Ciągłe polowanie
Wojciech Plewiński - najwybitniejszy współczesny polski fotograf. Znany w kraju i poza granicami - w Holandii, Hiszpanii, Meksyku, Niemczech, Austrii, Włoszech... Wirtuoz aparatu, który swoje życie związał z Krakowem. Mistrz fotografii teatralnej, czujny obserwator codzienności, miłośnik pięknych kobiet, które co tydzień wyszukiwał na kultowe okładki "Przekroju".
Jeszcze tylko przez parę dni można oglądać retrospektywną wystawę jego zdjęć "Szkice z kultury/Szkice z natury" w Muzeum Narodowym w Krakowie. Nam opowiada o potrzebie ciągłej pracy, "kociakach" oraz o tym, czy czuje się spełnionym człowiekiem..
Jadwiga Nowak: Zna się Pan bardziej na fotografii czy na życiu?
Wojciech Plewiński: Ha! Myślę, że lepiej na fotografii... Życie to jest kupa przypadków. Wszystko, co się w nim dzieje to są przypadki zupełne, wahania jakieś. Zawsze zaskakiwany byłem czymś, co się już działo jakby poza mną. I byłem w to wprowadzany - przymusowo, mniej przymusowo, rozmaicie. Tak to jest. Okres, w którym przypadło mi żyć i działać był dość niespokojny i myślę, że to się odbiło na wszystkim. Na zdjęciach, na tym, co się ze mną potem działo...
W ogromnej większości Pańskie zdjęcia są czarno-białe, nawet późne. Dlaczego?
Trzeba pamiętać, że fotografia kolorowa w ogóle nie tak dawno weszła w użycie. Nawet, kiedy była już na Zachodzie, to u nas brakowało poligrafii, która by mogła ją wykorzystywać w taki sposób jak teraz. Dlatego czarno-białe zdjęcia były właściwie zupełnie wystarczające. Fotografia czarno-biała jest mi bliższa z tego prostego powodu, że dużo dłużej w niej pracowałem i myślę, że lepiej się też w niej czułem. Pewniej. Efekty mogły być przeze mnie przewidziane łatwiej niż te, które daje kolor. Bo kolor jest później przekłamywany wielokrotnie poprzez obróbkę, druk... Trzeba mieć ogromną świadomość tego, umiejętności techniczne i porozumienie z drukarzami, to wszystko musi być dopięte, zsynchronizowane. Wszystkie parametry muszą być dokładne, żeby ten kolor był tym kolorem, którego ja potrzebuję, albo jaki jest w naturze.
Jest Pan perfekcjonistą.
Myślę, że raczej tak... Nie znoszę, jak coś jest nie tak! (śmiech)
Jakim człowiekiem jest Pan na co dzień?
Chyba trochę pracoholikiem. Tak jak się sam obserwuję na tle innych - nie, żebym się tutaj wywyższał w jakimś sensie... Ale po prostu bez pracy jestem zupełnie... wyrzucony na brzeg jak ryba. Ja muszę mieć zajęcie.
Czyli aparat przy boku zawsze jest?
Aparat to niekoniecznie. Mogę sobie znaleźć różne zajęcia. Aparat sobie tu niby leży, ale z niego już niewiele wynika w tej chwili. Już nie jestem wciągnięty w tryb takiej pracy, jak kiedyś. Kiedy dzień miałem cały posiekany, właściwie do nocy, potem praca w ciemni. To były ogromnie długie procesy, te wszystkie wywoływania filmów, obrabianie. To wszystko robiłem sam. Byłem wciągnięty w tę pracę na okrągło, taśmowo, produkując zdjęcia. Coś z tego rytmu zostaje potem na stare lata i człowiek nie wyobraża sobie, że może być zaangażowany w cokolwiek innego, ale jednak...
Pamięta Pan swój pierwszy aparat?
Pierwsze zdjęcia robiłem pożyczoną leicą. To była leica M2, z Elmarem - niektórzy wiedzą, o co chodzi. To jest model z lat dwudziestych, trzydziestych. Mały obrazek. Potem to miałem różne aparaty, głównie wschodnioniemieckie, później przeszliśmy na japońskie, zachodnioniemieckie, szwedzkie - no, różne.
A teraz cyfrowy?
Tak, głównie. A właściwie wyłącznie, bo zdjęcia wykonane analogowym i tak się skanuje i obrabia cyfrowo. Cyfra daje mi przede wszystkim wygodę - kompaktowym, małym aparatem notuję sobie to wszystko, co widzę. Jednak mam też cyfrową lustrzankę, lepszej kategorii, więc jak trzeba coś zrobić, to mogę. No, ale niewiele tego już się zdarza.
Niektórzy mówią, że cyfrowy aparat odziera zdjęcia z duszy. Pan się z tym zgadza?
Jest takie porzekadło, ale, hm... to dłuższa sprawa. Cyfra daje możliwość kontroli nad tym, co robię. Oszczędza czas, energię, daje możliwości zapisu i kontroli w jednej chwili. Przy dobrym aparacie daje ogromny atut czułości, to znaczy wnikania w rzeczywistą sytuację w bardzo trudnych warunkach oświetleniowych, co było dawniej prawie niemożliwe. Poza tym nie muszę siedzieć w ciemni, paprać się godzinami w odczynnikach. To też jest radość, bo przy ekranie mogę robić to samo, tylko na sucho i męczyć już tylko oczy (śmiech). Ale ja wiem, o co chodzi. Te przywiązania wynikają w dużej mierze z tego, że ludzie powierzchownie do tego podchodzą.
Jeśli tylko jest odpowiednie oprzyrządowanie i dobry aparat, to wszystko może być powtórzone - te miękkości drugiego planu, sterowanie głębią ostrości. To jest do zrobienia i prawie nie do rozróżnienia. Zrobiła nam się taka trochę legenda, takie przywiązanie do rozwiązań, które już minęły.
Czyli, jak to mówią, liczą się umiejętności, nie sprzęt.
Tak. Świadomość tego, czym się robi i co się chce zrobić. Jak ktoś już ma rutynę, nie musi się wysilać, bo wie, czego chce. Jednak jeśli amator chce się nauczyć fotografować, cyfrowy aparat przyspiesza to niepomiernie, to jest w ogóle nieporównywalne. Od razu może sam siebie korygować, pokazać materiał komuś doświadczonemu, przedyskutować - i jest już o tyle bardziej świadomy. Bez tych długich zabiegów, mokrej obróbki, czekania na wywołanie filmu, zniechęcenia przez to, i tak dalej. Po prostu - jeśli chce, to ma możliwość podaną na tacy.
Teraz mnóstwo młodych ludzi fotografuje. Jak się Pan na to zapatruje?
Bardzo dużo. I bardzo dobrze, niech robią, niech robią! (śmiech) Zawsze coś dobrego się przebije. Ta ilość wystaw, konkursów, ludzi, którzy już się uważają właściwie za mistrzów... Ja to obserwuję i widzę, że czasem to jest awansem, ponad miarę. Ale - nie szkodzi! To wszystko przepłynie, czas to wszystko wypłucze i, mam wrażenie, ustawi we właściwej hierarchii.
Polska ma silne miejsce na fotograficznej arenie międzynarodowej?
U nas fotografia traktowana jest jeszcze bardzo tradycyjnie w tym sensie, że nie ma na nią rynku, nie ma ciśnienia. Staramy się to robić, powstają co rusz galerie sprzedaży, ale to wszystko jeszcze raczkuje, nie jest rozkręcone. Ja już na pewno nie doczekam tego, żeby tak było, jak być powinno, ale myślę, że idzie ku temu. Idzie ku temu i są ludzie, którzy i organizują rzecz dobrze, i prowadzą, i mają dużą świadomość. Jest nadzieja, że będzie lepiej.
Pana przygoda z profesjonalnym fotografowaniem zaczęła się od zdjęć robionych pożyczonym aparatem?
Nie, nie. To było tylko po to, żeby zanotować wakacje na spływie na Mazurach. Po dwóch filmach, które zrobiłem, czyli po sześćdziesięciu klatkach, posłałem kilka zdjęć na konkurs PTTK, najważniejszy w Polsce, no i wziąłem od razu pierwsze miejsce. Potem zdarzały się następne takie historie. To mnie wewnętrznie przekonało, że to jest możliwe. Że to nie tylko zabawa i tylko miłe spędzenie czasu, ale że sposób na życie w przyszłości. I tak się stało. Przecież z wykształcenia jestem architektem, ale bez żalu zmieniłem zawód.
No właśnie, z perspektywy czasu to był dobry wybór drogi życiowej?
Jak tamte czasy był to dla mnie świetny wybór. Przede wszystkim byłem odpowiedzialny sam za siebie i za swoją pracę. O wszystkim ja decydowałem, w sensie doboru czasu. Pracując w redakcji, byłem trochę z nią związany, to prawda. Musiałem się podporządkowywać jej warunkom co do wyboru zdjęć, ich stylistyce - ale to jest naturalne. Powracając do architektury, teraz ten zawód jest od nowa zawodem wolnym, z wyborem zajmowania się przeróżnymi kierunkami. A wówczas to były schematyczne biura - byliśmy skoszarowani. Przemysłowa, mieszkaniówka - od siódmej do trzeciej, potem nadgodziny. Siedziało się na miejscu i projektowało według norm, z niewielkim marginesem na oryginalność.
Jest Pan spełnionym człowiekiem?
Myślę, że tak... Chyba tak. Czy ja wiem? No, pewnie tak... Wie pani, teraz właściwie, w ostatnich latach, kiedy powstała ta wystawa, na której się teraz znajdujemy... Ona jest zapisem z życia - oczywiście to są wyrywki z tego, co robiłem, ale pokazują różność zainteresowań, tematów, w które byłem zaangażowany. Słowem - jest to odzwierciedlenie tego, co robiłem przez całe życie. A, jak widzę, odbiór jest niezły, to rzeczywiście działa. To mnie cieszy.
No właśnie, jak Pan ocenia kształt i odbiór wystawy?
Nie zdążyłem się dowiedzieć dokładnie, bo wróciłem właśnie z krótkiego urlopu, ale widzę, że cały czas ludzie wchodzą, i to młodzi ludzie. To mnie zaskakuje. Jak na te warunki muzealne - bo przecież to tylko muzeum, nie galeria - wydaje mi się, że to jest dobry odbiór. Marzy mi się, żeby wydać jeszcze drugi tom pierwszego albumu, "Szkiców z kultury". "Szkice z natury" - taki jest roboczy tytuł ciągu dalszego. Żeby jeszcze zamknąć sprawę, a potem będę spokojny, że nie mam tu już nic więcej do roboty.
Proszę tak nie mówić, na pewno by się coś znalazło!
Znaleźć to ja sobie na pewno znajdę, ale czy to będzie później komuś przydatne? Ciężko powiedzieć... Na szczęście mam i syna, i wnuka też fotografujących.
Czyli poszli w Pana ślady.
W jakimś sensie, bo syn, Maciej, skończył grafikę i fotografię w Krakowie na ASP, a wnuk jest na operatorskim wydziale w Łodzi, więc styka się z fotografią na co dzień.
Co Pan najbardziej lubi fotografować? Ludzi, architekturę, przyrodę?
Ludzi na pewno. Architektura mnie nigdy specjalnie nie pasjonowała. Sporo mam tych zdjęć, ale one są dla mnie chłodne. Nie jest to temat gorący, w który by się człowiek chętnie wciągnął, wrócił do niego, pooglądał. Mam tam mniejszą możliwość ingerencji, spojrzenia tak jak na człowieka, który jest w odbiorze nieskończenie ciekawy. To jest wieczny temat.
Ale praca z człowiekiem to - oprócz odkrywania cały czas czegoś nowego - jednak jakaś trudność, bo ten człowiek ma swoje humory, swoje pomysły...
Widzi Pani, tak się złożyło, że zająłem się fotografią teatralną, i tak było przez ponad czterdzieści lat. Teatr dużo daje i dużo wymaga. To jest praca z człowiekiem, aktorem, przystosowanym w jakimś sensie do tego, że mu się narzuca swoją wolę, albo że się dobrze odczytuje to, co on proponuje. Współpraca jest wtedy wielopłaszczyznowa. To jest ważny trening. Nawet znajduję podobieństwa pracy w teatrze z reportażem - sytuacje życiowe, które się dzieją na ulicy miewają przewidywalne puenty. Można przewidzieć, gdzie powinienem się znaleźć, jak ustawić w stosunku do akcji, żeby osiągnąć dobry efekt na zdjęciu.
Pokłócił się Pan kiedyś ze swoim modelem?
Nie, ja nigdy nie starałem się narzucać czegokolwiek. Jeśli widziałem, że coś nie chwyta, nie kontaktuje, to starałem się rozładować sytuację w inny sposób. To trochę tak jak z dzieckiem - nie awantura, tylko zmiana zabawki. Kiedyś pewien fotograf robił zdjęcia Churchillowi. W pewnym momencie wyrwał mu cygaro z ust i tak powstał słynny portret z wyrazem twarzy, którego w inny sposób pewnie by nie osiągnął. Ja nie stosowałem takich zabiegów. Fotografia to właściwie takie ciągłe polowanie. Łowy. Jestem tylko sprawozdawcą - jak w dyskusji - który widzi i notuje temat. Lubiłem tę pracę. Jest i inna fotografia - kreacyjna, którą też uprawiałem, głównie w aktach, ale także w portretach. Jedno drugiego nie wyklucza.
Woli Pan fotografować mężczyzn czy kobiety?
Chyba jednak kobiety. Kobiety, może to źle zabrzmi, ale one są w jakiś sposób próżne. Wszyscy jesteśmy próżni, jednak one specjalnie. Czas, który kobieta poświęca swojemu wyglądowi - od ubioru, przez buty, po fryzurę - jest kolosalny w stosunku do czasu, jaki przeznacza na to mężczyzna. Przez to jest bardziej niechlujny, ale to też daje dobry efekt. Kobieta ma dużo większą kontrolę swojego wyglądu, gestu, umiejętności ustawienia się. Po prostu dłużej patrzy w lustro. Męska twarz jest, poprzez swoją konstrukcję, a właściwie brzydotę i zużycie, łatwiejsza w uzyskaniu bardziej efektownych, a nawet efekciarskich fotografii.
Jest jakieś zdjęcie, cykl, może model, do którego ma Pan szczególny sentyment?
Tak, zdjęcie z cyklu "Zdjęć zauważonych", w sielskim pejzażu. Taki bukoliczny nastrój, aż tu nagle u dołu zdjęcia dość zaskakująca akcja, zastanawiająca swoim okrucieństwem i bezsensem. Młoda dziewczyna wali drągiem krowę, przerywając jej picie wody. To, że to zdjęcie w ogóle powstało to był zupełny przypadek. Trzymając aparat, trochę bezmyślnie skierowałem obiektyw w tamtą stronę, akurat w momencie, kiedy ta dziewczyna atakowała swoją karmicielkę.
Szerszej publiczności jest Pan znany głównie z okładek z kociakami w "Przekroju". Nie denerwuje Pana taka szufladka?
Tak było, tak było. To już minęło, ale ta gęba prześladowała mnie przez lata. Byliśmy chyba pierwszym tygodnikiem, który zaczął drukować dziewczyny na okładkach, potem doszły inne polskie pisma. Zdjęcia robiłem czarno-białe, dostosowując tło i kontrasty do wymagań druku. Kolor dodawany był dopiero w drukarni, a sam druk był na bardzo złym papierze. Nigdy nie było wiadomo, na jakiego retuszera się trafi. Dlatego są to niekiedy dramatycznie paskudne rzeczy, jak na to patrzę w tej chwili (śmiech). Ale wówczas "Przekrój" szedł spod lady i wszyscy walczyli o to, żeby się w ogóle dopchać do możliwości kupienia go. No, ale trudno to teraz wytłumaczyć młodym ludziom.
Powiedział Pan kiedyś, że to był taki "cotygodniowy obowiązek", ale chyba dość przyjemny, prawda?
Przyjemny może i był, ale warunki, które musiałem spełnić, będąc jednoosobową agencją, były męczące (śmiech). Wynajdywanie modelki, malowanie, przebieranie... To były czasochłonne rzeczy. Przecież niczego nie było - one nie miały telefonów, ja transportu. Potem już kupiłem samochód, więc stałem się bardziej mobilny, ale to i tak była udręka. Udręka w sensie poświęconego czasu, niewspółmiernego do tego, co to było. Ale właściwie miło wspominam ten czas i wymuszony nawyk szukania co tydzień modelek. Jak teraz patrzę na panią, to już wiem, jak bym przeczesał i co powinienem zrobić, żeby nie można było poznać, że na kilku ujęciach jest ta sama osoba. Na tym to polegało: zrobić dwie czy trzy okładki z jedną modelką, a później jeszcze do niej wrócić, przebrać i znowu wykorzystać w innej sesji, bo już byliśmy dogadani, bo już wiedziała, o co chodzi. I tak powoli ona zaczynała się czuć modelką, a ja się zaczynałem czuć fotografem (śmiech).
To było chyba dość kłopotliwe - podchodzić do dziewczyn na ulicy, w kawiarni, na uczelni i proponować zdjęcia?
Legitymacja rozwiązywała sprawę pierwszego kontaktu. "Robimy zdjęcia". Żadnej gwarancji, że będzie na pewno, bo tego nikt nie wie, ja też. Ryzykujemy oboje, a ona dostanie odbitki. I koniec. Tyle mogłem jej obiecać. Przecież one nie dostawały za to żadnych pieniędzy. Czasami nawiązywało się kontakty na długo. Niektóre z modelek miały wiele okładek - zwłaszcza te, które było łatwo dostępne telefonicznie, miały dobre ciuchy albo same je szyły. To się liczyło, przecież nic nie było w sklepach. Wszystko trzeba było wymyślać.
Naprawdę Pan je sam malował, czesał?
O tak, bardzo często! Czasami cały makijaż, kiedy dziewczyna nie tylko nie miała żadnych kosmetyków, ale także nie umiała tego robić.
Skąd u Pana takie umiejętności?
Z oglądania "Vogue'a" czy "Elle" - zwracałem uwagę, jak to ma wyglądać. Poza tym bardzo mnie wspomagała Janka Ipohorska, czyli Kamyczek, zastępca redaktora naczelnego "Przekroju". Ona mi rysowała nawet ściągi. Dekolt - taki. Fryzura - jaka wchodzi w rachubę. Kształt oka, brwi, rzęsy, wykrój ust.
Jak Pan przechowuje swoje materiały?
Negatywy wraz ze stykami pochowane są w szufladach i tego właściwie jest najwięcej - to dotyczy archiwum analogowego. A zapisy cyfrowe przechowuję na dyskach.
A stare zdjęcia?
Odbitki analogowe trzymam w pudełkach i szufladach. Poza tym skanuję je cyklami, tematycznie, i zachowuję w zapisie cyfrowym.
Jest takie powiedzenie, że szewc bez butów chodzi. Pan ma dużo swoich zdjęć?
Teraz bardzo starannie unikam fotografowania - efekt jest zawsze gorszy, niż sobie wyobrażałem (śmiech). Ale coś tam się w ciągu lat uzbierało, oczywiście. W tym sporo wygłupów.
Jest coś, czego nie udało się Panu sfotografować, a bardzo by Pan chciał?
Mnóstwo rzeczy! Teraz, jak sobie wyobrażam, jakie miałem możliwości robienia ludzi, z którymi się stykałem, a nie miałem śmiałości ani powodu, żeby fotografować... Bardzo sobie to wyrzucam. A w ogóle ważne jest - to już dawno się zorientowałem - żeby więcej myśleć i nie robić, niż robić bezmyślnie. A już naprawdę wtedy, kiedy widzę, że warto. Ważne, żeby się nie rozpraszać, nie zaśmiecać sobie głowy byle czym. Mimo takiej postawy w sumie sporo materiału mi się uzbierało. Jeszcze wrócę: pani zapytała, czy czuję się spełniony. Cóż ja mogę powiedzieć? Przecież życie jest jedno. Z perspektywy czasu nie sztuką jest uważać, że wszystko można było lepiej poprowadzić, ale i tak chyba los obszedł się ze mną nie najgorzej. A w tej chwili porządkuję i sprzątam...
Skomentuj artykuł