Hospicjum, w którym można mieszkać z kotem i czuć się jak w SPA, świętuje 9. urodziny

(fot. youtube.com)
youtube.com/wydawnictwowam/ "Życie pod prąd"/ Edyta Drozdowska

Pacjenci czują się tam jak w domu. Wiadomo, co lubi jeść pani Brygida, można zamieszkać z kotem i marzyć o jedzeniu lodów malinowych z widokiem na morze. Wszystkim pacjentom, pracownikom i przyjaciołom Hospicjum w Pucku składamy najlepsze życzenia!

Dajemy zastrzyk energii 

- To nie jest "one way ticket". Chorzy, którzy do nas przychodzą muszą dostać nowy zastrzyk energii, to nie jest koniec nadziei, to jest początek nadziei - ksiądz Jan prosił, żeby pobytu w hospicjum nie traktować jak biletu w jedną stronę.

 

Czuję się jak w SPA

- Czuję się tu jak w SPA. Każdy mi mówi: masz się tu czuć jak w SPA - opowiada Monika, pacjentka Puckiego Hospicjum. Bo tam jest jak w domu. Wiadomo, co najbardziej lubi jeść pani Brygida, można zamieszkać z ukochanym kotem i marzyć o jedzeniu lodów malinowych z widokiem na morze.

Jest ogród, parasolki, a ci, którzy zawsze palili, nie muszą teraz nielegalnie. Obcy ludzie szybko zaczynają rozmawiać jak przyjaciele. Na korytarzu słychać dźwięki gry pianisty, który tak chce podziękować za najlepszą opiekę nad bliską osobą, a na ścianie pokoju wolno powiescić ulubiony obraz. Na każdym kroku widać miłość.

(fot. Damian Kramski)

W powietrzu unosi się rodzinna atmosfera. Ktoś opowiada pani z recepcji o imieninach, obok bawią się dzieci, a w kolejce do psychologa powstają nowe znajomości. Takie na śmierć i życie: - Byłam tu tylko przez 4 dni na konsultacji. Teraz przyjechałam na kontrolę do lekarza. Ludzie na korytarzu witają nas serdecznie, są tacy życzliwi. Czuję się, jakbym wpadła w odwiedziny do koleżanki - zwierza się pani Teresa.

Jej córka kiwa głową i dodaje, że Puckie Hospicjum to taka "osada domowa": - Mam 3-letniego synka, bawił się tutaj. Wszyscy się znają, jest jak u cioci na urodzinach, bo nagle zostaliśmy rodziną. Jest domowo, chcesz oglądnąć coś w telewizji, biorą cię na korytarz z łóżkiem! Nawet na Mszę można wjechać na łóżku. Kapsyda Kobro-Okołowicz w książce Czekam na was, ale się nie spieszcie wspomina, że w jednej z rozmów z księdzem Janem ujęła ją twierdząca odpowiedź na pytanie, czy w jego hospicjum mogłaby zamieszkać z kotem.

"Moja" pierwsza hospicyjna śmierć

O początkach Puckiego Hospicjum pisał Przemysław Wilczyński w książce Jan Kaczkowski. Życie pod prąd >>

6 grudnia 2004 roku. Na plebanii puckiej fary spotyka się kilkanaście osób. Mają zgodę na działanie od proboszcza. Powołują Stowarzyszenie Puckie Hospicjum Domowe pw. św. Ojca Pio. Prezesem zostaje ksiądz Jan Kaczkowski, zastępcą Sławomir Wejer. Sekretarzem - Halina Piotrowicz. Jeszcze w Sylwestra duchowny zawozi dokumenty konieczne do sądowej rejestracji. A 10 stycznia roku następnego zarząd pracuje nad zaproponowanym przez Halinę Piotrowicz statutem.

Początki to opowieść o prowizorce, niepewności i uczeniu się na błędach. Ale też o bezinteresowności w najczystszej postaci - przez miesiące pielęgniarki, lekarz i sam ksiądz Kaczkowski będą pracować za darmo, a nawet do działalności dokładać, płacąc z własnej kieszeni za dojazdy do domów chorych, bo nie ma jeszcze kontraktu z NFZ. Za niewielki lokal przy kościele, z którego będą korzystać tylko od czasu do czasu, płacić nie muszą. Od proboszcza dostają starego tarpana, podarowanego parafii przez jednego z wiernych.

- On tego tarpana, który zresztą miał słabe hamulce, wyposażony był w silnik wzięty z jakiegoś ciągnika i wyciągał w porywach siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, używał sam jako kierowca hospicyjny, narażając przy tym życie i zdrowie, swoje i innych! - wspomina ksiądz Jan Perszon. - Opowiadam to z jednego powodu: młody ksiądz Kaczkowski to był człowiek, który jak dochodził do wniosku, że coś jest dobre, słuszne i potrzebne, to nie miał żadnych zahamowań. W tym sensie był to człowiek prosty: od tego, że "trzeba", że "ktoś potrzebuje pomocy", od rozpoznania powinności moralnej do działania droga była u niego bardzo krótka.

Założyciele hospicjum zmagają się początkowo z materią znacznie trudniejszą niż tylko statut, stos papierów, brak finansów, sprzętu, zaplecza. Muszą pokonać własny lęk przed częściowo przynajmniej nieznanym - chorobą, odchodzeniem, śmiercią, w których mają się stać specjalistami. Muszą też zacząć długi proces zmiany mentalności tutejszych.

Gussmann: - Ludzie mieli na początku jedno skojarzenie: "ksiądz" plus "hospicjum" równa się "koniec". Zdarzało się, że słyszeliśmy: "Zgadzam się na pielęgniarkę i lekarza, ale na księdza nie". A my? Byłam młodą lekarką z zerowym niemal doświadczeniem. A tym bardziej z żadnym dorobkiem, jeśli idzie o medycynę paliatywną. Nam na studiach się w zasadzie mówiło, że śmierci nie ma, a my możemy wszystko: ratować, operować, reanimować.

I nagle mam pod opieką Marię, młodziutką, mocno trzymającą się życia dziewczynę, chorą na nieuleczalny nowotwór, z którą w dodatku zdążyłam się zaprzyjaźnić. Zadzwoniła któregoś dnia jej mama: "Przyjedźcie, z Marysią jest źle!". Kiedy przybyliśmy na miejsce, właściwie konała. Złapałyśmy ją za rękę, pobyłyśmy, pomodliłyśmy się. Kiedy jesteś młodym lekarzem, odchodzenie nie jest proste. Co innego, gdy dowiadujesz się przez telefon, że twój pacjent umarł, a co innego, gdy czujesz ostatnie drżenia serca młodej, znanej ci osoby, modlisz się, błagasz, żeby to jeszcze nie było teraz, ale nic nie możesz zrobić.

Makowska: - Było łatwiej, gdy podjeżdżaliśmy własnymi autami, bo jak pod domem stawał samochód z logo hospicjum, zdarzało nam się słyszeć: "Czy moglibyście parkować dalej?"... Ja sama też przeszłam długą drogę: od lęku, który sprawiał, że unikałam drastycznych przypadków nawet na szpitalnym oddziale, do uznania, że nadaję się do tej pracy.

Przełomem była "moja" pierwsza hospicyjna śmierć. Wychodziłam z kościoła, zadzwoniła pani, prosząc, by przyjechać, bo mąż umiera. To był nasz pacjent, siedemdziesięciolatek, z nowotworem płuca. Moje emocje były chyba takie same jak tej rodziny. Tylko świadomość, że przychodzę jako profesjonalistka, trzymała mnie w pionie. Byłam z nimi, trzymaliśmy tego pana za rękę. W między czasie przyjechało pogotowie, dali morfinę. Pan odszedł. Gdy wychodziłam, usłyszałam: "Bardzo dziękujemy, że pani z nami była. Że pani była dzielna".  Uświadomiłam sobie, że mogę i powinnam tu być (...).

Dom jest tam, gdzie kochasz

- Od 20-30% ludzi wychodzi z hospicjów, bo ich stan poprawia się na tyle, że mogą. To nie jest umieralnia - mówi ks. Jan w rozmowie z Piotrkiem Żyłką. Czasem zachęca bliskich chorych do skorzystania z puckiej opieki, tłumaczy im, że dom to nie ściany, ale miejsce, gdzie blisko są kochający ludzie. Posłuchajcie:

Nie zapominajmy o hospicjum w Pucku >>

* * *

Pomóżcie nam pokazywać dobro w Kościele. Od tej pory możecie wysyłać nam "dobre newsy" o życiu waszych parafii i wspólnot, o znajomym księdzu czy siostrze zakonnej, o tym, do czego zainspirowało Was życie w Kościele. Skorzystajcie z tego formularza »

Edyta Drozdowska - dziennikarka i redaktorka DEON.pl, prowadzi dział Inteligentne Życie »  i projekt W życiu chodzi o #Coś Więcej »

z wykształcenia polonistka i pedagog, z pasji dziennikarka i trenerka. Ma w sercu jedność chrześcijan. Lubi życie w rytmie "magis", czyli dawanie z siebie więcej niż trzeba

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Hospicjum, w którym można mieszkać z kotem i czuć się jak w SPA, świętuje 9. urodziny
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.