Powód, dla którego nie chcę mieć dzieci

Powód, dla którego nie chcę mieć dzieci
(fot. shutterstock.com)
MS

Pamiętam dokładnie wieczór, gdy zakończył się jeden z moich związków. Chyba pierwszy raz postanowiliśmy wtedy porozmawiać szczerze o tym, jak wyobrażamy sobie wspólną przyszłość.

Nie mieliśmy zbyt długiego stażu, a temat ewentualnego założenia rodziny pojawiał się w naszych rozmowach w formie żartu obok niebieskiego domu z ogródkiem za białym płotem, puszystego owczarka na kanapie przy kominku i albumu rodzinnego rodem z Shutterstocka, gdzie wszyscy uśmiechają się ubrani w podobne pastelowe swetry, siedząc pod kocem w modne skandynawskie wzory. Oczywiście prawdziwy obraz domu i życia, jakie chcieliśmy mieć, był inny.

Mimo że rozmowa była czysto teoretyczna i nie planowaliśmy ślubu, wszystko legło w gruzach, kiedy zadała mi jedno pytanie: "Jak dużo będziemy mieć dzieci?". Liczyła na odpowiedź w stylu "trójkę" lub "ile Bóg da". Ja szczerze mogłem powiedzieć tylko, że nie chcę mieć dzieci. Zbagatelizowała to wtedy, mówiąc, że prawie każdy obecny rodzic tak kiedyś mówił. "Nie - odpowiedziałem - ja nie chcę mieć dzieci świadomie, a gdyby tak się stało, byłoby to zupełnym przypadkiem w moim życiu".

Rozmowa była długa i gęsta, a z jej argumentów pamiętam dzisiaj właściwie tylko jeden. "Nie mogę być w związku, który nigdy nie będzie ważny przed Bogiem". Miała na myśli sakrament, którego nie moglibyśmy przez to zawrzeć w sposób ważny, bo gotowość i zdolność do posiadania dzieci są jego istotnym elementem. Rozstaliśmy się w momencie, kiedy wszystko między nami układało się naprawdę dobrze. Nie podjęliśmy ryzyka sprawdzenia, jak nasz związek mógłby się rozwinąć. Przez jakiś czas pytałem siebie, gdzie popełniłem błąd. Jednocześnie czułem, że mam prawo czuć właśnie tak. Wiedziałem, skąd bierze się moja niechęć, ale długo zajęło mi poukładanie tego w jedną całość.

DEON.PL POLECA

Grzech nieobecności

Dlaczego nie chcę mieć dzieci? Bo nie chcę być ojcem nieobecnym, którego sam miałem. O kryzysie męskości wcześniej słyszałem tylko w kontekście złamanych życiorysów ojców, którzy alkoholem, przemocą i emocjonalną obojętnością rekompensowali sobie trudne czasy powojenne, komunizm i lata przemian gospodarczych. Podobno po wojnie "instytucja ojcostwa" osłabła, bo słabi i wybrakowani wrócili mężczyźni do domów, którymi nauczyły się dowodzić kobiety. Nawet w oczach własnych dzieci nie wrócili jako bohaterowie. Czasy się zmieniły, a ojcowie wciąż są niekompletni i trafiają na problemy, których przeskoczyć nie potrafią, na bariery w relacjach z własnymi dziećmi. Ja wychowałem się w świecie za taką barierą. Mój tata nie był alkoholikiem, nie awanturował się, po prostu go nie było. A to taka sama tragedia jak te wymienione wcześniej.

Na początku zaznaczał jeszcze swoją obecność w jakiś sposób. Moje starsze rodzeństwo pamięta czasy, gdy zabierał ich na wycieczki. Kiedy ja się urodziłem, pamiętam go już tylko ze sporadycznych relacji. Wyjeżdżał zawodowo w dalekie podróże. Przywoził z nich czasami różne drobiazgi, których nie dało się kupić w naszej okolicy. Próbowałem cieszyć się, gdy był, ale nie było to łatwe. Nie zauważał mnie. Ze szkoły wracałem sam, bo zapomniał mnie odebrać. Witaliśmy się przed domem, majsterkował przy czymś i kwitował to krótkim "już jesteś". Obiady jadał sam, bo zawsze był spóźniony, czasami o kilka godzin. Pojawiał się tylko gdy coś spsociłem. Sam siebie traktował najczęściej jako straszak, a naszą relację w kategoriach środka przymusu. Wymagał, ale nie towarzyszył. A ja oddalałem się od niego. 7-letnie dziecko nie zna pojęcia walki o relację. Nie na mnie powinien spoczywać obowiązek zrozumienia powagi sytuacji i wyciągnięcia wniosków. Chętnie uciekałem wtedy do dziadka, który rozumiał moje zagubienie i potrzebę relacji. Wypełnił sobą cały mój świat, podejmując też z moim ojcem temat naszych trudnych relacji.

Miałem 11 lat. Za namową bliskich wziąłem udział w rekolekcjach charyzmatycznych. Przeżyłem wtedy tzw. spoczynek w Duchu Świętym. Tego wieczoru siedziałem w łóżku, czytając Pismo Święte - pierwszy raz w życiu sam z siebie. W domu była atmosfera dziwnego milczenia. Przypadkiem usłyszałem przez drzwi, że małżeństwo moich rodziców może się rozpaść. Doszło do zdrady. Nie fizycznej i to było chyba o wiele trudniejsze dla mojej mamy. Zrozumiałem wtedy, jak zbudowana jest wrażliwość kobiety. Matka zadecydowała, że choć nie wie, co zrobić, to trzeba ratować ten związek, dzięki niej trafili ostatecznie do poradni małżeńskiej.

To był dramatyczny okres mojego życia, jeden z gorszych, właśnie wtedy, gdy zaczynałem wchodzić w dojrzewanie. Wszystko zamknąłem w sobie, doświadczając niemego buntu. Mój sprzeciw był mocny, ale nie potrafiłem wykrzyczeć swoich powodów. Ojciec czasem się ze mną spierał, częściej mi ustępował. Gdy rodzicom udało się oddalić widmo rozpadu rodziny, dla niego wszystko wróciło do normy, a ja patrząc mu w oczy, nie widziałem żadnej refleksji. Po drodze stoczyliśmy wiele małych i wielkich bitew.

Dziurawe serce

W wieku kilkunastu lat zakochałem się. To było pierwsze doświadczenie miłości i tego, że nie jestem wcale tak wybrakowany, że potrafię zbudować z kimś prawdziwą relację. Prosty chłopak z małego miasta odkrył świat swoich emocji, do których nie miał wcześniej dostępu. Relacja z nią uwolniła mnie od myślenia i tkwienia w sytuacjach sprzed lat - budowałem na nowo. Niestety nie mieliśmy dla siebie zbyt wiele czasu.

Moja dziewczyna zmarła tragicznie, a ja obwiniałem siebie o jej śmierć. Rodzice nie pozwolili mi nawet uczestniczyć w pogrzebie. Dziś wiedzą, że to był błąd, który na lata zamknął mnie w świecie buntu. Robiłem prawie wszystko, co wcześniej uważałem za złe i nieodpowiednie. Nie dlatego, że chciałem pokazać, jak bardzo rozdarty jestem - nie umiałem znaleźć innego ujścia dla poczucia gniewu i bezsilności. Wtedy także nie mogłem liczyć na mojego ojca, był wobec mnie obojętny. Za każdym razem, gdy słyszałem, że powinienem się wstydzić swojego zachowania, chciałem zapytać go o jego wstyd i czy jest to jedyna kategoria w jakiej pojmuje świat. Do dziś mam problem z kumulowaniem negatywnych emocji. Nie umiem się ich pozbyć i wypowiedzieć.

Dopiero gdy byłem na studiach, coś się zmieniło. W samodzielności znalazłem sposób na odcięcie się od demonów przeszłości i pewność siebie w relacjach z nim. To ja zacząłem stawiać warunki i granice, wymagać od niego i od siebie. On w tym czasie zdążył się już zestarzeć. Kolejny raz się ukrył, tym razem za fizyczną słabością. A ja znowu byłem tym złym, który domaga się czegoś ponad siły schorowanego człowieka.  Widziałem, jak mama wyręcza go z rzeczy, które jest w stanie robić, i jak on wykorzystuje swoje słabości. I chociaż rzeczywiście stał się spokojniejszy oraz bardziej wyrozumiały, to wciąż zdarzały się momenty, gdy potrafił dyrygować nami, wzbudzając współczucie. Jednak nauczyliśmy się ze sobą rozmawiać, choć rozmowa przyjemnością dla nas nie była i szybko się kończyła z braku zaangażowania lub tematów. Zacząłem na niego patrzeć trochę prawdziwiej, dostrzegając też jego dobre strony bez tych nawarstwień z kilkunastu lat. Padły nawet słowa "przepraszam" i "wybaczam", choć wiem, że pochopnie, bo nie wszystko było wtedy wyjaśnione i przemyślane.

Zaczął się nowy etap, inny, nigdy wcześniej niepoznany. I chociaż wciąż zdarzają się momenty, że zastanawiam się, dlaczego mama tak bardzo zabiega i troszczy się o tatę, to potrafię też dostrzec ich prawdziwe zakochanie, gdy siedzą przytuleni na łóżku. A ja zwolniłem jego miejsce w domu, które przed laty zająłem, gdy nie był w stanie być głową rodziny.

Postanowiłem budować swoje życie sam, w zupełnie nowej rzeczywistości. Dałem sobie szansę na prawdziwe zapomnienie. Szanuję go mimo wszystko. Dlatego moja opowieść jest anonimowa. Niechętnie, ale widzę, że gdzieś tam się starał - czasem wyłącznie o święty spokój, a czasem też o mnie. On również ma mi wiele do wybaczenia, bo nie byłem dobrym synem. Mam wrażenie, że już nigdy nie zbudujemy relacji bliskiej i czułej, ale kocham go i okazuję to na tyle, ile jestem w stanie. W tym też nie jestem najlepszy.

Nie eksperymentuję z życiem

Nie chcę być ojcem, nie chcę mieć dzieci, bo jesteśmy do siebie podobni. Boję się być ojcem nieobecnym, a wiem, że mam do tego predyspozycje. Jestem introwertykiem, co nie znaczy, że egoistą. Dla mnie małżeństwo nieposiadające dzieci też jest pełną rodziną. Życie ludzkie jest zbyt cenne, żeby eksperymentować z jego powoływaniem. Pojawienie się dziecka zmieni wszystko? Tak, ale nikt nie powiedział, że na lepsze. Mając świadomość swoich braków, nie chcę zapraszać na świat nowej istoty. Nie chcę skazywać mojego dziecka na swoją nieobecność.

Wszyscy myślą, że dojrzewanie musi zaprowadzić mężczyznę do ojcostwa, a może przecież prowadzić też do świadomej rezygnacji z dzieci. I to też jest cenne. Celibat jest pochwalany, bezdzietność hańbiąca, a dla mnie to dwie decyzje wymagające podobnej świadomości i dojrzałości. Przyjmuję to, że nie będę mógł zawrzeć sakramentalnego małżeństwa, choć nie do końca się z tym zgadzam. Myślę o tym już teraz, bo aborcja nie wchodzi w grę. Trudno jest znaleźć partnerkę, która byłaby gotowa zrezygnować z macierzyństwa. Ja nie mogę tego żądać od niej ani ona zmuszać mnie do ojcostwa. Ale wierzę, że poznam kiedyś kobietę, dla której nie będę wybrakowany.

Przeznaczony do wyburzenia

Słyszałem wiele razy, że mam przez to spaczoną wizję ojcostwa Boga, bo sam miałem ojca odbiegającego od pozytywnych wzorców. Wręcz przeciwnie. Nałożyłem na obraz Boga wszystko, co najlepsze; wszystko, czego nie mogłem odnaleźć we własnym ojcu. Oczekiwania, marzenia i to, w czym chciałem być podobny do niego. Sama świadomość własnych ograniczeń i tego, jaki nie powinien być ojciec, nie wystarczy, żeby robić to lepiej. Z jednej strony są to lęki, nad którymi muszę pracować, ale z drugiej życiowe sytuacje ukształtowały mnie na tyle mocno, że próbując się zmienić, musiałbym zanegować całego siebie. To nie są tylko poprawki wizualne, to więcej niż generalny remont. Musiałbym zburzyć wszystko, jakby urodzić się na nowo i uczyć życia. Pewnych rzeczy nie da się zrobić, bo życie mamy tylko jedno.

Tata nie nauczył mnie kochać, godzić się ze stratą, nie pozwolił przeżyć żałoby, choć też nie zabraniał. Po prostu go nie było. A razem z nim tak jakby zabrakło mi języka, którym umiałbym wyrazić to, co najważniejsze w przełomowych momentach mojego życia. Ojciec duch. Nie musisz mi wierzyć. Wiem, że po przeczytaniu tego tekstu możesz mieć w głowie proste rady i oczywiste rozwiązania. Przecież Bóg uzdrawia. Nie wiesz jednak, jak to jest być mną. W przepisie na życie zabrakło mi kilku kluczowych składników. Powinienem szukać zamienników? A może lepiej z tego, co mam, stworzyć własny przepis? Wiem, że Bóg mnie chce nawet takiego.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
abp Grzegorz Ryś

Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła

Teksty arcybiskupa Grzegorza Rysia to Ewangelia głoszona z mocą. Budzą wiarę. Dodają nadziei. Pomagają doświadczyć miłości Boga. W czym tkwi ich siła? W Słowie Bożym, które nie jest przysłonięte...

Skomentuj artykuł

Powód, dla którego nie chcę mieć dzieci
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.