Bezpieczna klatka?

(fot. nesson-marshall / flickr.com)
Jirina Prekop / slo

Wraz z lepszą sytuacją materialną ludzi na świecie wiele się zmieniło - również w formach opieki nad dzieckiem. Postęp techniczny umożliwił bowiem odrzucenie jej prymitywnych form i wprowadzenie nowoczesnych - wygodniejszych i bardziej higienicznych.

W drugiej połowie XIX wieku wynaleziono wózek, można więc było zrezygnować z pozornie uciążliwego noszenia dzieci (co dziwne, ludzie żyjący w bardzo prostych warunkach jakoś nie narzekają na związane z tym trudy). Wynalezienie wózka zawdzięczamy głównie płci męskiej, która niewiele miała wspólnego z opieką nad potomstwem. W tamtych czasach zajmowanie się małym dzieckiem było raczej czymś poniżej godności mężczyzny. Pielęgnacja dziecka była wyłącznie sprawą kobiety. Rosnący dobrobyt sprawił, że każdy członek rodziny mógł już mieć własne łóżko, a nawet własny pokój w przestronnie budowanych domach.

DEON.PL POLECA

Oto jak wyglądał wtedy idealny obrazek: niemowlę w śnieżnobiałym łóżeczku, a kropkę nad "i" stanowił różowy lub jasnoniebieski baldachim. Również smoczek był dobrany kolorystycznie - różowy albo jasno-niebieski. W ogromnym pokoju dziecka nie było poza nim nikogo. Oczywiście, przed spaniem niemowlę dostawało wystarczającą porcję mleka, wyłącznie jednak z butelki, ponieważ karmienie piersią było zakazane. Uzasadniano to w różny sposób: w porównaniu z piersią butelka daje się lepiej wyczyścić, czystość chemicznie spreparowanego mleka można szybciej sprawdzić, przy okazji istnieje możliwość skuteczniejszej kontroli ilości spożywanych posiłków.

Poza tym wmawiano kobietom, że od karmienia piersią będą miały wiszący biust.

Ten pełen funkcjonalności obraz dopełniają ówczesne zalecenia dotyczące wychowania dziecka. Można by tutaj raczej mówić o tresurze niż wychowywaniu.

Postępowe poglądy pedagogiczno-psychologiczne tamtych czasów miały potwierdzać tezę, że z każdego niemowlęcia można uczynić odnoszącego sukcesy i skutecznego w swoim działaniu dorosłego człowieka.

W praktyce wiązało się to konkretnie z tym, że niemowlę należało traktować jak dorosłego, aby nauczyło się czekać i by nie było rozpieszczone. Nawet gdy płakało, nie wolno było brać maleństwa na kolana. Autorem tych zaleceń, którymi kierowała się w pierwszej połowie XX wieku cała generacja postępowych rodziców, był amerykański psycholog John B. Watson (1878-1958). Zyskał on rozgłos dzięki dosyć aroganckiemu wyzwaniu: dajcie mi dwanaścioro dzieci i świat, w którym będę mógł je wychować, a gwarantuję, że z każdego z nich uczynię tego, kogo chcecie: lekarza, adwokata, artystę, przedsiębiorcę bądź też kamerdynera - ba, nawet złodzieja. Zgodnie z poglądami Watsona, w określonych warunkach można się wszystkiego nauczyć, uwarunkowania dziedziczne nie odgrywają w zasadzie żadnej roli, a mówienie o instynktach czy potrzebie miłości i bezpieczeństwa jest wręcz śmieszne.

"Chów" skutecznych obywateli tak bardzo wychwalanej ery techniki wiązał się z wprowadzeniem już od wieku niemowlęcego surowej dyscypliny. Tak rozpoczął się jeden z najczarniejszych okresów fali autorytarnej w wychowaniu dzieci. Oznaczało to, że było kładzione już wcześnie wieczorem do łóżeczka bez jakichkolwiek pieszczot ze strony rodziców. Dostawało wtedy ostatnią butelkę i musiało przespać całą noc - samo w pokoju - do rana, ewentualnie przepłakać. Nie brano pod uwagę zróżnicowanej potrzeby snu w zależności od wieku dziecka i szkody, jaką można mu wyrządzić, zostawiając je w osamotnieniu. Niektóre noce wydawały się nieznośnie długie. Jednak doglądanie płaczącego malucha było niedozwolone. Pan Watson radził, by zamykać dzieci w najbardziej oddalonym pokoju, dzięki czemu nie było słychać ich wrzasków.

Maria Montessori (1870-1952) - współczesna Watsonowi - z przerażeniem obserwowała te najnowsze tendencje w opiece nad dziećmi. W książce: Die Kinder sind anders [Dzieci są inne - przyp. tłum.] pisze: "Nie tylko trzymiesięczne niemowlę, nie, również dorastające dzieci w wieku dwóch, trzech czy czterech i więcej lat są nieustannie skazane na to, by spać dłużej, niż tego potrzebują... Aż nadto dobrze wiemy, że dzieci z ludu są mniej nerwowe niż te z tak zwanych dobrych domów. Mimo to, zgodnie z zaleceniami dotyczącymi higieny ich wychowania, wydłużony sen jest traktowany jako najlepszy środek zachowania zdrowia. Rodzice często wręcz się chwalą, że przyzwyczaili dziecko do wczesnego chodzenia spać i teraz, dzięki temu, mogą ciągle wychodzić, gdzie chcą.

Nowoczesne łóżeczko jest już samo w sobie bardzo znamiennym wynalazkiem! Różni się od kołyski, która ma ładny kształt i jest miękka, jest też inne niż łóżko dorosłych, w którym można się wygodnie wyciągnąć i wyspać. To, co nazywamy łóżeczkiem dla dzieci, nie jest w rzeczywistości niczym innym niż pierwszym strasznym więzieniem, które rodzina funduje walczącej o swój duchowy byt istotce. Te dzieci są więźniami klatek, do których są wsadzane przez swoich rodziców, a to przymusowe legowisko jest równocześnie i rzeczywiste, i symboliczne. Są więźniami cywilizacji towarzyszącej rozwojowi, przeznaczonej wyłącznie przez dorosłych dla dorosłych, cywilizacji coraz bardziej zacieśniającej się i pozostawiającej coraz mniej miejsca dla swobodnego rozwoju.

Łóżeczko jest klatką na tyle wysoką, żeby dorosły nie musiał się schylać po dziecko i skonstruowaną w ten sposób, żeby można było zostawić w niej dziecko swojemu losowi. Niech płacze! Nie zrobi sobie przecież krzywdy!".

Maria Montessori proponuje też: "zlikwidowanie klasycznych łóżeczek dla dzieci, zastępując je niskim łóżkiem o wysokości nieco nad podłogę [...] jak błędnie zwykliśmy urządzać życie dziecku i jak dorośli, chcąc dla dziecka dobrze, w rzeczywistości postępują wbrew jego potrzebom!".

Wielu współczesnych Montessori rodziców i fachowców, wówczas zafascynowanych potęgą racjonalizmu, nie stosowało się do jej zaleceń, zgodnie z którymi należy zrozumieć potrzeby dziecka w ich odmienności i nimi się kierować. Wszystko wydawało się możliwe do zrealizowania, należało się tylko trzymać określonych, naukowo sprawdzonych programów. Raczej akceptowano więc rady rzeczowo i chłodno myślącego Watsona - specjalisty zajmującego się zachowaniem dzieci - niż dobrodusznej i po matczynemu czującej Montessori. Ten racjonalny duch czasu był szeroko rozpowszechniony i zgodnie z nim wychowywano jeszcze generację dzisiejszych dziadków.

W nieomal jednobrzmiących wypowiedziach tych ludzi do dziś słychać echa głęboko zakorzenionych dogmatów: "Co te dzisiejsze młode matki wyczyniają! Wszędzie ciągają dzieci ze sobą, nie wstydzą się karmić piersią w publicznych miejscach i nie wiedzą, jak sobie radzić z dziećmi w nocy. Za naszych czasów dziecko miało jeszcze swój porządek, swój stały rytm, swoje łóżko do spania, w którym mogło znaleźć spokój. Rodzice też mieli spokój. Dziś świat stoi na głowie. Niepojęte!".

Właściwie dzieci tamtej epoki nie skarżą się, nie czują się nawet specjalnie dotknięte tym - w każdym razie nie surowym traktowaniem w nocy. Ze strachem i przerażeniem wspominają jednak bolesne kary fizyczne, które były w tamtych czasach elementem wychowania, chociaż ówczesne zalecenia co do przebiegu nocy uważają za w pełni słuszne. Pytają Państwo, dlaczego? Po tych wnioskach, do których już wspólnie doszliśmy, odpowiedź jest raczej oczywista.

Z niezmiennej, zdecydowanej pewności, z jaką rodzice obstawali przy tym, by dziecko szło spać o określonej godzinie, w określonym miejscu i tam też przesypiało noc, bez bodźców zewnętrznych, dziecko czerpało pewność. Mogło całkowicie polegać na rytmie czasowym oraz miejscu. Maluch mógł ryczeć sobie na całe gardło, gdy - obojętnie z jakiego powodu - nie mógł zasnąć, ale i tak wiedział, że nikt nie przyjdzie, by ukoić jego lęk przed ciemnością czy zaspokoić jego pragnienie. Musiał poradzić sobie z tym sam. Płacz się nie opłacał. Tego dziecko było pewne. Pod wpływem tej pewności każde milkło i zasypiało. Zresztą w tym ciemnym, nudnym pokoju nie pozostawało mu nic innego, niż spać. Tym bardziej cieszyło się potem, gdy wraz z nastaniem dnia, nad łóżeczkiem, pojawiała się twarz mamy i dostawało pierwszą w tym dniu butelkę.

O poczuciu bezpieczeństwa wewnętrznego nie mogło być w nocy oczywiście mowy. Nie było tulenia się do mamy, pocieszania. Właściwie musiało wystarczyć poczucie obiektywnego bezpieczeństwa.

Przy tej okazji wraca do mnie wspomnienie z własnego dzieciństwa. Wiem, co czuły opisane tu przeze mnie dzieci - moi byli pacjenci. Jako dziecko często cierpiałam na zapalenie ucha środkowego i w związku z tym źle spałam. Dlatego wiem też, że dzieci chore i niepełnosprawne, które wymagają koniecznej opieki, często stają się przedmiotem nadopiekuńczości. Kiedy takie maleństwo nie może spać, zatroskana matka myśli już, że jej pociecha źle się czuje i potrzebuje pomocy. Któż potrafi zaś lepiej pomóc niż matka? Czuwa więc nad dzieckiem. Kiedy się budziłam z powodu bólu uszu, moja mama wyciągała mnie z łóżeczka i brała do siebie do łóżka. W najmniejszym stopniu nie przeszkadzało to mojemu głośno chrapiącemu ojcu. Natomiast moja o trzy i pół roku starsza siostra z zazdrości nie mogła zmrużyć oka.

Mama sadzała mnie na kolanach, przechylała i wkraplała mi do ucha jakąś miksturę. Wkrótce przychodziła upragniona ulga i tak mi było błogo, że pragnęłam, żeby mama zajmowała się mną jak najdłużej. Skoro tylko zaczynała przymierzać się do włożenia mnie z powrotem do łóżeczka, zaczynałam płakać tak samo żałośnie, jakby znowu zaczynały mnie boleć uszy. Co prawda mama nie podawała mi już żadnych kropli, ale siadała po turecki, kołysząc mnie i nucąc monotonnie dwa tony. Do dziś słyszę te powtarzające się dźwięki. Kiedy zasypiała ze zmęczenia, głośno wołałam: "Jeszcze raz!". Chociaż robiła wtedy to, co chciałam, i tak byłam nie do końca zadowolona. "Chcę piścionek!" - wołałam, mając na myśli obrączkę. Zawsze trzymałam ją potem między kciukiem i palcem środkowym, a obracałam palcem wskazującym. Z czasem opanowałam ten godzinami ćwiczony, niezmienny ruch do mistrzowskiej precyzji. Musiałam obracać obrączkę tym intensywniej, im bardziej mama zastygała w swoim rytmicznym kołysaniu.

Do dziś pamiętam, że odległość pomiędzy kolanami mojej matki, na których leżałam, a jej głową wydawała mi się nieskończona - dla mnie - nie do pokonania. Ta odległość zdawała się jeszcze powiększać, ponieważ całą scenę bardzo słabo oświetlała lampka nocna przykryta jakimś brzydkim niebieskim materiałem. Do dziś też pamiętam, co wtedy czułam - chciałam, żeby moja mama przytuliła mnie mocno do swojej szyi, żebym już nie musiała oglądać tego koszmarnego niebieskiego materiału - i to by mi wtedy najlepiej zrobiło. Mogła też się ze mną położyć, nie pozwolić mi już bawić się pierścionkiem, żebym mogła wreszcie spokojnie usnąć przy jej monotonnej dwudźwiękowej kołysance "e-cis". Mimo serdecznej gotowości do poświęcania się ze strony mojej mamy, nie dała mi jednak poczucia bezpieczeństwa. Sama musiałam przecież zadbać o pewne określone środki: miałam swój pierścionek i nucone "e-cis".

Te przeżycia są dla mojej mamy, siostry i dla mnie nie do zatarcia, nie przekształciły się jednak w stałe zaburzenia snu. Nie pamiętam dokładnie, kiedy moja mama - kobieta twardo stojąca na ziemi i nikomu nie pozwalająca sobie w kaszę dmuchać - powiedziała w końcu: "Dość!". Ale tak się w końcu stało. Prawdopodobnie było to związane z operacją wycięcia mi migdałów, po której przestałam chorować na uszy. Przypuszczam, że bezpośrednio po operacji mama poświęcała mi jeszcze w nocy sporo czułej uwagi, ale wkrótce oznajmiła mi, że jestem już wystarczająco duża i zdrowa, żeby spać sama w swoim łóżeczku. Kiedy było mi zimno czy się bałam, zawsze mogłam się jednak wśliznąć do mamy do łóżka i rozkoszować się ciepłem gniazda. Odbywało się to jednak bez wcześniejszych przymusowych rytuałów.

Więcej w książce: Gdy dziecko nie chce spać - Jirina Prekop

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Bezpieczna klatka?
Komentarze (19)
S
sówka
4 marca 2013, 00:29
Nic dodać, nic ująć:  " jesteśmy różni i dzieci też! Cóz kierujmy się rozumem, rozwagą i prośmy Boga o mądrość w wychowaniu nowego pokolenia ludzi!"  ...
S
sówka
4 marca 2013, 00:28
To straszne!!!!! Niespójne kompletnie!!!!, ślepo oskarżycielskie i... to o sobie Autorka tak naprawdę pisze, nie o dzieciach. Prawda? To trzeba było od razu napisać w tytule. Chyba lepiej, do licha, przytulić nasze  płaczątko "niefachowo" niż zatkać uszy i czekać godzinami, aż przestanie. A jak bęziemy stosować do malucha - osóbki innej, niż my, i kropka- -  zaawansowaną jakąś psychoanalizę własnej produkcji (typu: na pewno ma do mnei żal, że coś tam, bo tak na mnie mgliście spojrzało), obawiam się, że właśnie wyrośnie na rozkapryszonego i nieszczęśliwego nerwicowca. Ludzie, chodźmy po ziemi! NIe odgadniemy wszytkich uczuć Dzidzia, ma się po prostu czuć kochane, trzeba nawiązywać z nim kontakt, a gdy jest zmęćzone wrażeniami, dać spokój, i tyle!  Stały rtym - dobra rzecz, dogmatyzm - szkodliwa. Chyba jasne.   - Ad autyzm: poznałam (pośrednio) szczęśliwą panią z autyzmem w łagodnej postaci (zespół Aspergera), która miała serdeczną, ale jednak dość wymagającą mamę.  Ma dziś w sobie wiele radości życia, dobre zasady; lubi ludzi i swoją pracę. 
A
Adam
27 lutego 2013, 12:48
Obawiam się, że na takie niskie łóżeczka stać tylko ludzi zamożnych, którzy mogą jeden pokój przystosować wyłącznie na potrzeby dziecka (bezpieczeństwo sprzętów). Niemniej jest w tym artykule jakaś prawda: na siłę usypianie, na siłę karmienie - to wszystko jest rodzaj nieświadomego znęcania się nad dzieckiem. Co zatem bym radził? Wystarczy iść w stronę łóżeczek rozszerzonych o kącik do zabawy - dziecko wstaje i się bawi. Wystarczy też nic nie robić na siłę (szczególnie usypiać i karmić!). Pozdrawiam wszystkich: www.beszad.blog.onet.pl
L
leszek
26 lutego 2013, 16:13
Ta brutalna i okrutna metoda "leczenia"  autyzmu u dziecka według zaleceń Jiriny Prokop jest oparta na przekonaniu, że przyczyną autyzmu jest silny stres, traumatyczne przeżycie u dziecka w początkowym okresie życia, czy jakiejś domniemane odrzucenie dziecka przez matkę. Ten stres miał spowodować, że u dziecka nagromadziły się negatywne emocje nie pozwalające na nawiązanie kontaktu uczuciowego z matką. Przytulając dziecko na siłę i powodując jego gniew, strach i złość powoduje się, że te negatywne emocje uwalniają się i i dziecko uwolnione od nich może ponownie odbudować więź z matką. Tyle tylko, że od dawna wiadomo, że autyzm jest zaburzeniem psychiatryczym (podobnie jak schizofremia), dokładne przyczyny nie są znane, ale są to na pewno nieprawidłowości w rozwoju mózgu u dziecka. Więc "leczenie" autyzmu metodą Jiriny Prokop jest oparte na przekonaniach dawno odrzuconych przez naukę, ta "metoda" nie może przynieść żadnego pozytywnego efektu, dla dziecka będzie tylko przyczyną cierpienia i bólu.
Z
Zofia
26 lutego 2013, 14:49
A nasz sąsiad uwielbia swoje łóżeczko ;-) ma już prawie 3 lata i nie chciał spać nigdzie indziej jak tylko w swoim łóżeczku ;-) jesteśmy różni i dzieci też! Cóz kierujmy się rozumem, rozwagą i prośmy Boga o mądrość w wychowaniu nowego pokolenia ludzi!
K
krzychu
26 lutego 2013, 14:07
Nie doczytałem artukułu do końca. Nie dałem rady. To jakiś stek bzdur. Swobodnie mieszanie przełomu XIX i XX w. z obecnymi czasami. Do niczego nieprowadzące uogólnienia i teorie wyssane z palca, w dodatku nie bardzo wiem do czego mające prowadzić. Tutuł i treść artykułu po prostu żenująca.
L
leszek
26 lutego 2013, 13:40
Pod tym linkiem można znaleźć "leczenie" autystycznego dziecka metodą Jiriny Prekop. Ale oglądanie wyłącznie dla osób o mocnych nerwach i z góry zastrzegam że nie biorę odpowiedzialności za skutki oglądania tego filmu. https://www.youtube.com/watch?v=jqj_mLYkmxo
E
ela
26 lutego 2013, 13:07
Deon! Co wy za bzdurne artykuly tu dajecie! Masakra. Ja jakoś nie widzę przełożenia się tego rajskiego sposobu wychowywania na pokój w krajach afrykańskich, postęp cywilizacyjny w krajach arabskich, na poszanowanie życia dzieci a szczególnie płci żeńskiej w Indiach, czy Chinach. 
L
leszek
26 lutego 2013, 12:41
Ale odkładając na bok to żartobliwy to nic w tym śmiesznego nie ma. Powoływanie się na Antonego Makarnkę nie jest wcale "slip of the tongue", to naprawdę idol tego ruchu. Po angielsku nazywa się to "Attachment Therapy". Pod tymi pozornie zacnymi celami kryje się w rzeczywistości brutalność i przemoc. "Attachment Therapy" to metoda "leczenia" "niegrzecznych" dzieci. tzn, takich, które są nieposłuszne, sprawiają kłopot rodzicom, nie śpią w nocy itp itd. Polega to na tym, że rodzicie wymuszają posłuszeństwo u dzieci poprzez uporczywie przytulanie, obejmowanie dzieci, nawiązywanie fizycznego kontaktu aż dziecko "zmądrzeje" i stanie się posłuszne. W rzeczywistości jest to forma przemocy wyrządzająca ogromne szkody dzieciom i każdy profesjonalny psycholog, pedagog czy wychowawca będzie przed tym przestrzegał. Ale jak kazdy zabobon i pseudonauka - ma swoich naśladowców i zwolenników. Ale swoje droga to nie rozumiem, dlaczego redakcja Deonu lansuje na swojej stronie teorie i ruchy zakładające przemoc i brutalność wobec dzieci. Może redaktorom warto by zalecić więcej krytycyzmu, nie wszystko co się świeci jest złotem. Nie wszystko co nosi pozory troski jest słuszne. Czasami pod pięknymi hasłami kryje się ponury świat przemocy i brutalności.
K
kaj
26 lutego 2013, 11:47
Zastanawiam się czy osoba pisząca te teorie sama wychowała albo choć dłuższa chwilę zajmowała się jakimkolwiek dzieckiem ze świadomościę że musi o nie zadbać nie tylko bezpośrednio ale i pośrednio. Oprać rzeczy rozwieśic je, wypracować bezpiecznie, ugotować zdrowy i najlepszy obiadek, itd. A co dopiero maja mówić samotne matki bez pomocy otoczenia. Może ta osoba potraktowała smoje złe doświadczenia zbytpoważnie i teraz ten etap życia rodzinnego potrktowała wyjątkowo naukowo.
L
leszej
26 lutego 2013, 10:02
Cały czas mnie fascynuje ta apoteoza Makarenki. Gdy chodziłem do szkoły to czytałem jako lekturę "Poemat pedagogiczny". Z tego co pamiętam, to teorie autora zakładały wyższość wychowania kolektywnego nad rodzinnym. Było to zresztą zgodne z lansowaną przez ówczesne władze mentalnością. Ale jak pogodzić teorie Makaranki z lansowaną przez Jirinę Prekop metodą "holdingu". ?  O ile poprawnie odczytałem ten mętny bełkot to teoria "holdingu" zakłada jednak wyższość bezpośredniego kontaktu dziecka z matką. Ale wydaje mi się, że szukanie sensu tam gdzie go nie ma to zajęcie raczej jałowe. Ale chyba to ja popełniam błąd szukając sensu tam gdzie go nie ma, albo trzeba posłuchać ludzi bardziej doświadczonych którzy mawiają "Biez wodki nie razbieriosz!". 
A
Adrian
26 lutego 2013, 08:21
Nic ale to nic nie zastąpi rodzica, który obserwuje swoje dziecko i dostosowuje się do jego tępa rozwoju, potrzeb, temperamentu itd. żadne porady tego nie zastąpią. Najtrudniej jednak znaleźć zawsze to optimum. Jedyny wniosek jaki mozna wyciągnąć z tego artykułu, to cos do czego już doszedłem, dzieciom należy okazywać dużo miłości. Dzieci przez to czują się bezpieczne a w życiu dorosłym mniej podatne na stres. Bożej miłości, czyli mądrej, roztropnej miłości, rozsądnie stawianych granic nie za wąskich tak aby dziecko samo mogło uczyć sie na błedach pod bacznym okiem rodzica. Tego wam życzę.
M
Mikołaj
25 lutego 2013, 22:38
Co za beznadziejny artykuł... same bzdury :/
C
Canard
25 lutego 2013, 22:27
Na temat holdingu: http://www.tomaszwitkowski.pl/attachments/File/Terapia_wi__zi.pdf
T
tak
25 lutego 2013, 21:45
deonie, zastanów się nad szkodami, które wyrządzisz jeżeli ktoś ten artykuł weźmie poważnie.
L
leszek
25 lutego 2013, 20:13
Jeszcze inny ciekawy cytat z linku: ----------- Zatem nauczyciel nie? Tak, pod warunkiem, że uczeń przechodzi ciężki kryzys, który trudno jest pokonać używając metod pedagogicznych. W tym przypadku nauczyciel działa w zastępstwie rodziców. Znamy wielu tak bardzo ludzkich pedagogów: Pestalozzi, Makarenko, Korczak. --------- Tutaj również jest problem z wytłumaczeniem tego tekstu na gruncie logiki. Ale podobnie jak nazwanie dziecięcego łóżeczka "klatką", tak samo nazwanie Antona Makarenki "ludzkim pedagogiem" jest co najmniej rewolucyjne. 
L
leszek
25 lutego 2013, 20:00
Jak zapytałem się wujka google to mi wskazał adres: http://hellingerpolska.pl/warsztat_prekop.php ---------------- Dr Jirina Prekop jest przewodniczącą Towarzystwa Propagowania Holdingu jako Sposobu Życia i Terapii. ---------------- Czym jest właściwie holding? Jest szansą dla dwójki ludzi połączonych ze sobą przez los na wyrażenie konfliktu w obrębie ich relacji, który z racji bólu jaki ze sobą niesie nie daje się wypowiedzieć słowami, aby ostatecznie doprowadzić do pojednania poprzez silne trzymanie się w ramionach. --------------- Może winne jest moje matematyczne wykształcenie ale próba zrozumienia na gruncie logiki powyższego zdania zakończyła się moja porażką. Moje osobiste doświadczenie z własnymi dziećmi są takie, że czasami dzieci się pakuje do jednego łóżeczka, czasami do drugiego, czasami się pakuje do łóżka z rodzicami, czasami się kołysze jak płacze, czasami się pakuje do łóżeczka i zatyka uszy w nadziei że się zmęczy i zaśnie, czasami się dziecko nosi, czasami sie wozi w wózku/wózeczku itp itd. Akurat jedno z moich dziecki cierpiało na kolkę niemowlęcą, więc wprawę z wrzeszczącym dzień i noc na okrągło bachorem mam dosyć sporą.  Ale robienie z tego faktu jakiejś ideologii czy "nauki" która ma rzekomo wyciskać jakieś niezmywalne piętno w życiu dorosłym to pierwsze słyszą.  Raczej tutaj chyba chodzi, że rodzicom wciskać jakiś kolejnym poradnik z cyklu "jak być dobrą matką/ojcem i zapewnić dobrą przyszłość swoim dzieciom". W każdej księgarni jest regał uginający się od książek tego typu, ale czy lektura tych książek przynosi jakieś korzyści to stwierdzenie raczej niemożliwe do udowodnienia czy obalenia. Natomiast przynosi wymierne korzyści autorom i wydawcom takich produkcji. 
W
WM
25 lutego 2013, 19:37
Matki terorystki - bo najlepiej nie spać w nocy, karmić do 6 roku życia, czuć się najbardziej "nieszczęśliwą" jak to tylko możliwe sprawi, że się jest dobrą matką. Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa - bezcenne!!
jazmig jazmig
25 lutego 2013, 19:28
Pani Prekop, podbnie jak inni "fachowcy" wyobraża sobie, że w każdej rodzinie panują dokładnie takie same warunki socjalne, loklowe i materialne. Łóżeczko dla dziecka jest klatką po to, żeby dziecko z niego nie wypadło w nocy. To, gdzie to łóżeczko stoi - w pokoju rodziców, czy w osobnym pokoju, to kolejna różnica między rodzinami. Moje dzieci spały w łóżeczkach w sypialni mojej i mojej żony, a gdy skończyły dwa lata, spały w swoim pokoju przy otwartych drzwiach, aby można było usłyszeć ewentualny płacz. Spanie w jednym łóżku z dzieckiem, a szczególnie z niemowlęciem, to ryzyko jego przygniecenia podczas snu. Dlatego osobne łóżeczko jest uzasadnione i powinno ono być dostosowane do wieku dziecka. Rozsądni rodzice sami wiedzą, jak mają to poukładać, dlatego można dać ogóle wskazówki, ale podawanie jednego słusznego schematu jest błędem.