Ferie w domu: Na podbój oceanów!
Dobiegał końca pierwszy tydzień ferii. Po odwiedzeniu Afryki oraz Azji ruszyliśmy przez Półwysep Indonezyjski kierując się w stronę Australii i Oceanii. Szybkimi krokami, ponieważ na plecach czuliśmy oddech azjatyckiego tygrysa.
Półwysep Indonezyjski
Pierwszy przystanek zaliczyliśmy na wyspie Bali. O konieczności zatrzymania się tam na dłużej zadecydowały barwne obyczaje lokalne. Zafascynowały nas tańce legong. W przeglądanych przez nas na bieżąco albumach pojawiły się obsypane złotem tancerki z kwiecistymi ozdobami włosów. To trzeba było zobaczyć w oryginale. Rzuciliśmy się więc do Internetu, gdzie wpisaliśmy nazwę tańca i przyjrzeliśmy się widowisku. Dźwięczne i rytmiczne uderzenia okazały się na dłuższą metę dość uciążliwe dla naszych europejskich uszu. Zdecydowanie zniechęciło to nas do planowanego odtańczenia jakiegoś fragmentu utworu. Spodobał się nam za to inny indonezyjski zwyczaj - pełne owoców i słodyczy uczty. Pozbieraliśmy więc obecne w domu, a kojarzące się z południową Azją owoce - mango, banany, puszkowane brzoskwinie i suszone figi. Z części zrobiliśmy koktajl jogurtowy, resztę pożarliśmy bez większej obróbki mechanicznej.
Po dezynfekcji kuchni (każdy kto robił z dziećmi koktajl z dojrzałego mango wie o czym mówię) przeskoczyliśmy na Nową Gwineę. Ta ogromna wyspa okazała się dużo bardziej interesująca, niż przypuszczaliśmy. Zafrapowały nas liczne i bardzo oryginalne plemiona papuaskie: Gururumba malujący się białą glinką i strojący w gliniane hełmo-maski, Arapeszowie pokrywający swoje ciało malunkami, piórami i - o zgrozo - ogromnymi bliznami. I mistrzowie karnawału - plemię Huli, farbujący swe twarze, włosy i brody ognistymi barwami. W tłumie przeglądaczy atlasu padło pytanie - jak oni to zmywają? No właśnie…
W trakcie badań kulturoznawczych odkryliśmy, że jeszcze bardziej widowiskowa jest tamtejsza przyroda. Wyspa okazała się bowiem stolicą rajskich ptaków. W tym momencie nie można było już nas powstrzymać.
Machina ruszyła i w efekcie znaleźliśmy serię okolicznościowych fragmentów wyciętych z filmów Davida Attenborrough. Ponieważ następnego dnia mieliśmy udać się do Australii, urządziliśmy sobie wieczorem pełniejszą retrospekcję przyrodniczą. Oglądając karty albumu pożegnaliśmy orangutany, makaki i inne ssaki naczelne. Ukłoniliśmy się tapirom i nosorożcom. Zdziwiliśmy się, że smoki istnieją naprawdę (i to latające). Wreszcie zdecydowaliśmy się na zabawę - wycinanki z kolorowego papieru przedstawiające rajskie ptaki. Na ogonach i głowach zwierząt przykleiliśmy nastroszone piórka. Od kartki odstawały również pozaginane skrzydła. Dzięki technice 3D efekt okazał się bardzo malowniczy.
Pod wieczór dzieci urządziły sobie chatkę na drzewie - pomysł podpatrzony u jednego z papuaskich plemion, Korowajów. Z powodu braku drzewa w pokoju zlokalizowaliśmy je na łóżku piętrowym, przez wzgląd na czarnowidztwo matki - na dolnym jego piętrze. Młode Papuasiątka dostały też ręczniki, które miały służyć jako parasole utkane z liści pandanusa (pomysł zaczerpnięty, dla odmiany, ze zwyczajów plemienia Yali). W takiej scenerii dzień można było zakończyć tylko zwrotem "Gut nait" zaczerpniętym z wyspiarskiego języka urzędowego - tok pisin.
Kierunek Australia
O poranku wstaliśmy już jako młodzi Australijczycy. Po czasie niezbędnym na ogarnięcie się uruchomiliśmy popularne w Australii nauczanie domowe. Młodzież zasiadła do komputera i dostała zadanie - stworzenie prezentacji komputerowej pod tytułem "Krajobrazy Australii". Pod kierownictwem Dyrektora Szkoły umieszczono w niej zdjęcia zarośli eukaliptusowych, sawann, skały Uluru, suchych pustyń i mokrej rafy koralowej. Były też obrazy przedstawiające wioski aborygeńskie oraz niewielkie powierzchniowo skupiska cywilizacji zachodniej, w tym charakterystyczny gmach Opery w Sydney. Maluchy nie czuły się na siłach uczestniczenia w pracy (w czym gorąco je utwierdzili Starszacy), zabrały się więc za zdobienie bumerangów wyciętych z tektury. Później, ku rozpaczy pozostałych, urządziły przegląd operowy, a następnie odjechały do drugiego pokoju wyimaginowanym lokalnym pociągiem drogowym.
Obiad był również tematyczny. Ponieważ dwadzieścia procent pożywienia rdzennych Australijczyków to ryby, zaserwowano filet z mintaja. Nie był on co prawda samodzielnie złowiony przy pomocy łuku i strzał, niemniej jednak smakował znośnie. Po posiłku urządziliśmy seans biblioterapii. Rozważaliśmy kilka pozycji literaturowych, między innymi zaproponowanego przez seniorów "Tomka w krainie kangurów" oraz "Tajemnicę Diamentowej Doliny" (typ najstarszego z najmłodszych członków rodziny). Skończyło się jednak na przyniesionym z biblioteki "Życiu do góry nogami" - książce napisanej przez Jacka Kaczmarskiego i jego ośmioletnią córkę, Patrycję.
Pod wieczór nastąpiła kolejna fala ulubionych przez mieszkańców domu prac plastycznych. Z własnoręcznie przygotowanej masy solnej ulepiono serię australijskich zwierząt. Znowu w ruch poszedł atlas przyrodniczy. Odszukaliśmy między innymi tablicę przeglądową ukazującą podobieństwo zupełnie ze sobą niespokrewnionych gatunków z Australii i Europy. Były w niej wizerunki obdarzonych workami zwierząt bliźniaczo podobnych do naszych kretów, wilków, myszy. Tej okazji nie mogła oczywiście zmarnować matka, biolog z wykształcenia. Podczas lepienia dzioba dziobakowi i nadziewania zapałkami kulki (kolczatki in statu nascendi) opowiedziała o stekowcach, które, choć są ssakami, posiadają bardzo pierwotne, gadzie cechy. Wyklejając kangura i koalę zwróciliśmy natomiast uwagę na torbę, w której noszone jest niedojrzałe potomstwo. Ulepiliśmy też altankę ptaka altannika, który zdobi swe gniazdo przy pomocy kwiatów, kamieni, porzuconych przez człowieka śmieci i innych synonimów dobrego gustu. My do dekorowania konstrukcji użyliśmy kaszy gryczanej, ryżu i makaronu. Pilnie pracował nawet najmłodszy z członków rodziny. Toczył on długie kluski, które po drobnych poprawkach (między innymi doczepieniu nóg) stawały się australijskimi gadami - scynkiem, agamą i molochem. Zabawę zakończyło dopiero nadejście pory spoczynku.
Na podbój oceanów
Wyznając zasadę "Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma" następnego poranka opuściliśmy przytulną Australię i udaliśmy się na podbój oceanów. W pierwszej kolejności wylądowaliśmy na pobliskiej wyspie - Nowej Zelandii. Obejrzeliśmy zdjęcia rdzennych jej mieszkańców. Zainteresował nas kolejny taniec - Haka, tańczony przez maoryskich wojowników. Tym razem znaleziony w Internecie filmik nas kompletnie oszołomił. Rytmiczna melodia, dziwaczne miny i bardzo wyraziste, nieco brutalne gesty zagrzewały do walki. Niesieni atmosferą obejrzeliśmy jeszcze dwie inne wersje układu - w wykonaniu białoskórych rugbistów i żołnierzy. Co ciekawe, obie nie umywały się do wojennej zaprawy Maorysów.
Zaciekawiła nas również przyroda Nowej Zelandii. Okazało się, że na wyspie nie ma rodzimych ssaków. Ze względu na brak większych mięsożerców pojawiła się tam znaczna ilość ptaków pozbawionych umiejętności latania. Ich przedstawicielem jest znany nam kiwi oraz gigantyczny Moa, który osiągał wysokość ponad trzech metrów. Niestety wyginął, gdy na wyspie pojawił się najgorszy z drapieżników - człowiek. Podobny los stał się udziałem wielu innych gatunków. Najtragiczniejszy koniec spotkał nielotnego kuzyna naszego wróbla. Cała populacja tego gatunku została pożarta przez jednego jedynego kota, który zadomowił się na wyspie razem z latarnikiem.
Nieco podupadli na duchu udaliśmy się na podbój Polinezji. Tam powitały nas wesołe dźwięki i barwy. Po krótkim przeglądzie literaturowym zdecydowaliśmy się na produkcję kwiecistych girland. Ze względu na hurtowe zapotrzebowanie na kwiaty wybraliśmy najprostszy ze sposobów ich wytwarzania. Paski bibuły składaliśmy w wachlarzyk, który później związywaliśmy w połowie i przycinaliśmy w odpowiedni sposób na końcach. Po nastroszeniu całość przypominała gustowną chryzantemę. Może to nie do końca w polinezyjskim duchu, ale jest za to efektowne i szybkie.
Koniec końców grupa naturalizowanych Polinezyjek własnoręcznie upiekła kokosanki. Polinezja znana jest z uprawy palm kokosowych, ciastka te wydały się więc nam idealnym poczęstunkiem na imprezę kończącą zwiedzanie okolicy. W ramach niej dokonano również projekcji wiekopomnego dzieła pod tytułem "Gdzie jest Nemo". Pozwoliło to nam po raz ostatni rzucić okiem na podwodne królestwo Oceanii.
Tym akcentem musieliśmy niestety zakończyć nasze Zamiastwyjazdowe Ferie. Przez dziewięć dni przemierzyliśmy Afrykę, Azję i Australię. Wypad do Ameryki i na tereny podbiegunowe przełożyliśmy na najbliższą zbiorową chorobę. Długo nie trzeba było zresztą na nią czekać…
***
Zobacz również:
Ferie w domu cz. 1. Podróż do Afryki
Ferie w domu cz. 3. Na podbój oceanów!
Ferie w domu cz. 5. Jak zdobyliśmy bieguny
Nie przetrzymuj dzieci w domu!
***
Do końca lutego w każdy piątek będziemy publikować kreatywne pomysły na spędzanie czasu z dziećmi. Takie, które nie wymagają olbrzymich nakładów finansowych i specjalistycznego sprzętu.
Jesteśmy ciekawi waszych propozycji. Wystarczy, że na Facebooku lub Twitterze opiszecie swój pomysł i oznaczycie go hasztagami #naferie i #deonpl. Najciekawsze sugestie nagrodzimy książkami Wydawnictwa WAM.
Skomentuj artykuł