszła nasza córka i powiedziała, oddając mi parę pudełek papierosów: "Mamo, zwyciężyłaś, chłopcy to oddali dla ciebie, a wychowawca powiedział też, że nie będzie palić".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Był niewolnikiem takiego śmiecia
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.