Bezpieczna klatka?

Bezpieczna klatka?
(fot. nesson-marshall / flickr.com)
Jirina Prekop / slo

Wraz z lepszą sytuacją materialną ludzi na świecie wiele się zmieniło - również w formach opieki nad dzieckiem. Postęp techniczny umożliwił bowiem odrzucenie jej prymitywnych form i wprowadzenie nowoczesnych - wygodniejszych i bardziej higienicznych.

W drugiej połowie XIX wieku wynaleziono wózek, można więc było zrezygnować z pozornie uciążliwego noszenia dzieci (co dziwne, ludzie żyjący w bardzo prostych warunkach jakoś nie narzekają na związane z tym trudy). Wynalezienie wózka zawdzięczamy głównie płci męskiej, która niewiele miała wspólnego z opieką nad potomstwem. W tamtych czasach zajmowanie się małym dzieckiem było raczej czymś poniżej godności mężczyzny. Pielęgnacja dziecka była wyłącznie sprawą kobiety. Rosnący dobrobyt sprawił, że każdy członek rodziny mógł już mieć własne łóżko, a nawet własny pokój w przestronnie budowanych domach.

Oto jak wyglądał wtedy idealny obrazek: niemowlę w śnieżnobiałym łóżeczku, a kropkę nad "i" stanowił różowy lub jasnoniebieski baldachim. Również smoczek był dobrany kolorystycznie - różowy albo jasno-niebieski. W ogromnym pokoju dziecka nie było poza nim nikogo. Oczywiście, przed spaniem niemowlę dostawało wystarczającą porcję mleka, wyłącznie jednak z butelki, ponieważ karmienie piersią było zakazane. Uzasadniano to w różny sposób: w porównaniu z piersią butelka daje się lepiej wyczyścić, czystość chemicznie spreparowanego mleka można szybciej sprawdzić, przy okazji istnieje możliwość skuteczniejszej kontroli ilości spożywanych posiłków.

Poza tym wmawiano kobietom, że od karmienia piersią będą miały wiszący biust.

DEON.PL POLECA


Ten pełen funkcjonalności obraz dopełniają ówczesne zalecenia dotyczące wychowania dziecka. Można by tutaj raczej mówić o tresurze niż wychowywaniu.

Postępowe poglądy pedagogiczno-psychologiczne tamtych czasów miały potwierdzać tezę, że z każdego niemowlęcia można uczynić odnoszącego sukcesy i skutecznego w swoim działaniu dorosłego człowieka.

W praktyce wiązało się to konkretnie z tym, że niemowlę należało traktować jak dorosłego, aby nauczyło się czekać i by nie było rozpieszczone. Nawet gdy płakało, nie wolno było brać maleństwa na kolana. Autorem tych zaleceń, którymi kierowała się w pierwszej połowie XX wieku cała generacja postępowych rodziców, był amerykański psycholog John B. Watson (1878-1958). Zyskał on rozgłos dzięki dosyć aroganckiemu wyzwaniu: dajcie mi dwanaścioro dzieci i świat, w którym będę mógł je wychować, a gwarantuję, że z każdego z nich uczynię tego, kogo chcecie: lekarza, adwokata, artystę, przedsiębiorcę bądź też kamerdynera - ba, nawet złodzieja. Zgodnie z poglądami Watsona, w określonych warunkach można się wszystkiego nauczyć, uwarunkowania dziedziczne nie odgrywają w zasadzie żadnej roli, a mówienie o instynktach czy potrzebie miłości i bezpieczeństwa jest wręcz śmieszne.

"Chów" skutecznych obywateli tak bardzo wychwalanej ery techniki wiązał się z wprowadzeniem już od wieku niemowlęcego surowej dyscypliny. Tak rozpoczął się jeden z najczarniejszych okresów fali autorytarnej w wychowaniu dzieci. Oznaczało to, że było kładzione już wcześnie wieczorem do łóżeczka bez jakichkolwiek pieszczot ze strony rodziców. Dostawało wtedy ostatnią butelkę i musiało przespać całą noc - samo w pokoju - do rana, ewentualnie przepłakać. Nie brano pod uwagę zróżnicowanej potrzeby snu w zależności od wieku dziecka i szkody, jaką można mu wyrządzić, zostawiając je w osamotnieniu. Niektóre noce wydawały się nieznośnie długie. Jednak doglądanie płaczącego malucha było niedozwolone. Pan Watson radził, by zamykać dzieci w najbardziej oddalonym pokoju, dzięki czemu nie było słychać ich wrzasków.

Maria Montessori (1870-1952) - współczesna Watsonowi - z przerażeniem obserwowała te najnowsze tendencje w opiece nad dziećmi. W książce: Die Kinder sind anders [Dzieci są inne - przyp. tłum.] pisze: "Nie tylko trzymiesięczne niemowlę, nie, również dorastające dzieci w wieku dwóch, trzech czy czterech i więcej lat są nieustannie skazane na to, by spać dłużej, niż tego potrzebują... Aż nadto dobrze wiemy, że dzieci z ludu są mniej nerwowe niż te z tak zwanych dobrych domów. Mimo to, zgodnie z zaleceniami dotyczącymi higieny ich wychowania, wydłużony sen jest traktowany jako najlepszy środek zachowania zdrowia. Rodzice często wręcz się chwalą, że przyzwyczaili dziecko do wczesnego chodzenia spać i teraz, dzięki temu, mogą ciągle wychodzić, gdzie chcą.

Nowoczesne łóżeczko jest już samo w sobie bardzo znamiennym wynalazkiem! Różni się od kołyski, która ma ładny kształt i jest miękka, jest też inne niż łóżko dorosłych, w którym można się wygodnie wyciągnąć i wyspać. To, co nazywamy łóżeczkiem dla dzieci, nie jest w rzeczywistości niczym innym niż pierwszym strasznym więzieniem, które rodzina funduje walczącej o swój duchowy byt istotce. Te dzieci są więźniami klatek, do których są wsadzane przez swoich rodziców, a to przymusowe legowisko jest równocześnie i rzeczywiste, i symboliczne. Są więźniami cywilizacji towarzyszącej rozwojowi, przeznaczonej wyłącznie przez dorosłych dla dorosłych, cywilizacji coraz bardziej zacieśniającej się i pozostawiającej coraz mniej miejsca dla swobodnego rozwoju.

Łóżeczko jest klatką na tyle wysoką, żeby dorosły nie musiał się schylać po dziecko i skonstruowaną w ten sposób, żeby można było zostawić w niej dziecko swojemu losowi. Niech płacze! Nie zrobi sobie przecież krzywdy!".

Maria Montessori proponuje też: "zlikwidowanie klasycznych łóżeczek dla dzieci, zastępując je niskim łóżkiem o wysokości nieco nad podłogę [...] jak błędnie zwykliśmy urządzać życie dziecku i jak dorośli, chcąc dla dziecka dobrze, w rzeczywistości postępują wbrew jego potrzebom!".

Wielu współczesnych Montessori rodziców i fachowców, wówczas zafascynowanych potęgą racjonalizmu, nie stosowało się do jej zaleceń, zgodnie z którymi należy zrozumieć potrzeby dziecka w ich odmienności i nimi się kierować. Wszystko wydawało się możliwe do zrealizowania, należało się tylko trzymać określonych, naukowo sprawdzonych programów. Raczej akceptowano więc rady rzeczowo i chłodno myślącego Watsona - specjalisty zajmującego się zachowaniem dzieci - niż dobrodusznej i po matczynemu czującej Montessori. Ten racjonalny duch czasu był szeroko rozpowszechniony i zgodnie z nim wychowywano jeszcze generację dzisiejszych dziadków.

W nieomal jednobrzmiących wypowiedziach tych ludzi do dziś słychać echa głęboko zakorzenionych dogmatów: "Co te dzisiejsze młode matki wyczyniają! Wszędzie ciągają dzieci ze sobą, nie wstydzą się karmić piersią w publicznych miejscach i nie wiedzą, jak sobie radzić z dziećmi w nocy. Za naszych czasów dziecko miało jeszcze swój porządek, swój stały rytm, swoje łóżko do spania, w którym mogło znaleźć spokój. Rodzice też mieli spokój. Dziś świat stoi na głowie. Niepojęte!".

Właściwie dzieci tamtej epoki nie skarżą się, nie czują się nawet specjalnie dotknięte tym - w każdym razie nie surowym traktowaniem w nocy. Ze strachem i przerażeniem wspominają jednak bolesne kary fizyczne, które były w tamtych czasach elementem wychowania, chociaż ówczesne zalecenia co do przebiegu nocy uważają za w pełni słuszne. Pytają Państwo, dlaczego? Po tych wnioskach, do których już wspólnie doszliśmy, odpowiedź jest raczej oczywista.

Z niezmiennej, zdecydowanej pewności, z jaką rodzice obstawali przy tym, by dziecko szło spać o określonej godzinie, w określonym miejscu i tam też przesypiało noc, bez bodźców zewnętrznych, dziecko czerpało pewność. Mogło całkowicie polegać na rytmie czasowym oraz miejscu. Maluch mógł ryczeć sobie na całe gardło, gdy - obojętnie z jakiego powodu - nie mógł zasnąć, ale i tak wiedział, że nikt nie przyjdzie, by ukoić jego lęk przed ciemnością czy zaspokoić jego pragnienie. Musiał poradzić sobie z tym sam. Płacz się nie opłacał. Tego dziecko było pewne. Pod wpływem tej pewności każde milkło i zasypiało. Zresztą w tym ciemnym, nudnym pokoju nie pozostawało mu nic innego, niż spać. Tym bardziej cieszyło się potem, gdy wraz z nastaniem dnia, nad łóżeczkiem, pojawiała się twarz mamy i dostawało pierwszą w tym dniu butelkę.

O poczuciu bezpieczeństwa wewnętrznego nie mogło być w nocy oczywiście mowy. Nie było tulenia się do mamy, pocieszania. Właściwie musiało wystarczyć poczucie obiektywnego bezpieczeństwa.

Przy tej okazji wraca do mnie wspomnienie z własnego dzieciństwa. Wiem, co czuły opisane tu przeze mnie dzieci - moi byli pacjenci. Jako dziecko często cierpiałam na zapalenie ucha środkowego i w związku z tym źle spałam. Dlatego wiem też, że dzieci chore i niepełnosprawne, które wymagają koniecznej opieki, często stają się przedmiotem nadopiekuńczości. Kiedy takie maleństwo nie może spać, zatroskana matka myśli już, że jej pociecha źle się czuje i potrzebuje pomocy. Któż potrafi zaś lepiej pomóc niż matka? Czuwa więc nad dzieckiem. Kiedy się budziłam z powodu bólu uszu, moja mama wyciągała mnie z łóżeczka i brała do siebie do łóżka. W najmniejszym stopniu nie przeszkadzało to mojemu głośno chrapiącemu ojcu. Natomiast moja o trzy i pół roku starsza siostra z zazdrości nie mogła zmrużyć oka.

Mama sadzała mnie na kolanach, przechylała i wkraplała mi do ucha jakąś miksturę. Wkrótce przychodziła upragniona ulga i tak mi było błogo, że pragnęłam, żeby mama zajmowała się mną jak najdłużej. Skoro tylko zaczynała przymierzać się do włożenia mnie z powrotem do łóżeczka, zaczynałam płakać tak samo żałośnie, jakby znowu zaczynały mnie boleć uszy. Co prawda mama nie podawała mi już żadnych kropli, ale siadała po turecki, kołysząc mnie i nucąc monotonnie dwa tony. Do dziś słyszę te powtarzające się dźwięki. Kiedy zasypiała ze zmęczenia, głośno wołałam: "Jeszcze raz!". Chociaż robiła wtedy to, co chciałam, i tak byłam nie do końca zadowolona. "Chcę piścionek!" - wołałam, mając na myśli obrączkę. Zawsze trzymałam ją potem między kciukiem i palcem środkowym, a obracałam palcem wskazującym. Z czasem opanowałam ten godzinami ćwiczony, niezmienny ruch do mistrzowskiej precyzji. Musiałam obracać obrączkę tym intensywniej, im bardziej mama zastygała w swoim rytmicznym kołysaniu.

Do dziś pamiętam, że odległość pomiędzy kolanami mojej matki, na których leżałam, a jej głową wydawała mi się nieskończona - dla mnie - nie do pokonania. Ta odległość zdawała się jeszcze powiększać, ponieważ całą scenę bardzo słabo oświetlała lampka nocna przykryta jakimś brzydkim niebieskim materiałem. Do dziś też pamiętam, co wtedy czułam - chciałam, żeby moja mama przytuliła mnie mocno do swojej szyi, żebym już nie musiała oglądać tego koszmarnego niebieskiego materiału - i to by mi wtedy najlepiej zrobiło. Mogła też się ze mną położyć, nie pozwolić mi już bawić się pierścionkiem, żebym mogła wreszcie spokojnie usnąć przy jej monotonnej dwudźwiękowej kołysance "e-cis". Mimo serdecznej gotowości do poświęcania się ze strony mojej mamy, nie dała mi jednak poczucia bezpieczeństwa. Sama musiałam przecież zadbać o pewne określone środki: miałam swój pierścionek i nucone "e-cis".

Te przeżycia są dla mojej mamy, siostry i dla mnie nie do zatarcia, nie przekształciły się jednak w stałe zaburzenia snu. Nie pamiętam dokładnie, kiedy moja mama - kobieta twardo stojąca na ziemi i nikomu nie pozwalająca sobie w kaszę dmuchać - powiedziała w końcu: "Dość!". Ale tak się w końcu stało. Prawdopodobnie było to związane z operacją wycięcia mi migdałów, po której przestałam chorować na uszy. Przypuszczam, że bezpośrednio po operacji mama poświęcała mi jeszcze w nocy sporo czułej uwagi, ale wkrótce oznajmiła mi, że jestem już wystarczająco duża i zdrowa, żeby spać sama w swoim łóżeczku. Kiedy było mi zimno czy się bałam, zawsze mogłam się jednak wśliznąć do mamy do łóżka i rozkoszować się ciepłem gniazda. Odbywało się to jednak bez wcześniejszych przymusowych rytuałów.

Więcej w książce: Gdy dziecko nie chce spać - Jirina Prekop

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Bezpieczna klatka?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.