Kobieta na zakręcie

Kobieta na zakręcie
(fot. greg westfall./ flickr.com)
Logo źródła: dts Katarzyna Gajdosz

Byli praktycznie odcięci od świata i mają poczucie, że świat o nich zapomniał. Teraz chcą dać znać o sobie i krzywdzie, jaka ich spotkała. - Chcemy, by prawda o ludziach, którzy robią z siebie świętych, wyszła na jaw - mówią niemal jednogłośnie wychowankowie rodziny zastępczej, którą prowadziła w Kamiannej Helena Czarnecka. 65-letnia dziś kobieta odpowiada im: - Wybaczam i proszę o wybaczenie.

Pani Helena wraz ze swoim mężem Janem podczas promocji książki o. Stanisława Majchra "Dlaczego za kratami. Poruszające historie więźniów" dali swoje świadectwo, próbując przekonać, że człowiek, który ponad 20 lat spędził w zakładzie karnym, może się zmienić, może żyć… normalnie.

To wzbudziło kontrowersje - przeczytaj początek tej historii

DEON.PL POLECA

- No to pokazali - ironizuje Justyna, którą nazywano w rodzinie zastępczej Izą. Wychowywali się w niej również Paweł, Piotr, kolejna Justyna z bratem Łukaszem, Julita z siostrą Kaśką oraz druga Katarzyna - przyrodnia siostra Izy. Dziś to już dorośli ludzie, mają swoje rodziny. I bolesne wspomnienia.

Cofnąć czas

Poruszeni historią opowiedzianą przez Czarneckich, zamieściliśmy ją na naszych łamach w tekście pt. "Z zakładu karnego do zakonu". Pani Helena i Jan stali się nawet bohaterami z pierwszej strony DTS. Kiedy się spotykamy, kobieta bezradnie załamuje ręce i stwierdza: - Ile ja bym dała, żeby cofnąć czas, żeby ten artykuł się nie ukazał…

To po jego przeczytaniu wśród dzieci wychowywanych w rodzinie zastępczej odżyła pamięć o tym, co ich tam spotkało. Zaczęli opisywać to w komentarzach pod internetowym przedrukiem. Iza napisała też wiadomość do redakcji: "[…] przeczytałam państwa artykuł i nie zauważyłam wzmianki o tym, że oni bili te adoptowane dzieci. Jestem najmłodsza, którą Helena adoptowała […] Wszyscy […] zastanawiamy się, czy nie iść z tym do telewizji i do sądu […] Zrobili z siebie świętych, a katowali nas przez pół mojego życia!".

Resztę opowiada podczas naszego spotkania, na które przychodzi także Katarzyna Pajączkowska, trochę zszokowana opowieściami z przeszłości swej przyrodniej siostry. - Nie zdawałam sobie sprawy, przez co przeszły te dzieci. Pamiętam życie w tej rodzinie zupełnie inaczej - mówi. Katarzyna trafiła tam, mając już 13 lat. Wcześniej przebywała w Domu Dziecka w Radomiu, gdzie Helena była wychowawcą i dobrze ją z tego czasu wspomina. - Naprawdę dbała o dzieciaki. Pamiętam wspaniałe święta: zawsze 12 potraw, choinka, prezenty. Wydawało się, że w końcu trafiliśmy do prawdziwego domu - opowiada.

Kiedy przeprowadzili się do Kamiannej, na początku też nie było źle. Później zaczęła się budowa domu, ale Katarzyna już wtedy uczyła się w szkole z internatem i praktycznie tam spędzała cały czas. Pamięta jednak jedną, przykrą dla niej sytuację. Kiedy skończyła 18 lat, postanowiła, że renta, jaką miała po ojcu, będzie przychodzić już na jej osobiste konto. Przyjechała potem na weekend do domu w Kamiannej i nie została mile przyjęta. - Helena powiedziała, że skoro mam swoje pieniądze, to nie przysługuje mi jedzenie. Przez dwa dni nic nie wolno mi było zjeść. Gdy wszyscy spali, podkradłam kawałek chleba...  - wspomina z żalem. - To była kiedyś dobra kobieta. Mam wrażenie, że to Jan ją zmienił.

Czerwona smycz

W pamięci Julity i Izy to właśnie był moment, kiedy ich życie stało się inne. Trudne. - Nasz koszmar zaczął się po przyjściu tego człowieka - uważa Iza.

Dopiero czytając artykuł w DTS, dowiedziała się o kryminalnej przeszłości pana Jana i dziś rozgoryczona, zastanawia się: - Gdzie była opieka społeczna? Kto dopuścił do tego, by człowiek, który ponad dwadzieścia lat spędził w więzieniu, wychowywał dzieci w rodzinie zastępczej?

Przyznaje, że na początku nie było tak źle. Wyciąga z albumu zdjęcie, na którym przytula się do Jana. Ale to wyjątek. Większość fotografii z nimi potargała w złości. Zachowały się te, na których jest z innymi dziećmi. - Ja, Kaśka i Łukasz przeszliśmy tam piekło. Starsze dzieci były w szkołach z internatem, a my zostaliśmy w domu, który praktycznie budowaliśmy wraz z Heleną i Janem - mówi. Miała 7, może 8 lat, a musiała pchać taczki. Później doszły obowiązki przy gospodarstwie. - Trzeba było oporządzić zwierzęta, a jeśli ktoś czegoś nie zrobił, jak trzeba, dostawał smyczą… Pamiętam tę czerwoną smycz! - wspomina z rozpaczą.

Pamięta moment, gdy koszmar wydawał się kończyć. Wykopując fundamenty pod stodołę, Helena i Jan zawołali wszystkie dzieci. Wzięli tę czerwoną smycz i wrzucili do środka, a następnie zalali betonem. - Mówili, że już nigdy nas nie uderzą. Ale upłynął tydzień, może dwa i znów nas bili. Miałam siniaki na całym ciele, że aż wstyd było rozebrać się na lekcji WF. Kombinowałam, żeby tylko nie ćwiczyć - opowiada Iza. - Dostawaliśmy za wszystko. I tak długo bili, aż nie przestawaliśmy krzyczeć. Później nauczyliśmy się w milczeniu znosić razy.

Chce sobie przypomnieć coś miłego z tych czasów, ale pamięć przywołuje same złe chwile. Ma przed oczami tylko takie sceny: Helena wraca z wywiadówki, pewnie Iza coś przeskrobała w szkole. On trzyma ją za nogi, ona jedną ręką za ręce, a drugą okłada. Kolejna: Zaczyna padać, Kaśka ma sprowadzić krowę z pola. Zwierzę wyrywa się i niszczy kwiaty, na których punkcie Helena miała hopla. Opiekunowie widzą to z okna, Iza stoi obok. Łapią ją, biją, mówiąc, że to jej wina, bo nie pomogła siostrze. Bosą wyrzucają z domu. Pomaga więc Kaśce zamknąć krowę…

- Za każdym razem, gdy kończyła mnie bić, mówiła: "Muszę się teraz z tego wyspowiadać przed Bogiem" i szła się modlić. Nie mogłam pojąć tej hipokryzji - dziwi się dorosła Iza. - Przez nich praktycznie straciłam wiarę. Bóg, do którego się modliłam, mi nie pomógł… A codziennie musieliśmy się modlić. Rano trwało to krótko, ale wieczorem odmawialiśmy cały różaniec. Nieraz zmęczona zasypiałam i za to też obrywałam.

Bała się wracać do domu ze szkoły, bo cały czas się zastanawiała, pod jakim pretekstem dostaną dziś baty. Kończyła lekcje pierwsza, więc po drodze zatrzymywała się u sąsiadów i czekała, aż będzie szedł Łukasz. Nie chciała wracać sama. Dziś się zastanawia, czy gdyby przyznała się tym ludziom z sąsiedztwa, dlaczego ich tak nachodzi, to by zareagowali i pomogli?

Może, ale wtedy strach zwyciężał i nie była tak otwarta na obcych ludzi. Nie miała koleżanek, nie spotykała się z nikim, bo w gospodarstwie zawsze było pełno do roboty. Żyli na odludziu. - Nie mieliśmy żadnych rozrywek. Telewizor był zarezerwowany tylko dla pana Jana. Dla niego było zresztą wszystko, co najlepsze - wspomina. - Helena powtarzała, że on ciężko pracuje, więc mu się należy. A my? Kradliśmy cukierki ze sklepu, bo nigdy ich nie mieliśmy. Janowi przysługiwały płatki kukurydziane, a nam nie. Psy nawet miały lepsze jedzenie.

Julita Staniaszek pamięta to podobnie: - Dla niego było wszystko, co najlepsze, a my jedliśmy chleb ze smalcem. Jako nastolatka nie miałam przyjaciół. Nie zapomnę, jak się ze mnie śmiali, kiedy powiedziałam, że nie mam już siły pracować, że jestem zmęczona.

Helena powiedziała Julicie wtedy, że pewien chłopak z wioski zaprosił ją na wieczorne ognisko. Ucieszyła się. "W końcu jakaś rozrywka" - pomyślała. Poszła na spotkanie, ale nikogo nie zastała. Wróciła do domu i usłyszała: "Widać nie jesteś tak zmęczona, skoro miałaś siłę iść na imprezę". - I ten szyderczy śmiech. Jak sobie przypomnę te ich gierki z nami. Znęcanie się nie tylko fizyczne, ale i psychiczne… - Julita zawiesza głos. Też bała się komukolwiek powiedzieć, co przeżywają w domu. -  Tak nas zastraszała. Ale ja nie przeżyłam jeszcze takiego koszmaru, jak moja siostra Kaśka - opowiada.

Dobry wujek

Mała Kaśka to dziś Katarzyna Mikulska (30 l.). Lubiła drogę przez las, która wiodła do domu. Idąc nią ze szkoły miała czas pomyśleć, co powiedzieć, by nie oberwać od Heleny. Mieszkała w rodzinie zastępczej najdłużej. I w przeciwieństwie do reszty dzieci, uważa, że to nie Jan zmienił Helenę. -  Potrafiła perfekcyjnie manipulować ludźmi. Z artykułu dowiedziałam się, że ukończyła resocjalizację. A więc stworzyła sobie prywatne więzienie - ocenia.

Bała się opiekunki od zawsze. Zanim przyjechali do Kamiannej, mieszkali pod Olsztynem, gdzie zajmowała się dziećmi matka Heleny. Ciepła kobieta. - A od Heleny bił chłód. W Kamiannej, gdy zaczęła się budowa domu, wyszło z niej samo zło - tak odczuwała to Katarzyna. - Pan Jan na początku próbował łagodzić wszelkie spory, ale szybko urobiła go na swoją stronę. I skończył się dobry wujek.

Mimo to zawsze czuła do niego sentyment. Uważała nadal za ciepłego człowieka. - Bił nas, owszem, nawet porządnie, ale nauczył przy tym rzeźbić, prowadzić konia. Miał większą cierpliwość. Ona z kolei potrafiła rozbić talerz na głowie, gdy nie był dobrze umyty. Powtarzała mi: "Będziesz, jak twoja matka". Przekonywała, że w życiu nic nie osiągnę - opowiada.

W końcu zdecydowała się od nich odejść. Wyjechała do Radomia. A tam nikt nie uwierzył jej, że Helena biła dzieci. - Zresztą w Kamiannej też nie wierzyli. Któregoś dnia poskarżyłam się w szkole, a kiedy wróciłam do domu, Helena już wiedziała o wszystkim. Przywitała mnie pasem, mówiąc, że z domu nie wynosi się niczego. Sprawa ucichła, a my byliśmy dalej bici - dodaje.

Przeszła twardą szkołę życia i choć ułożyła sobie już świat, ma rodzinę, pracuje, to wspomnienia są ciągle żywe. Gra w teatrze. To jej pasja: - Wcielam się w różne role, by nie myśleć o swojej. Chciałam sobie i jej udowodnić, że mimo wszystko jestem w stanie poradzić sobie, żyć normalnie…

Iza odważyła się opuścić ten dom, gdy miała 12 lat. Wcześniej uciekł też Łukasz. Do sióstr zakonnych do Mochnaczki. Przekazał Izie ich adres. Zebrała więc siły, stanęła przed Heleną i powiedziała, że nie chce już z nimi mieszkać. Kobieta zawiozła ją do sióstr i już jej Iza nie widziała.

Nie miała jednak poczucia uwolnienia się, tylko że zrobiła coś złego. Pisała ciągle listy, przepraszając, że nie była idealnym dzieckiem. Że za nimi tęskni, że ich kocha. - Czułam się winna. Dopiero siostry wytłumaczyły mi, że to nie jest moja wina, że rodzice mnie bili. Nikt nie ma prawa podnosić na drugiego człowieka ręki. Na listy nie doczekałam się odpowiedzi - nawet dziś to ją boli.

W gminie zaczynają plotkować

Łukasz Rybaniec też wciąż ma w sobie dużo żalu, ale chyba mniej sentymentu. - Teraz sprzedają dom, który my również budowaliśmy i który pewnie powstawał za pieniądze, jakie dostawała na nas. Nie zastanawiają się, czy komuś z nas nie trzeba pomóc - mówi. - Przez lata znosiliśmy upokorzenia. Świat o nas zapomniał. Proszę mnie dobrze zrozumieć, poruszam kwestie domu nie dlatego, że chcę coś wyłudzić. To ich sprawa. Niemniej żyliśmy w tej rodzinie i należy nam się zadośćuczynienie. Należy nam się prawda. Bagaż, z jakim wyszedłem z tej rodziny, ciąży na całym moim życiu.

Jego słowa są jednak w Kamiannej odbierane z mieszanymi uczuciami. Bo ludzie już zaczynają plotkować. Dzieci przecież się nie skarżyły i nie każdy w ich cierpienie musi wierzyć. Franciszek R. sam zgłasza się do naszej redakcji, by o tym opowiedzieć. Wraz z żoną odwiedzali Czarneckich, choć rzadko, bo ci żyli trochę na uboczu. Wchodząc do domu, czasem zastawali ich przy modlitwie, może nawet za bardzo się modlili, jak ocenia Franciszek. Ale czy tacy ludzie mogli bić dzieci? - Nigdy nie zauważyłem nic niepokojącego w tej rodzinie. Nie wierzę, że bili. Teraz nagle, kiedy sprzedają dom, dzieci się odzywają. Czy to nie dziwne? - sugeruje. Jego żona Jadwiga była nauczycielką w Polanach, gdzie dzieci uczęszczały do szkoły. - Zawsze je obserwowałam. Fajne, zadbane, czyste - dodaje.

Teresa Mucha, była dyrektorka szkoły w Polanach, uczyła wtedy języka polskiego. Też pamięta troskę pani Helena: interesowała się dziećmi, przychodziła nawet na lekcje sprawdzić, czy się dobrze zachowują. - Zależało jej, żeby się dobrze uczyły - ocenia nauczycielka. Widziała, że dzieci miały obowiązki, bo już nie przychodziło im do głowy szaleć w klasie. - Ale się nie uzewnętrzniały. Nie jestem asekuracyjnym człowiekiem, niemniej nie mogę złego słowa powiedzieć na tę rodzinę. Nie mam podstaw, żeby zaprzeczyć, ani potwierdzić informacje o znęcaniu się - dodaje.

Przynajmniej dwa razy odwiedziła rodzinę zastępczą Barbara Bogdańska, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łabowej. Tak na wszelki wypadek, bo nie musiała. - Żadne sygnały nie wskazywały na to, że coś złego dzieje się w domu państwa Czarneckich - mówi.

Koledzy szkolni ówczesnych podopiecznych też nie widzieli nic niepokojącego w tej rodzinie. - Zawsze trzymali się blisko kościoła. Pan Jan był nawet kościelnym. Nikt nie dostrzegał problemu. Choć teraz, gdy sprawa wyszła na jaw, ludzie zaczynają analizować każdą sytuację. Dziś brzmią niepokojąco, ale wtedy nikt się nie zastanawiał nad tym - mówi koleżanka z klasy Izy. I opowiada zasłyszane od najbliższych historie: - Pani, do której dzieci z tej rodziny przychodziły po ser, zapytała któregoś dnia: "A co pysznego wam mamusia z tego sera robi?". Odpowiedziały, że to nie dla nich, a dla psa. Podobno mieli wystawowe psy. Babcia z kolei wspomina, że widziała, jak jeden z chłopców nie wszedł do gimbusa, tylko za nim biegł. Wtedy strasznie lało. Zagadnęła go, a on jej wytłumaczył, że jeszcze przez dwa dni nie może wsiąść do gimbusa, bo dostał taką karę.

Ślady opon

Kaśka chciałaby usłyszeć od Heleny i Jana: czym sobie zasłużyli na takie ciężkie dzieciństwo? Tylko tyle. - Tak bardzo pragnę ich zobaczyć. Od lat myślę, żeby do nich zadzwonić. Ale co powiem: - Cześć mamo, to ja, Kaśka?... - mówi.

Iza nie widziała ich 14 lat. Próbowała wyprzeć z pamięci. Żyła swoim życiem. Ale gdy przeczytała artykuł, ogarnęła ją złość. - Ludzie, którzy wyrządzili mi tyle krzywdy, mówią, że idą do zakonu…- denerwuje się. Nie chce zemsty, chce rozliczenia. - Czasami wyobrażałam sobie dzień, w którym ich spotykam. Przyjeżdżam do nich, biorę Helenę na bok, mówię, że jej wybaczam… Tak chciałabym ją zobaczyć - Iza milknie.

Po chwili jesteśmy już w drodze do Kamiannej, z Izą i jej starszą siostrą Katarzyną. Samochód zostawiamy przy głównej drodze. Idziemy ścieżką przez las do Czarneckich. Urokliwe miejsce na uboczu. W Izie ożywają kolejne wspomnienia. Spogląda na drogę, dostrzega ślady opon i mówi: - To nie do wyobrażenia, z jaką ulgą wracaliśmy do domu, gdy widzieliśmy takie ślady. Był to znak, że ktoś do nas przyjechał, więc dziś nie będzie bicia. Będzie sielankowo, bo trzeba pokazać, jak wspaniałą jesteśmy rodziną…

Dochodzimy na miejsca. Pięknie. Spokojnie. Słońce opromienia całe gospodarstwo. - Ktoś by powiedział, raj na ziemi - stwierdza Katarzyna.

Uchylają się drzwi drewnianego domu. Wychodzi kobieta i pyta: - A panie w jakiej sprawie? Dopiero po chwili poznaje Katarzynę. Serdecznie się z nią wita. Gdy staje przed nią Iza, wykrzykuje z niedowierzaniem jej imię. Obie nie powstrzymują łez. Zamierają w uścisku. W drzwiach pojawia się pan Jan. Z nim już Iza wita się zachowawczo.

Nie bierze na bok pani Heleny, jak to sobie wyobrażała. Rozmowa toczy się przy wszystkich. W końcu ma okazję wyrzucić z siebie głęboko skrywany żal. Kiedy pani Helena próbuje bronić swojego męża, ten wstaje i stwierdza, że nie musi się tłumaczyć. - Jezus, gdy go krzyżowano, milczał - rzuca pan Jan i do końca wizyty nie zmienia zdania. Za to pani Helena wyjaśnia, że było i jest jej ciężko: - Chciałam dla was, jak najlepiej. Nie zarabiałam na was. Całe 20 lat żyję na kredyt. Zależało mi, żebyście się uczyli. Ukończyli dobre szkoły. Zdolne dzieci posłałam więc do Kenara w Zakopanem, Modrzejewskiej w Nowym Targu, do Jarosławia. Ale widać to były tylko moje ambicje. Poświęciłam dla was swoją rodzinę. Moje dwie córki, choć już dorosłe, miały mi za złe, że zajmuję się obcymi dziećmi, a nie nimi. Teraz mam z nimi słaby kontakt. Nikt się nami nie interesuje. Zostaliśmy sami. Przepłaciłam to zdrowiem, ciężką depresją. Już nie mamy siły pracować na gospodarce. Stąd decyzja, by sprzedać dom i odejść do zakonu, gdzie za dożywotni kąt, będę jeszcze mogła komuś pomóc.
Iza nadal domaga się wyjaśnień: - Dlaczego mama, skoro nie dawała już rady, nie oddała nas wcześniej? Dlaczego sama nie zwróciła się o pomoc? Dlaczego biła? Czy nie dość doświadczyliśmy krzywd od swoich biologicznych rodzin?

Ale pani Helena do końca nie może zrozumieć jej pretensji. Tłumaczy, że miała aż pięcioro podopiecznych, wszyscy w trudnym wieku dojrzewania, nawzajem się buntujący. Nie potrafiła inaczej. Szukała pomocy u psychologa, ale nie mogła sobie pozwolić na ciągłe jeżdżenie z dziećmi na spotkania. Kto by wtedy ugotował obiad, oporządził dom? Po chwili dodaje: - Naprawdę uważasz, że aż tak was biłam? Nie pamiętasz, ile czasu wam poświęcałam? Jak czytałam do snu, bo sami nie lubiliście czytać?

- Może to tak głęboko we mnie tkwi, że świadomość wyparła dobre chwile i pamięta tylko te złe - przerywa jej Iza.

Wielu sytuacji, które przytacza, pani Helena nie pamięta albo nie chce pamiętać. Czuje się atakowana, a przecież niedawno pomogła ustabilizować się starszej Justynie. Los nie był dla niej łaskawy. W skrajnie trudnym momencie to Czarneccy wyciągnęli do niej rękę. Przez ostatnie trzy lata mieszkała wraz ze swoimi dziećmi pod ich dachem.

Justyna więc chce pamiętać to, co dobre: - Kiedyś było, jak było. Chcę o tym zapomnieć. To starsi ludzie, też swoje przeszli. Nie mogę ich potępiać, bo pomogli mi w najgorszym momencie mojego życia. Teraz zostali sami, chcą sprzedać dom. Ich sprawa, co zrobią z pieniędzmi.

Rozmowa zdaje się nie mieć końca. Pani Helena zapytana, czy czuje, że powinna przeprosić dzieci, czy raczej oczekuje przeprosin od nich, podnosi się i zwraca do Izy: - Wybaczam i proszę o wybaczenie.

Może patetycznie, ale kiedy wracamy ścieżką przez las, Iza odwraca się, spogląda na dom i mówi z ulgą: - Usłyszałam coś, co bardzo chciałam usłyszeć. Kiedy się witałyśmy, Helena powiedziała: "Tak bardzo chciałam cię jeszcze zobaczyć!". Te słowa były mi potrzebne. Nie jestem mściwa, nie chcę ich krzywdy. Chciałam tylko usłyszeć prawdę.

Zawieszam swój osąd

O. Stanisław Majcher: Poznałem panią Helenę i pana Jana podczas promocji mojej książki. Wcześniej nic o nich nie wiedziałem. Zastanowiło mnie w jej opowieści tylko jedno, dlaczego przeprowadziła się z dziećmi tutaj, z drugiego końca Polski. Później dopiero przeczytałem komentarze pod artykułem. Ale mój osąd pozostawiam w zawieszeniu. Nie znam tej rodziny, dlatego trudno mi się wypowiadać. Pracuję z więźniami i wiem, że człowiek, który wychodzi z zakładu karnego ma pewien bagaż doświadczeń, który nie jest obojętny. Znam też rodziny zastępcze i wiem, z jak trudnymi sytuacjami muszą się zmagać. Jak różne dzieci do nich trafiają. Jedna omal się nie rozpadła przez chłopca, który, chcąc zwrócić na siebie uwagę, opowiadał, że jest zamykany w komórce i głodzony. Z komentarzy mogę wnioskować, że te dzieci nie konfabulują, ale też nie mogę nikogo osądzać, ani w niczyjej obronie stawać.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kobieta na zakręcie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.