Droga pod wiatr

Potrafię się wzruszyć do łez, ale jednocześnie jeśli się zaprę, będę szedł pod wiatr, dopóki nie upadnę... (fot. greg westfall. / flickr.com)
Elzbieta Borek / slo

Choroba dała mu kopa. Kiedy wychudzony i ledwo trzymający się na nogach wychodził ze szpitala, wiedział, że musi zacząć o siebie walczyć. Choć ważył 49 kilo, myślał już o planowanej od lat wyprawie w Andy.

Sześciokrotnie wszedł na Mont Blanc. Chodził po górach w Grecji, w Alpach, po Górach Białych i Andach na kontynencie amerykańskim, a także w azjatyckim Pamirze. Dwukrotnie wszedł na najwyższy szczyt obu Ameryk Aconcaguę, nie udało mu się jedynie wejść na Mount Everest, choć trzykrotnie przygotowania do tej wyprawy były już bardzo zaawansowane. Uznał, że do trzech razy sztuka i zrezygnował z kolejnych przygotowań do zdobycia najwyższego szczytu ziemi. Tak widocznie miało być. Swój osobisty Mount Everest przecież już zdobył!

Jerzy Truchanowicz z Białegostoku jest jedynym na świecie alpinistą, który zdobywa szczyty, mając pierwszą grupę inwalidzką.

- W sierpniu będę miał 63 lata. Mówią, że nie wyglądam na swój wiek. Pewnie dlatego, że po chorobie przeprowadziłem się na wieś, żyję zdrowo, zdrowo się odżywiam i ciężko pracuję - powiada pan Jerzy. - Przede wszystkim jednak dużo chodzę po górach. A że tego nie da się zrobić ot tak, wprost z fotela przed telewizorem, trenuję praktycznie cały rok. Przechodzę średnio 200 kilometrów w ciągu tygodnia i do tego ćwiczenia na siłowni. Nie odpuściłem ani po operacji kręgosłupa, ani po złamaniu nogi. W obu przypadkach, kiedy tylko mogłem chodzić o własnych siłach, wznowiłem treningi i tak dla kondycji wszedłem na Mont Blanc.

DEON.PL POLECA

Choroba

Był rok 1997, gdy zachorował. Miał wówczas 49 lat. Po powrocie z saksów w Ameryce, gdzie zostawił żonę i syna, zaczął pracować w Ministerstwie Handlu Zagranicznego jako organoleptyk. Był inspektorem standaryzacji, dopuszczał do eksportu żywność. Mówiąc po prostu - degustował. Choroba przyszła nagle. Dotąd aktywny, zdrowy, sprawny i energiczny człowiek z dnia na dzień tracił siły. Zaczęło się banalnie - od zatrucia. Doszło do wrzodziejącego zapalenie jelita, wdał się gronkowiec złocisty. Miał anemię, był odbiałczany, umierał.

- Dopiero wtedy lekarze podjęli decyzję, którą powinni byli podjąć na początku mojej choroby: operacja. Ale choroba poczyniła już takie spustoszenie, że trzeba było wyciąć jelito grube i wyłonić stomię na jelicie cienkim - mówi bez wstydu i żenady.

Truchanowicz twierdzi, że stomia, czyli sztuczny odbyt, to nie powód do ukrywania się, chowania w czterech ścianach. To taka sama proteza, jak laska, kule, sztuczne zęby, oko czy noga. Niestety, w Polsce większość chorych - a jest ich ponad 25 tysięcy - nie potrafi sobie z tym problemem poradzić. Inna sprawa, że nietolerancyjne społeczeństwo im tego nie ułatwia. Ukrywają więc kalectwo nawet przed rodziną, pozbawiając się w ten sposób tak bardzo potrzebnego wsparcia. Z pewnością konieczność życia z balastem na brzuchu i wszystkimi konsekwencjami tego faktu stanowi poważne obciążenie dla psychiki. Dla wielu chorych taka sytuacja to koniec świata. Wpadają w depresję, sądząc, że nic ich już w życiu nie czeka.

Dla Jurka Truchanowicza choroba stała się wyzwaniem.

- Dzięki chorobie i stomii zacząłem nowe życie i to wcale nie gorsze od poprzedniego - uśmiecha się gorzko, bo jednak jest świadomy swojego kalectwa. - Wybudowałem dom, zacząłem zdobywać wielotysięczniki i poznałem wspaniałą kobietę, młodszą ode mnie o 19 lat, z którą pięć miesięcy temu wzięliśmy ślub. Niektórzy zdrowi i znacznie ode mnie młodsi ludzie nie mają tyle sukcesów na swoim koncie!

Choroba dała mu kopa. Kiedy wychudzony i ledwo trzymający się na nogach wychodził ze szpitala, wiedział, że musi zacząć o siebie walczyć. Choć ważył 49 kilo, myślał już o planowanej od lat wyprawie w Andy.
- Wcześniej chodziłem tylko po górach Europy. Po chorobie zaliczyłem cztery dalekie wyprawy wysokogórskie - wspomina.

Ale operacja i wyłonienie stomii, to nie był koniec jego kłopotów zdrowotnych. Ponownie trafił do szpitala, tym razem z kręgosłupem. Spędził półtora miesiąca na neurologii. Ból był tak wielki, że podawano mu morfinę. W końcu tomograf pokazał, że ma ropę w kręgosłupie. Operację wykonano w Konstancinie. Na cztery miesiące został zakuty w gipsowy gorset.

- Nawet wtedy nie porzuciłem marzeń o górach. Kiedy już wypisali mnie do domu, zacząłem wstawać. Skróciłem gipsowy gorset, żeby nie przeszkadzał w chodzeniu. Parę tygodni później robiłem osiem kilometrów codziennie.

Cztery miesiące po zdjęciu gorsetu, z synem i córką, łatwiejszym szlakiem, wchodził na Mont Blanc. To nie była udana wyprawa - musieli wrócić z powodu załamania pogody. Ale wygrał z własną słabością i poszedł!

Dom na wsi i rodzina

Po wyjściu ze szpitala postanowił porzucić mieszkanie w bloku i przenieść się na wieś. W kolonii Halickie, 13 km od Białegostoku w kierunku na Białowieżę, miał ponad pół hektara ziemi.

- Wybuduję dom, pomyślałem, choć na koncie miałem jedynie 20 tys. złotych - wspomina dzisiaj. - To mnie wcale nie zniechęciło. Wiedziałem, że chcieć to móc i jeśli pójdę naprzód, środki się znajdą. W górach przekonałem się, że człowiek nie wie, ile może. Ale jeśli się odważyć, to nawet ta góra jakoś się do ciebie przybliży...

Niespodziewanie z ubezpieczenia dostał 46 tys. zł odszkodowania i już wiedział, że dom powstanie. Zamówiona firma postawiła budynek w stanie surowym. Resztę robił sam. Wokół domu powstał wypieszczony ogród - zadbane trawniki i krzewy, ze smakiem dobierane kwiaty, staw zasilany dopływającym z lasu strumieniem, siedem połączonych oczek wodnych, pomosty i własnoręcznie wykonane w drewnie rzeźby ptaków, zwierząt, różnych stworów. Ale taki efekt można osiągnąć jedynie ciężką pracą. Samo skoszenie trawy w ogrodzie trwa cały dzień!

Wciąż coś tu zmienia, upiększa. Ma też kuźnię, gdzie bawi się w kowalstwo. Hobby syna, który kolekcjonuje białą broń, skłoniło go do skopiowania miecza samurajskiego z samochodowych resorów. Cztery tygodnie roboty. Syn zabrał już kilka takich mieczy, twierdzi, że są najlepsze.

Kiedy przeprowadził się na wieś, w mieszkaniu w Białymstoku została córka, z którą mieszkał przed chorobą. Zimą odwiedzał ją codziennie, przemierzając tę trasę w obie strony na piechotę. Te spacery traktował jako element treningu przed wyprawą. Zresztą - do najbliższej drogi ma 800 metrów. Kiedy była potrzeba skorzystania z samochodu - miał wówczas 19-letnią toyotę, którą jeździł na wyprawy - szuflował nieraz nawet 8 godzin, żeby zrobić przejazd w śniegu.

- Lekarze pozwalają przy stomii nosić najwyżej 5-kilogramowe ciężary. Ja wyrywam drzewa w lesie, a na siłowni kładę na brzuchu 60 kilogramowy ciężar. Ale wskutek treningów mam wyrobione mięśnie brzucha - mówi Jurek.
Syn od lat mieszka w Nowym Jorku, z żoną Indonezyjką. Zaprosił ojca w podróż życia na Borneo. Łodzią z przewodnikiem popłynęli w górę rzeki Sconyar do rezerwatu orangutanów.

- To była realizacja obietnicy, którą dałem dzieciom, gdy jeszcze były małe - wspomina Jerzy. - W domu się nie przelewało. W czasie wakacji zorganizowałem im wyprawę do "dzikiej dżungli", czyli spływ pontonem po wiejskiej rzeczce. Wierzyłem, że kiedyś naprawdę popłyniemy wspólnie na taką wyprawę. I stało się! Mieszkaliśmy na łodzi, w dżungli, wokół krokodyle, małpy. Byliśmy też na Bali i na Jawie.

Z pierwszą żoną rozstał się niemal 20 lat temu. Została z synem w Ameryce. 18 lat żył sam. Drugą żonę, młodszą od niego o 19 lat, wychodził sobie, gdy trenował w ubiegłym roku przed wspinaczką na Mount Everest. Pięć miesięcy temu zawarł związek małżeński. Mówi o żonie w samych superlatywach: młoda, piękna, zgrabna, dobra i kocha mnie. Czy można chcieć czegoś więcej?

- Jak się do mnie wprowadziła, kazała mi wszystko spalić - kręci głową Jerzy, bo wciąż nie może uwierzyć, że na to przystał. - Nie dziwię się, żyłem po kawalersku. Ognisko płonęło cały dzień, a my wynosiliśmy pościel, firanki, meble i ubrania. Teraz w chacie wszystko jest nowe, inne, nawet garnki i filiżanki. Tak jak moje życie.

Oboje żyją skromnie - on z renty, żona pracuje w Makro. Gdyby nie pomoc sponsorów, nie mógłby nawet marzyć o wyprawach alpejskich.

Góry - życiowy napęd

- Żeby nie te góry, to ja byłbym bankrutem nie tylko finansowym - powiada. - Jeżdżę w góry za pieniądze sponsorów. Na Everest wybierałem się trzy razy. W ub. roku dostałem na tę wyprawę od firmy 75 tys. zł., z czego Urząd Skarbowy od razu zabrał mi 19 tys., a ZUS uczepił się umowy - że rzekomo źle zawarta i chcieli mi odebrać rentę za cały rok. Musieliśmy odkręcać umowę, moi sponsorzy spóźnili się z formalnościami i wszystkie moje wysiłki poszły na marne. Nie wpłaciłem zaliczki i musiałem odwołać wyjazd - opowiada Jerzy. To było jego ostatnie podejście do Everestu. Powiada, że ani sobie ani nikomu nie musi już udowadniać, że potrafił tam wejść.
Wyprawę w Andy zgodziła się dofinansować amerykańska firma, produkująca sprzęt stomijny. Do wyprawy na Aconcaguę przygotowywał się długo. Doszedł do bazy, ale pogoda gwałtownie pogorszyła się, burza połamała namioty. Musiał zawrócić.

- Choć często postępuję jak szaleniec, wtedy wiedziałem, że nie mogę przeholować - opowiada.

Rok później spróbował ponownie. 55 kg bagażu w trzech plecakach wnosił etapami, od obozu do obozu. W dziewięć dni samotnie zdobył szczyt Aconcagua, choć zorganizowane wyprawy trwają nie krócej, niż dwa tygodnie.

- Często uczestniczę w spotkaniach ludzi ze stomią. Słucham, jak narzekają, żalą się, płaczą, że tak im trudno z tą wymianą płytek, choć robią to w zaciszu domowym, z ciepłą wodą w zasięgu ręki - dziwi się Jerzy. - Mówię im wtedy, że mnie zdarzało się wymieniać płytkę na leżąco, w 30 stopniowym mrozie, podgrzewając ją nad palnikiem, żeby się lepiej przykleiła do skóry i trzymając lusterko w zębach, żeby widzieć, co robię. A potem nie leżałem, tylko wstawałem, brałem plecak i ruszałem pod wiatr. Tylko tak można coś osiągnąć!

Oczywiście nie każdy chce i może chodzić po górach, ale każdy może w życiu znaleźć coś dla siebie. Stomia nie powinna stanowić tu przeszkody.

- Wiem, że wielokrotnie postępuje jak szaleniec, wbrew nakazom lekarzy i zdrowemu rozsądkowi, ale taki mam charakter - mówi. - Potrafię się wzruszyć do łez, ale jednocześnie jeśli się zaprę, będę szedł pod wiatr, dopóki nie upadnę...

Źródło: Droga pod wiatr

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Droga pod wiatr
Komentarze (2)
M
MR
24 marca 2012, 10:09
Bardzo dzielny człowiek. Szczęść Bożę.
A
Agata
24 marca 2012, 09:46
W Polsce jest wielu fantastycznych osób żyjących z niepełnosprawnością. Pracują, uczą się, osiągają  sukcesy zawodowe. Bardzo wiele zależy od wsparcia rodziny. To ona kreuje w niepełnosprawnym poczucie wartości. Dobrzy, mądrze wspierający bliscy to połowa sukcesu. Druga połowa zależy od osoby dotkniętej chorobą.