Dzieci chcą rytuału

Dzieci chcą rytuału
(fot. Lotus Carroll / flickr.com)
Wolfgang Bergmann / slo

Powszechnie twierdzi się, że dzieci potrzebują rytuałów. Czytamy o tym w kolorowych czasopismach i w poradnikach wychowawczych, mówi się o tym również w telewizji. Jednakże w naszym zdesakralizowanym świecie przez rytuały rozumiemy coś całkowicie świeckiego.

Na przykład regularne kolacje z tatą, mamą i rodzeństwem, odwiedziny u babci i dziadka czy jedynie zwyczajowo kultywowaną bożonarodzeniową tradycję lub katechezę dla dzieci pierwszokomunijnych - wszystko to nazywamy rytuałami. Ale rytuały to coś zupełnie innego niż tylko rutynowe zwyczaje. Rytuały są czymś więcej, są czymś szczególnym, co wkracza w świeckość dnia powszedniego. Dzieci są na nie bardzo wyczulone.

Rytuał ma z pewnością także cechy powszedniości, wymaga szeregu prostych, czasem żmudnych przygotowań. Jednak pomijając to, jest w swojej istocie czymś, czego sens w sposób konkretny i namacalny wznosi się ponad codzienność.

DEON.PL POLECA

Konkretny, a pomimo to wznoszący się ponad powszedniość? Co należy przez to rozumieć?

Rytuały mają otoczkę obietnicy czegoś szczególnego, którą dzieci wprost uwielbiają. W równej mierze tyczy się to dzieci żydowskich obchodzących swoje święto Paschy, jak też dzieci świętujących chrześcijańskie Boże Narodzenie. Tę otoczkę, tę poświatę wypełnionego doniosłością oczekiwania stwarza rytuał. To właśnie odróżnia go od zwykłych regularnych kolacji w rodzinnym gronie (które naturalnie mogą być bardzo ważne) czy też od niedzielnych odwiedzin u babci i dziadka (którym też nic nie można przecież zarzucić).

Doniosłość, której istota tkwi w niecodzienności - co to właściwie konkretnie znaczy? Weźmy na przykład taki chyba najbardziej doniosły rytuał chrześcijańskiej kultury jak święta Bożego Narodzenia. Kto rok w rok sunie ze swoim dzieckiem na pasterkę, ponieważ jest to w zwyczaju i stanowi rodzinną tradycję od trzech czy czterech pokoleń, ten równie dobrze może z tego zrezygnować. Z pewnością jest też pięknie ze strony rodziców, że wiele tygodni przed Bożym Narodzeniem prowadzą dziecko na jasełkowe próby i z dumą obserwują, jak zaczynając od czwartego anioła, awansuje ono do roli Maryi - ale nawet tu może czegoś brakować. Właśnie owej otoczki szczególnej doniosłości, która to wszystko - tę drogę do kościoła i te jasełka - musi przeniknąć. Rytualny charakter pasterki i jasełek zachodzi dopiero wówczas, gdy poprzez nie uświadomimy sobie i będziemy przeżywać owo szczególne wydarzenie w dziejach ludzkości, które pomiędzy legendą a historyczną prawdą przekazuje nam niesłychane przesłanie i nadzieję.

Rodzice mogliby je na swój sposób podarować dzieciom jako dodatkowy prezent. Czy może przez wyjaśnienie im sensu tego święta? Ależ nie, nie są oni w stanie nic wyjaśnić! Ale mogą opowiadać. W barwie ich głosu (przede wszystkim matczynego, które dziecko dobrze już znało, nim całkowicie przyszło na świat), we wspomnieniach z dzieciństwa, które w nieunikniony sposób nasuną się na myśl mamie i tacie, gdy będą mówili o żłóbku i zamkniętych dla biednych wędrowców drzwiach zajazdów, o stajence i zwierzętach, o aniołach i pasterzach - teraz, w trakcie opowiadania, pradawne doniosłe dzieje i ich legendarna opowieść nabierają jeszcze innego, całkowicie osobistego rodzinnego kolorytu i brzmienia. Są obecne w głosach rodziców i dziadków. Teraz, w bawialnym pokoju, te stare mistyczne motywy stają się całkowicie aktualne, teraz to ogromne wydarzenie ludzkości zostaje przeniesione w teraźniejszość.

Proszę zwrócić kiedyś na to uwagę: Podczas opowiadania dzieciom bożonarodzeniowej historii nasz głos ma inną intonację niż wówczas, gdy przekazujemy sąsiedzkie plotki lub gdy się zajmujemy pracą domową dziecka. Te prastare, dobrze znane sceny, które może mieliśmy szczęście słyszeć również od własnego ojca, a także przywoływane na pamięć z pewną dozą emocji i wzruszeniem wspomnienia świąt Bożego Narodzenia naszego dzieciństwa ("Wtedy zawsze padał śnieg, pamiętasz?") dzieci bardzo chłoną.

Tak, opowiadajmy naszym dzieciom o Bożym Narodzeniu - naturalnie dopiero po rozdaniu prezentów. Nie należy w niczym przesadzać! Ale gdy te są już rozpakowane, wtedy prosimy o spokój i wszyscy - rodzice i dzieci, a może także babcia oraz dziadek - koncentrują swoją uwagę na opowiadaniu i słuchaniu tej starej historii.

Czynię to samo prawie każdego roku w mojej terapeutycznej praktyce i stwierdzam przy tym, że wiele dzieci nie ma jakiegokolwiek pojęcia o Bożym Narodzeniu. Wiedzą tylko, że Boże Narodzenie to prezenty. Wielka szkoda! Przy tak ogromnej niewiedzy nawet prezenty stają się kompletnie puste i pozbawione sensu. Często już trzy, cztery tygodnie przed Bożym Narodzeniem widzi się dzieci, jak wychodzą z domów towarowych obładowane jakimiś grami i nie wiem, czym tam jeszcze. - Samo Święto nie odgrywa już żadnej roli. Dzieci są na nie zupełnie obojętne. Jednak tym ich prezentom brakuje czegoś szczególnego, owej wspomnianej otoczki niecodzienności. Przy tym tak łatwo jest ją w ich świadomości wzbudzić.

Kiedy opowiadam im o Bożym Narodzeniu, uświadamiam sobie, jakie niepojęte wprost obrazy zawiera historia związana z narodzinami Chrystusa. Ja sam pojmuję je tylko częściowo, bo też i nie muszę wszystkiego rozumieć jako dorosły, jako ojciec, jako terapeuta. Ale muszę być nimi do głębi poruszony. Dzieci słyszą mój stłumiony głos, wyczuwają w nim przejęcie i powagę, wietrząc przez to wielkość znaczenia wypowiadanych słów, które w tak samo nikłym stopniu pojmują jak człowiek dorosły. Nasze pociechy z lubością wzruszają się do głębi tymi wielkimi motywami i ogromną powagą opowiadającego. To zresztą jest bardzo dziecięca cecha, którą większość z nas dorosłych utraciła, mianowicie umiejętność przyjmowania i fascynowania się. Słuchając tych historii, zaczynamy także rozumieć, że nasza egzystencja, nasze życie wykracza poza możliwości ludzkiego pojmowania i dlatego, gdy słyszymy skierowaną do pastuszków radosną nowinę aniołów, ogarnia nas wzruszenie.

Opowiadam malcom o Maryi, trzymającej na kolanach Dzieciątko, o starym Józefie, który stoi za nimi niczym Anioł Stróż, o bydlętach i innych zwierzętach ogrzewających Nowonarodzone Dziecię swoim oddechem. Opowiadam też o najbiedniejszych z biednych, czyli pasterzach na polu, którym ukazuje się światło, po czym głos anioła mówi: "Nie bójcie się!" Trzeba to widzieć, jak uzależnieni od komputerów mali chłopcy i wysztafirowane, chcące się podobać dziewczęta otwierają szeroko oczy i uszy. Te nasze hiperaktywne dzieci zasłuchane w słowa opowieści siedzą nagle zupełnie cicho. Chłoną doniosłość tej historii, ponieważ mówi o tęsknocie i nadziei, o rzeczach magicznych, o Ojcu-Matce-i-Dziecku, i również dlatego, że ma ona ogromne znaczenie dla mnie.

Na końcu trudno powiedzieć, co bardziej trafiło do dzieci - legendarne, pełne wyrazu obrazy, poruszające do głębi sceny kryjące w sobie tajemnicę (Dlaczego stajenka? Dlaczego anioł ukazuje się właśnie najbiedniejszym?), opowiadane przez dorosłego, który - wierzący lub też nie! - wzruszony jest siłą ich oddziaływania, czy może ogromne poruszenie w głosie opowiadającego. Ale nie jest to wcale ważne. Takie różnicowanie nie odgrywa tu żadnej roli. W chwili opowiadania dorosły jest autentycznie głosicielem przesłania, Radosnej Nowiny, którą sam nie całkiem pojmuje.

Tak jest zresztą nie tylko w przypadku historii o Bożym Narodzeniu. W centrum rytuału kryje się zawsze jakaś tajemnica, którą czujemy my sami i którą wyczuwają dzieci, ale której nie pojmujemy. Przemądrzalskie: wszystko wiem i rozumiem, nadgorliwe interpretowanie, tak samo jak przesadnie manifestowana pobożność i pouczający ton niszczą tajemniczą, nieokreśloną istotę rytuału. Wtedy wszystko znów staje się zwyczajne, znika odświętna otoczka, a pozostaje jedynie codzienność ozdobiona paroma zaprawionymi ckliwością chrześcijańskimi atrybutami. Dzieci natychmiast to wyczuwają i jest im z tym nieswojo. Zaś poruszającą pradawną historię, która jest zagadkowa, owiana tajemnicą, zawsze dobrze odbierają. Czasami mam wrażenie, jakby wręcz nieustannie poszukiwały dorosłych, którzy przybliżyliby im rzeczywistość, zgłębiając i tłumacząc ją w takiej właśnie rytualnej formie.

Gdy przedstawiam jeden po drugim owe piękne bożonarodzeniowe motywy, robi mi się raźniej na sercu, patrząc na te małe dziecięce twarzyczki. Nawiasem mówiąc chętnie opowiadam im też o Zesłaniu Ducha Świętego. Przychodzi mi tu zawsze do głowy wiele obrazowych sformułowań. Duch, który zaczyna znienacka wiać i wszystko czyni innym, wieje, gdzie chce, także w głowach biednych, biednych duchowo, w głowach ludzi obojętnych. Duch wieje, kędy chce, nie zna żadnych moralnych zastrzeżeń, żadnych uprzedzeń. Po prostu wieje!

To opowiadanie sprawia mi przyjemność i łączę z nim nadzieję. Ale proszę mnie nie pytać o jej konkretne kształty. Nie mogę o niej nic dokładnego powiedzieć. Ja ją tylko po prostu czuję. Ten powiew Ducha jest nią przepełniony. To on sprawia, że ludzie stają się do siebie podobni, nawet ich języki. Na takie słowa dzieci znowu zamieniają się w słuch, tak jak w przypadku bożonarodzeniowej historii. Spoglądam na nie. Ich uszy i oczy, ich usta i w pewnym sensie nawet nosy są szeroko otwarte na to, czego nie mogą opisać ani pojąć, tak samo jak ja. Ta ich uwaga, to ich otwarcie jest cudowne. Powinniśmy uczynić je zasadą pedagogiki.

Jesteśmy tymi, którzy spełniają ważną rolę, którzy nadają rzeczom znaczenie, czy tego chcemy, czy nie. Naturalnie w o wiele większym stopniu odnosi się to jeszcze do rodziców. Opowiadając o Bożym Narodzeniu, gubią oni czasem wątek. Zaczynając od Jezusa i Maryi, pogrążają się nagle w swoich własnych wspomnieniach i wplatają je w opowiadaną historię. Boże Narodzenie było kiedyś jakieś inne, ale mimo wszystko dokładnie to samo, co dziś. Potem wszyscy śpiewają kolędę. Może są też obecni rodzice taty czy mamy. Dzieci włączają się w śpiew (niektóre cichutko, niepewnie, inne znów o wiele za głośno i fałszując!). To wszystko - zbawcze przesłanie, którego nie pojmujemy, nasze wspomnienia, które nagle przychodzą, odmienione spojrzenie na naszych starych rodziców i na dzieci - nabiera teraz dzięki nam w różnoraki sposób sensu i znaczenia. Wszystko jest tu niezbędne, łącząc się jedno z drugim - nasz głos, nasze subtelnie sentymentalne wspominki, znane już na pamięć kolędy, a także intonowany przez nas wspólny śpiew czy opowiadanie bożonarodzeniowej historii, które się na to obowiązkowo składa - i żadne dziecko nie pozostanie wobec tego obojętne. Jest to zupełnie niemożliwe. Odgrywamy tu zatem ważną rolę, czy tego chcemy, czy nie. - Tak właśnie jest.

Nie ma to nic wspólnego z bigoteryjną "pobożnością". Absolutnie nic. Mówię tu o pewnych sentymentalnych zachowaniach, paru łzach, gdy tatuś przypomina sobie tamto Boże Narodzenie, kiedy w wieku dziesięciu lat otrzymał wreszcie tak długo wyczekiwaną lokomotywę, właściwie trochę za późno, bo tak naprawdę nie interesowały go już lokomotywy. Ale pomimo to niezmiernie się cieszył. Teraz śpiewa nawet wszystkie kolędy jak leci i te kiczowate, przy których esteta ma trochę mieszane uczucia, i te bardzo piękne o głębokim znaczeniu i wyjątkowej melodyce. Jakże to wszystko wzajemnie na siebie oddziałuje i ze sobą współgra, ponieważ w centrum tego wieczoru, w sposób niewypowiedziany głośno lub wypowiedziany, znajdują się Narodziny Boskiego Dziecięcia, aniołowie, ubodzy pastuszkowie oraz ich radość z bliskiego Zbawienia. Tak to po prostu jest i nie może być inaczej.

Naturalnie my jesteśmy tylko sobą, a jednak w pewnym sensie także kimś więcej. Kiedy jako ojciec, matka, a może dziadek opowiadamy o tym, "jak to było dawniej", a potem znowu o Maryi i trzech królach (może było ich czterech, to zupełnie nieistotne!), wówczas jesteśmy kimś znaczącym, odgrywającym istotną rolę - jakby mogło być inaczej? Spójrzmy na dzieci, które milkną w zasłuchaniu (nie tak jak w inne dni, kiedy hardo reagują na nasze słowa, puszczając je kompletnie mimo uszu). Wszystko ma tę otoczkę, ten blask czegoś całkiem osobistego, czegoś wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju. Żadna gra na konsoli nie może się z nim równać. Tylko nie wolno nam tego blasku zatrzeć i zaprzepaścić.

To zatem jest przykład rytuału z naszej kultury. Twierdzę, że nie tylko rodzice, lecz także każdy dobry nauczyciel, wychowawca czy terapeuta musi czuć, że ludzka egzystencja owiana jest ogromną tajemnicą, i musi być na nią otwarty. Bez takowego wyczucia, bez tej wrażliwości na nią nigdy nie pojmiemy dziecięcych problemów, dziecięcego uporu, śmiechu, dziecięcych skarg. "Czego nie czujecie, tego nie uchwycicie", pisał Goethe, i to jest prawda.

Czy można to wyrazić dokładniej? Są wielkie słowa, o potężnej sile wyrazu, na przykład niektóre Psalmy czy Listy, jakie Paweł pisał do Rzymian i do Koryntian. Moja własna mowa nie sięga tak daleko. Ale zdania, jak te w Liście do Koryntian, zawierają w prosty i śmiały sposób całą prawdę. Najważniejsze z tych zdań brzmi: "Miłość nigdy nie ustaje". Proszę o nim pamiętać, przechodząc przez dziedziniec jakiejś szkoły i spostrzegając tam liczne, wszechobecne przejawy asocjalnych zachowań, może szyderczy śmiech grupy rówieśników, kiedy nauczyciel usiłuje zabronić 14-latkowi palić? Proszę pamiętać o tym zdaniu, jeśli wasze dziecko znów trzaśnie drzwiami, wykrzykując przy tym nieprzyzwoite słowa, bo poleciliście mu wyrzucić śmieci lub zmienić ściółkę dla kota. Skorzystajcie z Pawłowych słów, niczym z powtarzanej na przekór wszystkiemu mantry, kiedy jakiś nadpobudliwy, hiperaktywny chłopczyk kompletnie nie będzie wiedział, o co chodzi, gdy go upomnicie, by nie kopał was już po raz trzeci w nogę: "Miłość nigdy nie ustaje".

Proszę się w siebie wsłuchać. Czy zdanie z Pawłowego Listu brzmi może w obliczu takich jak najbardziej realistycznych przykładów bezsensownie, niedorzecznie, jak czysty idiotyzm? Nie, o dziwo wcale tak nie brzmi. Odbieramy je jak wezwanie, które wszakże jest osobliwe i niepospolite. Tak samo jak kolejne zdania: "Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jak miedź brzęcząca i jak cymbał brzmiący". Jak to ma być zatem możliwe? Co mam konkretnie począć z moją Pawłową "mantrą", kiedy 14-letni smarkacz rzuca mi palącego się peta pod stopy? Co ma oznaczać to liczące sobie 2000 lat zdanie, w sytuacji gdy mój 12-letni syn zatrzaskuje mi przed nosem drzwi? Wsłuchajmy się w słowa z owych starych Listów, a potem w nas samych. Słowa te nie pozostawią nas obojętnymi. Zawierają w sobie skierowane do nas, wprawiające w zadziwienie, niecodzienne kuriozalne wezwanie, prawie zobowiązanie. W trudny do opisania sposób czujemy, że musimy usiłować zgłębić jego znaczenie w praktyce, nawet gdyby miało się to nam nie powieść.

Ale powróćmy do rytuału: Moja Pawłowa "mantra" stanowi jego sedno, dokładnie tak samo jak opowiadanie bożonarodzeniowej historii (czy też historii o Zesłaniu Ducha Świętego lub o Dawidzie, który choć mały uśmierca procą monstrualnego wroga, lub o Morzu Czerwonym, które rozstępuje się przed uciekającym izraelskim ludem). Jeżeli się ona teraz uobecnia, to pojawia się w niej, nie tylko dla dzieci, kawałek ojczyzny, owej ojczyzny, do której wszyscy zmierzamy, ale w której jeszcze nikt nie był.

Zbliżenie do owej ojczyzny, poczucie "zakorzenienia", "zadomowienia" w niej dokonuje się właśnie przez rytuał, przez to, że takie godziny kryją w sobie tajemnicę, to coś, co się nie całkiem rozumie, coś, co nie rozpływa się bez reszty w rzeczowym rozsądku codzienności. To wszystko można porównać z miłością dzieci do swoich rodziców i miłością rodziców do dzieci. Również jej nie da się wyjaśnić. Wprawdzie na miłość tę nieustannie nakłada się to i tamto - wściekłość ze strony dzieci na zakazy rodziców, niezadowolenie rodziców z powodu nieposłuszeństwa dzieci, nuda, uprzykrzenie oraz zmęczenie sobą aż po dziurki w nosie, aż do obrzydzenia. Ale pomimo to ona wciąż jest. Nie ustaje!

Dzieci to wiedzą, rodzice zresztą także. Można sto razy mówić o moralnych powinnościach, o dobrym zachowaniu, którego dzieci łaskawie mają się nauczyć, czy wręcz o dyscyplinie. Za każdym razem, jeśli wsłuchamy się dokładnie w owe słowa, mamy w głębi duszy uczucie pustki. Nie, dyscyplina nie stwarza poczucia przestrzeni, gdzie jesteśmy u siebie, czegoś, co jest nam bliskie. Także porządek, choć czasem jest konieczny, nie daje nam tego. A dobre sprawowanie? No, cóż, jest przyjemne, ale nie możemy przeceniać jego ważności. Aniołowie i pasterze na polu mają nad tym wszystkim nieporównywalną przewagę. Wspomnienia mamy z dzieciństwa i nawet wiecznie te same opowieści babci, które cała rodzina może już wraz z nią wyrecytować na pamięć - wszystko to przemawia do dzieci bardziej, zdecydowanie silniej na nie oddziaływa niż nasze wychowawcze zabiegi.

Poradniki mają rację. Dzieci potrzebują rytuałów. Zawsze tak było, jest i będzie. Tylko że muszą to być rzeczywiście rytuały.

Więcej w książce: Sztuka rodzicielskiej miłości - Wolfgang Bergmann

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dzieci chcą rytuału
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.