Kobieta na zakręcie

(fot. greg westfall./ flickr.com)
Katarzyna Gajdosz

Byli praktycznie odcięci od świata i mają poczucie, że świat o nich zapomniał. Teraz chcą dać znać o sobie i krzywdzie, jaka ich spotkała. - Chcemy, by prawda o ludziach, którzy robią z siebie świętych, wyszła na jaw - mówią niemal jednogłośnie wychowankowie rodziny zastępczej, którą prowadziła w Kamiannej Helena Czarnecka. 65-letnia dziś kobieta odpowiada im: - Wybaczam i proszę o wybaczenie.

Pani Helena wraz ze swoim mężem Janem podczas promocji książki o. Stanisława Majchra "Dlaczego za kratami. Poruszające historie więźniów" dali swoje świadectwo, próbując przekonać, że człowiek, który ponad 20 lat spędził w zakładzie karnym, może się zmienić, może żyć… normalnie.

To wzbudziło kontrowersje - przeczytaj początek tej historii

DEON.PL POLECA

- No to pokazali - ironizuje Justyna, którą nazywano w rodzinie zastępczej Izą. Wychowywali się w niej również Paweł, Piotr, kolejna Justyna z bratem Łukaszem, Julita z siostrą Kaśką oraz druga Katarzyna - przyrodnia siostra Izy. Dziś to już dorośli ludzie, mają swoje rodziny. I bolesne wspomnienia.

Cofnąć czas

Poruszeni historią opowiedzianą przez Czarneckich, zamieściliśmy ją na naszych łamach w tekście pt. "Z zakładu karnego do zakonu". Pani Helena i Jan stali się nawet bohaterami z pierwszej strony DTS. Kiedy się spotykamy, kobieta bezradnie załamuje ręce i stwierdza: - Ile ja bym dała, żeby cofnąć czas, żeby ten artykuł się nie ukazał…

To po jego przeczytaniu wśród dzieci wychowywanych w rodzinie zastępczej odżyła pamięć o tym, co ich tam spotkało. Zaczęli opisywać to w komentarzach pod internetowym przedrukiem. Iza napisała też wiadomość do redakcji: "[…] przeczytałam państwa artykuł i nie zauważyłam wzmianki o tym, że oni bili te adoptowane dzieci. Jestem najmłodsza, którą Helena adoptowała […] Wszyscy […] zastanawiamy się, czy nie iść z tym do telewizji i do sądu […] Zrobili z siebie świętych, a katowali nas przez pół mojego życia!".

Resztę opowiada podczas naszego spotkania, na które przychodzi także Katarzyna Pajączkowska, trochę zszokowana opowieściami z przeszłości swej przyrodniej siostry. - Nie zdawałam sobie sprawy, przez co przeszły te dzieci. Pamiętam życie w tej rodzinie zupełnie inaczej - mówi. Katarzyna trafiła tam, mając już 13 lat. Wcześniej przebywała w Domu Dziecka w Radomiu, gdzie Helena była wychowawcą i dobrze ją z tego czasu wspomina. - Naprawdę dbała o dzieciaki. Pamiętam wspaniałe święta: zawsze 12 potraw, choinka, prezenty. Wydawało się, że w końcu trafiliśmy do prawdziwego domu - opowiada.

Kiedy przeprowadzili się do Kamiannej, na początku też nie było źle. Później zaczęła się budowa domu, ale Katarzyna już wtedy uczyła się w szkole z internatem i praktycznie tam spędzała cały czas. Pamięta jednak jedną, przykrą dla niej sytuację. Kiedy skończyła 18 lat, postanowiła, że renta, jaką miała po ojcu, będzie przychodzić już na jej osobiste konto. Przyjechała potem na weekend do domu w Kamiannej i nie została mile przyjęta. - Helena powiedziała, że skoro mam swoje pieniądze, to nie przysługuje mi jedzenie. Przez dwa dni nic nie wolno mi było zjeść. Gdy wszyscy spali, podkradłam kawałek chleba... - wspomina z żalem. - To była kiedyś dobra kobieta. Mam wrażenie, że to Jan ją zmienił.

Czerwona smycz

W pamięci Julity i Izy to właśnie był moment, kiedy ich życie stało się inne. Trudne. - Nasz koszmar zaczął się po przyjściu tego człowieka - uważa Iza.

Dopiero czytając artykuł w DTS, dowiedziała się o kryminalnej przeszłości pana Jana i dziś rozgoryczona, zastanawia się: - Gdzie była opieka społeczna? Kto dopuścił do tego, by człowiek, który ponad dwadzieścia lat spędził w więzieniu, wychowywał dzieci w rodzinie zastępczej?

Przyznaje, że na początku nie było tak źle. Wyciąga z albumu zdjęcie, na którym przytula się do Jana. Ale to wyjątek. Większość fotografii z nimi potargała w złości. Zachowały się te, na których jest z innymi dziećmi. - Ja, Kaśka i Łukasz przeszliśmy tam piekło. Starsze dzieci były w szkołach z internatem, a my zostaliśmy w domu, który praktycznie budowaliśmy wraz z Heleną i Janem - mówi. Miała 7, może 8 lat, a musiała pchać taczki. Później doszły obowiązki przy gospodarstwie. - Trzeba było oporządzić zwierzęta, a jeśli ktoś czegoś nie zrobił, jak trzeba, dostawał smyczą… Pamiętam tę czerwoną smycz! - wspomina z rozpaczą.

Pamięta moment, gdy koszmar wydawał się kończyć. Wykopując fundamenty pod stodołę, Helena i Jan zawołali wszystkie dzieci. Wzięli tę czerwoną smycz i wrzucili do środka, a następnie zalali betonem. - Mówili, że już nigdy nas nie uderzą. Ale upłynął tydzień, może dwa i znów nas bili. Miałam siniaki na całym ciele, że aż wstyd było rozebrać się na lekcji WF. Kombinowałam, żeby tylko nie ćwiczyć - opowiada Iza. - Dostawaliśmy za wszystko. I tak długo bili, aż nie przestawaliśmy krzyczeć. Później nauczyliśmy się w milczeniu znosić razy.

Chce sobie przypomnieć coś miłego z tych czasów, ale pamięć przywołuje same złe chwile. Ma przed oczami tylko takie sceny: Helena wraca z wywiadówki, pewnie Iza coś przeskrobała w szkole. On trzyma ją za nogi, ona jedną ręką za ręce, a drugą okłada. Kolejna: Zaczyna padać, Kaśka ma sprowadzić krowę z pola. Zwierzę wyrywa się i niszczy kwiaty, na których punkcie Helena miała hopla. Opiekunowie widzą to z okna, Iza stoi obok. Łapią ją, biją, mówiąc, że to jej wina, bo nie pomogła siostrze. Bosą wyrzucają z domu. Pomaga więc Kaśce zamknąć krowę…

- Za każdym razem, gdy kończyła mnie bić, mówiła: "Muszę się teraz z tego wyspowiadać przed Bogiem" i szła się modlić. Nie mogłam pojąć tej hipokryzji - dziwi się dorosła Iza. - Przez nich praktycznie straciłam wiarę. Bóg, do którego się modliłam, mi nie pomógł… A codziennie musieliśmy się modlić. Rano trwało to krótko, ale wieczorem odmawialiśmy cały różaniec. Nieraz zmęczona zasypiałam i za to też obrywałam.

Bała się wracać do domu ze szkoły, bo cały czas się zastanawiała, pod jakim pretekstem dostaną dziś baty. Kończyła lekcje pierwsza, więc po drodze zatrzymywała się u sąsiadów i czekała, aż będzie szedł Łukasz. Nie chciała wracać sama. Dziś się zastanawia, czy gdyby przyznała się tym ludziom z sąsiedztwa, dlaczego ich tak nachodzi, to by zareagowali i pomogli?

Może, ale wtedy strach zwyciężał i nie była tak otwarta na obcych ludzi. Nie miała koleżanek, nie spotykała się z nikim, bo w gospodarstwie zawsze było pełno do roboty. Żyli na odludziu. - Nie mieliśmy żadnych rozrywek. Telewizor był zarezerwowany tylko dla pana Jana. Dla niego było zresztą wszystko, co najlepsze - wspomina. - Helena powtarzała, że on ciężko pracuje, więc mu się należy. A my? Kradliśmy cukierki ze sklepu, bo nigdy ich nie mieliśmy. Janowi przysługiwały płatki kukurydziane, a nam nie. Psy nawet miały lepsze jedzenie.

Julita Staniaszek pamięta to podobnie: - Dla niego było wszystko, co najlepsze, a my jedliśmy chleb ze smalcem. Jako nastolatka nie miałam przyjaciół. Nie zapomnę, jak się ze mnie śmiali, kiedy powiedziałam, że nie mam już siły pracować, że jestem zmęczona.

Helena powiedziała Julicie wtedy, że pewien chłopak z wioski zaprosił ją na wieczorne ognisko. Ucieszyła się. "W końcu jakaś rozrywka" - pomyślała. Poszła na spotkanie, ale nikogo nie zastała. Wróciła do domu i usłyszała: "Widać nie jesteś tak zmęczona, skoro miałaś siłę iść na imprezę". - I ten szyderczy śmiech. Jak sobie przypomnę te ich gierki z nami. Znęcanie się nie tylko fizyczne, ale i psychiczne… - Julita zawiesza głos. Też bała się komukolwiek powiedzieć, co przeżywają w domu. - Tak nas zastraszała. Ale ja nie przeżyłam jeszcze takiego koszmaru, jak moja siostra Kaśka - opowiada.

Dobry wujek

Mała Kaśka to dziś Katarzyna Mikulska (30 l.). Lubiła drogę przez las, która wiodła do domu. Idąc nią ze szkoły miała czas pomyśleć, co powiedzieć, by nie oberwać od Heleny. Mieszkała w rodzinie zastępczej najdłużej. I w przeciwieństwie do reszty dzieci, uważa, że to nie Jan zmienił Helenę. - Potrafiła perfekcyjnie manipulować ludźmi. Z artykułu dowiedziałam się, że ukończyła resocjalizację. A więc stworzyła sobie prywatne więzienie - ocenia.

Bała się opiekunki od zawsze. Zanim przyjechali do Kamiannej, mieszkali pod Olsztynem, gdzie zajmowała się dziećmi matka Heleny. Ciepła kobieta. - A od Heleny bił chłód. W Kamiannej, gdy zaczęła się budowa domu, wyszło z niej samo zło - tak odczuwała to Katarzyna. - Pan Jan na początku próbował łagodzić wszelkie spory, ale szybko urobiła go na swoją stronę. I skończył się dobry wujek.

Mimo to zawsze czuła do niego sentyment. Uważała nadal za ciepłego człowieka. - Bił nas, owszem, nawet porządnie, ale nauczył przy tym rzeźbić, prowadzić konia. Miał większą cierpliwość. Ona z kolei potrafiła rozbić talerz na głowie, gdy nie był dobrze umyty. Powtarzała mi: "Będziesz, jak twoja matka". Przekonywała, że w życiu nic nie osiągnę - opowiada.

W końcu zdecydowała się od nich odejść. Wyjechała do Radomia. A tam nikt nie uwierzył jej, że Helena biła dzieci. - Zresztą w Kamiannej też nie wierzyli. Któregoś dnia poskarżyłam się w szkole, a kiedy wróciłam do domu, Helena już wiedziała o wszystkim. Przywitała mnie pasem, mówiąc, że z domu nie wynosi się niczego. Sprawa ucichła, a my byliśmy dalej bici - dodaje.

Przeszła twardą szkołę życia i choć ułożyła sobie już świat, ma rodzinę, pracuje, to wspomnienia są ciągle żywe. Gra w teatrze. To jej pasja: - Wcielam się w różne role, by nie myśleć o swojej. Chciałam sobie i jej udowodnić, że mimo wszystko jestem w stanie poradzić sobie, żyć normalnie…

Iza odważyła się opuścić ten dom, gdy miała 12 lat. Wcześniej uciekł też Łukasz. Do sióstr zakonnych do Mochnaczki. Przekazał Izie ich adres. Zebrała więc siły, stanęła przed Heleną i powiedziała, że nie chce już z nimi mieszkać. Kobieta zawiozła ją do sióstr i już jej Iza nie widziała.

Nie miała jednak poczucia uwolnienia się, tylko że zrobiła coś złego. Pisała ciągle listy, przepraszając, że nie była idealnym dzieckiem. Że za nimi tęskni, że ich kocha. - Czułam się winna. Dopiero siostry wytłumaczyły mi, że to nie jest moja wina, że rodzice mnie bili. Nikt nie ma prawa podnosić na drugiego człowieka ręki. Na listy nie doczekałam się odpowiedzi - nawet dziś to ją boli.

W gminie zaczynają plotkować

Łukasz Rybaniec też wciąż ma w sobie dużo żalu, ale chyba mniej sentymentu. - Teraz sprzedają dom, który my również budowaliśmy i który pewnie powstawał za pieniądze, jakie dostawała na nas. Nie zastanawiają się, czy komuś z nas nie trzeba pomóc - mówi. - Przez lata znosiliśmy upokorzenia. Świat o nas zapomniał. Proszę mnie dobrze zrozumieć, poruszam kwestie domu nie dlatego, że chcę coś wyłudzić. To ich sprawa. Niemniej żyliśmy w tej rodzinie i należy nam się zadośćuczynienie. Należy nam się prawda. Bagaż, z jakim wyszedłem z tej rodziny, ciąży na całym moim życiu.

Jego słowa są jednak w Kamiannej odbierane z mieszanymi uczuciami. Bo ludzie już zaczynają plotkować. Dzieci przecież się nie skarżyły i nie każdy w ich cierpienie musi wierzyć. Franciszek R. sam zgłasza się do naszej redakcji, by o tym opowiedzieć. Wraz z żoną odwiedzali Czarneckich, choć rzadko, bo ci żyli trochę na uboczu. Wchodząc do domu, czasem zastawali ich przy modlitwie, może nawet za bardzo się modlili, jak ocenia Franciszek. Ale czy tacy ludzie mogli bić dzieci? - Nigdy nie zauważyłem nic niepokojącego w tej rodzinie. Nie wierzę, że bili. Teraz nagle, kiedy sprzedają dom, dzieci się odzywają. Czy to nie dziwne? - sugeruje. Jego żona Jadwiga była nauczycielką w Polanach, gdzie dzieci uczęszczały do szkoły. - Zawsze je obserwowałam. Fajne, zadbane, czyste - dodaje.

Teresa Mucha, była dyrektorka szkoły w Polanach, uczyła wtedy języka polskiego. Też pamięta troskę pani Helena: interesowała się dziećmi, przychodziła nawet na lekcje sprawdzić, czy się dobrze zachowują. - Zależało jej, żeby się dobrze uczyły - ocenia nauczycielka. Widziała, że dzieci miały obowiązki, bo już nie przychodziło im do głowy szaleć w klasie. - Ale się nie uzewnętrzniały. Nie jestem asekuracyjnym człowiekiem, niemniej nie mogę złego słowa powiedzieć na tę rodzinę. Nie mam podstaw, żeby zaprzeczyć, ani potwierdzić informacje o znęcaniu się - dodaje.

Przynajmniej dwa razy odwiedziła rodzinę zastępczą Barbara Bogdańska, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łabowej. Tak na wszelki wypadek, bo nie musiała. - Żadne sygnały nie wskazywały na to, że coś złego dzieje się w domu państwa Czarneckich - mówi.

Koledzy szkolni ówczesnych podopiecznych też nie widzieli nic niepokojącego w tej rodzinie. - Zawsze trzymali się blisko kościoła. Pan Jan był nawet kościelnym. Nikt nie dostrzegał problemu. Choć teraz, gdy sprawa wyszła na jaw, ludzie zaczynają analizować każdą sytuację. Dziś brzmią niepokojąco, ale wtedy nikt się nie zastanawiał nad tym - mówi koleżanka z klasy Izy. I opowiada zasłyszane od najbliższych historie: - Pani, do której dzieci z tej rodziny przychodziły po ser, zapytała któregoś dnia: "A co pysznego wam mamusia z tego sera robi?". Odpowiedziały, że to nie dla nich, a dla psa. Podobno mieli wystawowe psy. Babcia z kolei wspomina, że widziała, jak jeden z chłopców nie wszedł do gimbusa, tylko za nim biegł. Wtedy strasznie lało. Zagadnęła go, a on jej wytłumaczył, że jeszcze przez dwa dni nie może wsiąść do gimbusa, bo dostał taką karę.

Ślady opon

Kaśka chciałaby usłyszeć od Heleny i Jana: czym sobie zasłużyli na takie ciężkie dzieciństwo? Tylko tyle. - Tak bardzo pragnę ich zobaczyć. Od lat myślę, żeby do nich zadzwonić. Ale co powiem: - Cześć mamo, to ja, Kaśka?... - mówi.

Iza nie widziała ich 14 lat. Próbowała wyprzeć z pamięci. Żyła swoim życiem. Ale gdy przeczytała artykuł, ogarnęła ją złość. - Ludzie, którzy wyrządzili mi tyle krzywdy, mówią, że idą do zakonu…- denerwuje się. Nie chce zemsty, chce rozliczenia. - Czasami wyobrażałam sobie dzień, w którym ich spotykam. Przyjeżdżam do nich, biorę Helenę na bok, mówię, że jej wybaczam… Tak chciałabym ją zobaczyć - Iza milknie.

Po chwili jesteśmy już w drodze do Kamiannej, z Izą i jej starszą siostrą Katarzyną. Samochód zostawiamy przy głównej drodze. Idziemy ścieżką przez las do Czarneckich. Urokliwe miejsce na uboczu. W Izie ożywają kolejne wspomnienia. Spogląda na drogę, dostrzega ślady opon i mówi: - To nie do wyobrażenia, z jaką ulgą wracaliśmy do domu, gdy widzieliśmy takie ślady. Był to znak, że ktoś do nas przyjechał, więc dziś nie będzie bicia. Będzie sielankowo, bo trzeba pokazać, jak wspaniałą jesteśmy rodziną…

Dochodzimy na miejsca. Pięknie. Spokojnie. Słońce opromienia całe gospodarstwo. - Ktoś by powiedział, raj na ziemi - stwierdza Katarzyna.

Uchylają się drzwi drewnianego domu. Wychodzi kobieta i pyta: - A panie w jakiej sprawie? Dopiero po chwili poznaje Katarzynę. Serdecznie się z nią wita. Gdy staje przed nią Iza, wykrzykuje z niedowierzaniem jej imię. Obie nie powstrzymują łez. Zamierają w uścisku. W drzwiach pojawia się pan Jan. Z nim już Iza wita się zachowawczo.

Nie bierze na bok pani Heleny, jak to sobie wyobrażała. Rozmowa toczy się przy wszystkich. W końcu ma okazję wyrzucić z siebie głęboko skrywany żal. Kiedy pani Helena próbuje bronić swojego męża, ten wstaje i stwierdza, że nie musi się tłumaczyć. - Jezus, gdy go krzyżowano, milczał - rzuca pan Jan i do końca wizyty nie zmienia zdania. Za to pani Helena wyjaśnia, że było i jest jej ciężko: - Chciałam dla was, jak najlepiej. Nie zarabiałam na was. Całe 20 lat żyję na kredyt. Zależało mi, żebyście się uczyli. Ukończyli dobre szkoły. Zdolne dzieci posłałam więc do Kenara w Zakopanem, Modrzejewskiej w Nowym Targu, do Jarosławia. Ale widać to były tylko moje ambicje. Poświęciłam dla was swoją rodzinę. Moje dwie córki, choć już dorosłe, miały mi za złe, że zajmuję się obcymi dziećmi, a nie nimi. Teraz mam z nimi słaby kontakt. Nikt się nami nie interesuje. Zostaliśmy sami. Przepłaciłam to zdrowiem, ciężką depresją. Już nie mamy siły pracować na gospodarce. Stąd decyzja, by sprzedać dom i odejść do zakonu, gdzie za dożywotni kąt, będę jeszcze mogła komuś pomóc.
Iza nadal domaga się wyjaśnień: - Dlaczego mama, skoro nie dawała już rady, nie oddała nas wcześniej? Dlaczego sama nie zwróciła się o pomoc? Dlaczego biła? Czy nie dość doświadczyliśmy krzywd od swoich biologicznych rodzin?

Ale pani Helena do końca nie może zrozumieć jej pretensji. Tłumaczy, że miała aż pięcioro podopiecznych, wszyscy w trudnym wieku dojrzewania, nawzajem się buntujący. Nie potrafiła inaczej. Szukała pomocy u psychologa, ale nie mogła sobie pozwolić na ciągłe jeżdżenie z dziećmi na spotkania. Kto by wtedy ugotował obiad, oporządził dom? Po chwili dodaje: - Naprawdę uważasz, że aż tak was biłam? Nie pamiętasz, ile czasu wam poświęcałam? Jak czytałam do snu, bo sami nie lubiliście czytać?

- Może to tak głęboko we mnie tkwi, że świadomość wyparła dobre chwile i pamięta tylko te złe - przerywa jej Iza.

Wielu sytuacji, które przytacza, pani Helena nie pamięta albo nie chce pamiętać. Czuje się atakowana, a przecież niedawno pomogła ustabilizować się starszej Justynie. Los nie był dla niej łaskawy. W skrajnie trudnym momencie to Czarneccy wyciągnęli do niej rękę. Przez ostatnie trzy lata mieszkała wraz ze swoimi dziećmi pod ich dachem.

Justyna więc chce pamiętać to, co dobre: - Kiedyś było, jak było. Chcę o tym zapomnieć. To starsi ludzie, też swoje przeszli. Nie mogę ich potępiać, bo pomogli mi w najgorszym momencie mojego życia. Teraz zostali sami, chcą sprzedać dom. Ich sprawa, co zrobią z pieniędzmi.

Rozmowa zdaje się nie mieć końca. Pani Helena zapytana, czy czuje, że powinna przeprosić dzieci, czy raczej oczekuje przeprosin od nich, podnosi się i zwraca do Izy: - Wybaczam i proszę o wybaczenie.

Może patetycznie, ale kiedy wracamy ścieżką przez las, Iza odwraca się, spogląda na dom i mówi z ulgą: - Usłyszałam coś, co bardzo chciałam usłyszeć. Kiedy się witałyśmy, Helena powiedziała: "Tak bardzo chciałam cię jeszcze zobaczyć!". Te słowa były mi potrzebne. Nie jestem mściwa, nie chcę ich krzywdy. Chciałam tylko usłyszeć prawdę.

Zawieszam swój osąd

O. Stanisław Majcher: Poznałem panią Helenę i pana Jana podczas promocji mojej książki. Wcześniej nic o nich nie wiedziałem. Zastanowiło mnie w jej opowieści tylko jedno, dlaczego przeprowadziła się z dziećmi tutaj, z drugiego końca Polski. Później dopiero przeczytałem komentarze pod artykułem. Ale mój osąd pozostawiam w zawieszeniu. Nie znam tej rodziny, dlatego trudno mi się wypowiadać. Pracuję z więźniami i wiem, że człowiek, który wychodzi z zakładu karnego ma pewien bagaż doświadczeń, który nie jest obojętny. Znam też rodziny zastępcze i wiem, z jak trudnymi sytuacjami muszą się zmagać. Jak różne dzieci do nich trafiają. Jedna omal się nie rozpadła przez chłopca, który, chcąc zwrócić na siebie uwagę, opowiadał, że jest zamykany w komórce i głodzony. Z komentarzy mogę wnioskować, że te dzieci nie konfabulują, ale też nie mogę nikogo osądzać, ani w niczyjej obronie stawać.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kobieta na zakręcie
Komentarze (28)
N
nauczyciel
27 marca 2014, 22:40
Niestety najczęściej i najwięcej przemocy spotykam w głęboko katolickich rodzinach-rodzice należą do różnych wspólnot, Domowego Kościoła, codziennie zaciągają dzieci do wspólnej modlitwy, w drodze do szkoły w samochodzie odmawiają różaniec, a pomiędzy tym wszystkim: bicie, wyzwiska, upokarzanie, ośmieszanie...sama staram się iść za Jezusem, kochać Go samego i w ludziach i nie mogę pojąć takiej hipokryzji, dwulicowości...jak to możliwe, że z jednej strony mówi się o Bogu miłości, a z drugiej zaprzecza się temu, w co i jak się wierzy...
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 13:51
co za hipokryzja...
A
Agata
27 marca 2014, 12:55
ja mam nadzieję, że osoby, które piszą o dobrodziejstwie takiego "chowu" to są zwykłe trolle To jest historia przerażająca
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 12:37
horrory również są przerażające to czy historia jest przerażająca, nic nie mówi o tym, na ile jest prawdziwa, na ile wiernie oddaje całą rzeczywistość, ani nic nie mówi o tym, jaki jest jej sens i cel
A
Agata
2 kwietnia 2014, 12:19
Jednym z elementów który mnie przeraził, było to że instytucje, które mogły interweniowac w tej rodzinie nieczego nie widziały. Że niewydolni wychowawczo rodzice nie dostali czerwonego światła na swoje praktyki a dzieci musiały się uporać z traumą bicia same. W szczegóności w obliczu trendu zabierania dziecie rodzicom za byle co
S
Słaba
27 marca 2014, 12:27
Iza odważyła się opuścić ten dom, gdy miała 12 lat. Wcześniej uciekł też Łukasz. Do sióstr zakonnych do Mochnaczki. Przekazał Izie ich adres. Zebrała więc siły, stanęła przed Heleną i powiedziała, że nie chce już z nimi mieszkać. Kobieta zawiozła ją do sióstr i już jej Iza nie widziała. Nie miała jednak poczucia uwolnienia się, tylko że zrobiła coś złego. Pisała ciągle listy, przepraszając, że nie była idealnym dzieckiem. Że za nimi tęskni, że ich kocha. - Czułam się winna. Dopiero siostry wytłumaczyły mi, że to nie jest moja wina, że rodzice mnie bili. Nikt nie ma prawa podnosić na drugiego człowieka ręki. Na listy nie doczekałam się odpowiedzi - nawet dziś to ją boli. ?????????? Przecież takie przeniesienie dwojga dzieci z rodziny zastępczej do domu prowadzonego przez siostry, nie mogło odbyć się w sposób niezauważony przez nikogo. Jedno dziecko "uciekło:" tam i przekazało adres drugiemu, które zostało zawiezione tam na własną prośbę i sprawa załatwiona??? A trzecie dziewczyna W końcu zdecydowała się od nich odejść. Wyjechała do Radomia. Czy była już dorosła? Czy ot tak sobie wyjechała jako dziecko? ?????????? I jak w tym kontekście brzmi; Przynajmniej dwa razy odwiedziła rodzinę zastępczą Barbara Bogdańska, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łabowej. Tak na wszelki wypadek, bo nie musiała. - Żadne sygnały nie wskazywały na to, że coś złego dzieje się w domu państwa Czarneckich - mówi.
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 12:29
bo może nic złego się nie działo, a sądy tutejszych faryzeuszy są zbyt pochopne ci starsi ludzie chcą sprzedać gospodarstwo to może być wystarczający powód do tego, by szukać powodu do konieczności zadośćuczynienia nie mówię, że tak jest, ale tyleż świadczy za tymi ludźmi, co przeciw nim, a wy wszyscy, nie znając tych ludzi, osądzacie ich od czci i wiary współczuję - wam, "katolicy"
S
Słaba
28 marca 2014, 13:25
Nikogo nie odsądzam od czci i wiary. Ani rodziców zastępczych, ani ich wychowanków. Myślę, że prawda jest bardziej złożona, niż to jest przedstawiane w obu artykułach i we wszystkich komentarzach. Natomiast zwracam uwagę na to, że są pewne rzeczy, których się nie załatwia "na gębę". Nie wiem, jak się załatwia przeniesienie dzieci z rodziny zastępczej do innej placówki wychowawczej, może sądownie, może przez kuratora, może przez pedagoga czy psychologa. Ci ludzie coś wiedzą na temat sprawy. Nie wiem też, czy jeśli dziecko po prostu chce się przenieść, bo mu się opiekunowie nie podobają, to czy jego prośba jest spełniana. Nie wiem też, czy jeśli taka chęć dotyczy trojga dzieci w jednej rodzinie, to ktoś się interesuje powodami takiej sytuacji, czy też nikogo to nie obchodzi. Powodów takiej sytuacji może być dużo, zarówno po stronie dzieci, jak i po stronie rodziców. Nie wiem też, jakie jest prawo własności takiego domu i gospodarstwa, jeśli w grę wchodzi sprzedaż. A oprócz kwestii prawnych są dużo ważniejsze sprawy - ludzkie. I tutaj uważam, że ta historia może przyczynić się do dobra, jeśli zostanie przeżyta z pomocą Bożą, w sposób pogłębiony, bez upraszczania i schematów. To może być dobra lekcja dla wszystkich - członków tej rodziny, sąsiadów, duszpasterzy, itd.
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 13:40
1. Nikogo nie odsądzam od czci i wiary. Ani rodziców zastępczych, ani ich wychowanków. Myślę, że prawda jest bardziej złożona, niż to jest przedstawiane w obu artykułach i we wszystkich komentarzach. słusznie, tylko o czym wtedy tyle gadania i dlaczeho? 2. Natomiast zwracam uwagę na to, że są pewne rzeczy, których się nie załatwia "na gębę". Nie wiem, jak się załatwia przeniesienie dzieci z rodziny zastępczej do innej placówki wychowawczej, może sądownie, może przez kuratora, może przez pedagoga czy psychologa. skoro tego nie wiesz i tamtego nie wiesz, to również możesz nie wiedzieć, że przeniesienie nie odbyło się "na gębę", jak napisałaś 3. Nie wiem też, jakie jest prawo własności takiego domu i gospodarstwa, jeśli w grę wchodzi sprzedaż ja natomiast nie wiem, dlaczego to gospodarstwo jest takie istotne i dlaczego przez 15-20 lat w temacie była cisza, a gdy oni chcą sprzedać gospodarstwo, to nagle przybyło głęboko pokrzywdzonych poza tym nieśmiało chciałbym zwrócić uwagę, że opowiadania tych "dzieci" są niespójne, niektóre nie narzekają, inne narzekają, niektóre winią ojca i twierdzą, że to on bił, a inne winią matkę i twierdzą, że to ona była winna wszystkiemu i znęcała się bardziej. również nieśmiało chciałbym zwrócić uwagę, że wersji tych dzieci nie potwierdza nikt i nikt nie widział nigdy śladów bicia. chciałbym zwrócić uwagę, że bicie dziecka sprzączką czy rzemieniem, czy bicie tak, jak te dzieci opisują - zostawi ślady trudne do przeoczenia, zwłaszcza te 15 lat temu - około 1990-2000 roku
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 13:40
4. A oprócz kwestii prawnych są dużo ważniejsze sprawy - ludzkie. I tutaj uważam, że ta historia może przyczynić się do dobra, jeśli zostanie przeżyta z pomocą Bożą, w sposób pogłębiony, bez upraszczania i schematów. to prawda, ale: 5. To może być dobra lekcja dla wszystkich - członków tej rodziny, sąsiadów, duszpasterzy, itd. trudno mi się z tym zgodzić: równie dobrze można powiedzieć, że druga wojna światow a była dobrą lekcją dla ludzi, którzy w czasie tej wojny zginęli Bóg zmienia wszystko w dobro, ale nasze zło, nasze osądy, to nasza odpowiedzialność. nie wiem, jak tam było trzeba wziąć pod uwagę, że te dzieci pochodzą z trudnych środowisk i nawet jeśli tamci ludzie próbowali je wychować, być może nie wszystko było tak, jak opowiadają
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 13:45
zgubiłem formatowanie 4. A oprócz kwestii prawnych są dużo ważniejsze sprawy - ludzkie. I tutaj uważam, że ta historia może przyczynić się do dobra, jeśli zostanie przeżyta z pomocą Bożą, w sposób pogłębiony, bez upraszczania i schematów. to prawda, ale: 5. To może być dobra lekcja dla wszystkich - członków tej rodziny, sąsiadów, duszpasterzy, itd. trudno mi się z tym zgodzić: równie dobrze można powiedzieć, że druga wojna światow a była dobrą lekcją dla ludzi, którzy w czasie tej wojny zginęli Bóg zmienia wszystko w dobro, ale nasze zło, nasze osądy, to nasza odpowiedzialność. nie wiem, jak tam było trzeba wziąć pod uwagę, że te dzieci pochodzą z trudnych środowisk i nawet jeśli tamci ludzie próbowali je wychować, być może nie wszystko było tak, jak opowiadają
S
Słaba
29 marca 2014, 09:02
słusznie, tylko o czym wtedy tyle gadania i dlaczeho? Przecież możesz zapytać się siebie - o czym i dlaczego "tyle gadasz". :-) skoro tego nie wiesz i tamtego nie wiesz, to również możesz nie wiedzieć, że przeniesienie nie odbyło się "na gębę", jak napisałaś Ktoś musi być prawnym opiekunem dziecka i tę sprawę należy załatwić także formalnie. Poza tym "za dzieckiem idą pieniądze na jego utrzymanie" i to też wymaga formalnego załatwienia. A dzieci trafiają do domów prowadzonych przez siostry michelitki (kóre prowadzą dom także w Mochnaczce) na tych samych zasadach, jak do innych placówek. gdy oni chcą sprzedać gospodarstwo, to nagle przybyło głęboko pokrzywdzonych To, czy wychowankowie mają jakieś prawa własnościowe, powinno być przedmiotem porady prawnej u prawnika specjalizującego się w tej dziedzinie. A ponieważ sprawa nie toczy się wyłącznie w kancelarii prawnika, to myślę, że chodzi o problem ludzki. I nic dziwnego... poza tym nieśmiało chciałbym zwrócić uwagę, że opowiadania tych "dzieci" są niespójne, Ja bym się dziwiła, gdyby były spójne...
*
***
27 marca 2014, 11:40
Nie rozumiem takiego zachowania. Niby tacy pobożni, a co robią ... Mają dwie twarze ci ludzie. Nie mnie osądzać, ale ... Osobiście jestem bardzo uprzedzona do takich rodzin i ta sytuacja przypomina mi jeszcze inną rodzinę zastępczą zawodową, która wręcz jak najlepiej się pokazywała przed innymi, a w domu była całkiem inna-ta prawdziwa-zła, której tylko na pieniądzach zalezy. I też się modlili codziennie wieczorem-dziesiątkę różańca i inne modlitwy, ale było ta bardzo fałszywe. Jestem zbulwersowana takimi postępami. Tacy ludzie nie powinni mieć dzieci, nawet jeśli odrobinę milości mają w sobie, bo dzieci które trafiają do takiej rodziny, nie mogą mieć tylko odribiny miłości, musze mieć ogrom miłości, bezpieczeństwo, zrozumienie, okazaną czułośc ... Po co je krzywdzić drugi raz? Już wczesniej zostały skrzywdzone ... Najgorsze, ze liczy się tylko kasa ... :(
F
feniks
27 marca 2014, 07:46
Zamilczeć grzech cudzy lub na niego przyzwalać!!! Brak mi słów, bywypowiedzieć , co czuje. w życiu najbardziej oje sie zadeklarowanych katolików i hipokryzji. To umywanie rąk , jak Piłat doprowadza mnie do zapaści. Dlaczego przez tyle lat koleżanki z pe szkoły matki tych nieszczęsnych dzieci udawały, że nie widzą ich tragedii?! Dalczego lakarz, do którego trafia pobite dziecko nie chce dokonać obdukcji i tym samym przerwać pasmo znęcania tylko słucha wyjaśniej "ojca"?! Nie będę oceniać ale powiem, że każde takie przemilczenie w odniesieniu dzieci to podpisanie na nie wyroku...., który wisi nad nimi przez całe życie. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z maluczkich, cokolwiek uczyniliście jednemu z maluczkich ....."
NP
no przepraszam bardzo
27 marca 2014, 02:09
Według Jezuitów z deonu, jedyną rzeczą jaką Bóg dla nas robi, jest rozdawnictwo cierpienia, a przybrane dzieci dostały tego w obfitości, więc nacyelna zasada waszej religii została spełniona. 
X
x
27 marca 2014, 01:48
Gdyby ta kobieta od razu poszła do zakonu, spełniłaby się w swoim powołaniu wrednej jędzy, z jakich składają się zakony żeńskie, udręczyłaby swoje współsiostry i żyłaby teraz w aureoli świętości. Ale zachciało się wziąć slub i to z kryminalistą, to się musi wysłuchiwać skarg przybranych dzieci które nieoczekiwanie mają pretensje, że je tak po katolicku tłukli ile wlezie. 
T
tm
28 marca 2014, 12:54
watpie, zeby ja wzieli do jakiekokolwiek zakonu, no chyba ze przyniesie ze soba "wiano", to wtedy moze jakies siostry po dlugiej naradzie albo decyzji przelozonej, w zaleznosci od stylu rzadzenia ja przyjma. Wtedy jednak wspolczuje takiemu zakonowi i wspolsiostrom, o ile sama zainteresowana po dwu miesiacach nie zdecyduje sie odejsc.
A
Ania
26 marca 2014, 17:27
Zwróćcie uwagę, że tu mowa o trwałym, świadomym znęcaniu się nad dziećmi. Znęcaniu się fizycznym i psychicznym.
D
doctore
26 marca 2014, 15:07
Pośród moich kolegów którzy dostawali największe baty były jednostki niesamowicie zdolne i ambitne. Obecnie zasilają szeregi sędziów, lekarzy prokuratorów, majorów i innych bardzo cennych obywateli RP. Rygor i musztra wyniesiona z domu rodzinnego umożliwiła im zdobycie najlepszych zawodów poprzez konsekwentną naukę i rozwój osobisty. Dzisiaj już są zupełnie inne czasy. Dzisiaj wychowuje się zupełnie innymi metodami i faktycznie dzisiaj tamto bicie było by kojarzone z czymś zbyt okrutnym. Jednak kiedyś takie były czasy. Być może ktoś bardziej delikatny odbierał tamten system wychowawczy jako jakaś kaźnia. Jednak było to chyba rzadkie, bo wedle obserwacji w bardzo wielu przypadkach potwierdzała się reguła iż "jacy rodzice takie dzieci". Delikatni rodzice mieli delikatne dzieci, a hardzi rodzice mieli harde dzieci. Tak więc wymierzane cielesne kary były mocno zróżnicowane w każdej z tych rodzin. Rodziny zastępcze są  i były eksperymentem i jak widać po doświadczeniach wychowanków, wcale nie najlepszym. Dzisiaj tak wiele się mówi o adopcji i jest taka powszechna, a przecież to również jest eksperyment na jakiś dzieciach. Tylko kto uwzględni tak nieuchwytne cechy osobowości dziecka jak delikatność czy hardość? Kto zaopiekuje się psychiką takiego dziecka?
D
doctore
26 marca 2014, 15:06
Im bardziej w czasie będziemy się cofać tym wychowanie dzieci mogło być gorsze. W moim pokoleniu bicie było normalnym zabiegiem wychowawczym. I choć za małe przewinienia w domu nie byłem bity w przeciwieństwie do rówieśników, to już za większe otrzymywałem lanie i to nie raz. Upór jaki miałem można było zwalczyć jedynie biciem, bo nic innego jak pamiętam nie skutkowało. Jednak po latach stwierdzam że na złe mi to nie wyszło, bo nauczyłem się samodyscypliny i samokontroli jakiej wielu ludzi jakich spotkałem w życiu nie zna i z tego powodu są słabi. Moi "podwórkowi" koledzy pochodzący również z normalnych rodzin także byli bici głównie przez ojców. Jednak nie przypominam sobie aby ktoś gwałcił dzieci tak jak dzisiaj lub wprost mordował. Dzieci wychowywało się w określonych ramach granic  moralności i zrozumiałym prawie. Każdy miał inne prawa wedle hierarchii, bo takowa również istniała. Synowie zazwyczaj byli bardziej bici niż córki, ale zdarzały się wredne dziewczęta, które wymagały pasa zdecydowanie częściej. To były dziewczyny które obecnie mając 14 lat np. prostytuują się, narkotyzują itd. Jednak kiedyś nie do pomyślenia było aby z normalnej rodziny wychodziły męskie lub damskie prostytutki, bynajmniej ja o takim elemencie nie słyszałem. Zjawisko to dotyczyło jedynie rodzin patologicznych, które ani dzisiaj ani kiedyś nie powinne posiadać praw rodzicielskich.
J
JK
26 marca 2014, 19:20
Też kiedyś uważałam, że takie wychowanie, którego zresztą sama doświadczyłam, to nic złego i dzięki temu wyszłam na ludzi... Ale z wiekiem obserwuję, jakie mam problemy w pracy, w środowisku, sama ze sobą, brak pewności siebie, ale tez nieumiejętność pogodzenia się z porażką, z problemami, etc. I skąd to? Ano właśnie z takiego "wychowywania": tak bo tak, nie bo nie, jak coś źle zrobione, to od razu "do niczego się nie nadajesz" "w życiu sobie nie poradzisz" itd. Zadnych rozmów, wyjaśniania, tłumaczenia, cierpliwości... To jest CHOWANIE dzieci, a nie wychowywanie. Tak CHOWA się krowy, świnie - jak wejdzie w pole, to kijem. Jak rozwali kwiatki to sznurkiem w łeb. A dodatkowo przekonałam się jak nietrafiony jest/był taki model, jak poznałam rodzinę mojego przyszłego męża i zobaczyłam MIŁOŚĆ RODZINNĄ. Nie hierarchę - my, starsi, rodzice i ONE - dzieci. Ale relację, troskę PRZYKŁAD wzajenych pozytywnych nastawień, rozmów itd. Wierzyć mi się nie chciało. Nie mam pretensji na dłuższą metę do rodziców. Prości ludzie, z prostego srodowiska, więc tylko taki model życia znali. Ale nikt mi już nie wmówi, że to jedyny słuszny i że dzięki temu moje pokolenie wyszło na ludzi. No - może niektórzy, zwłaszcza faceci - zawodowo, jak ktoś wspomniał. Ale mentalnie? Jakimi są ludeźmi? Mężami, ojcami? Chciałabym to wiedzieć...
L
liza
26 marca 2014, 20:58
nie wiadomo może tak, może nie, a może bez tego wychowania byłabyś człowiekiem niezdolnym do tej refleksji
Z
zdystansowany
26 marca 2014, 14:19
Niech te dzieci osądzą ich, gdy ich dzieci będą już wychowane. Bardzo prosto osądzać rodziców, gdy się jest dzieckiem. Bardzo prosto, zwłaszcza wtedy, gdy nie są to rodzeni rodzice. Co do reszty ludzi, nie sądzę, by ktokolwiek miał prawo osądzać ludzi, których nie zna i sytuacje, w których się nie znalazł. Wychowanie dziecka to chyba najtrudniejsze zadanie w życiu. Jeśli jesteś zbyt łagodny, źle. Jeśli jesteś zbyt surowy, też źle. Czasem łagodny musi być surowy, czasem surowy musi być łagodny. Często nawet i to nie wystarczy. W wychowaniu dzieci nie ma reguł. Każdego dnia trzeba się zmagać z nowym problemem.
C
chrząszcz
26 marca 2014, 15:46
Na trzeźwo to piszesz?
L
liza
26 marca 2014, 20:54
jeśli nie potrafisz się zdobyć na odrobinę kultury to lepiej powstrzymaj swój język
MP
Mający podobny problem
27 marca 2014, 00:13
Te dzieci sa bardzo łagodne w ocenie sytuacji, i bardzo szczere w dzieleniu się odczuciami. Jestem zbulwersowany, że publiczne opowiedzenie o krzywdzie z dzieciństwa spotyka się z zarzutem "osądzania". Koniec okraszony niesprecyzowanymi ogólnikami, nijak odnoszącymi się do konkretnej sytuacji. Przykre, bo wychodzi na to, że lepiej milczeć: wtedy nikt nie oskarży o "brak szacunku względme rodziców"...
Z
zdystansowany
28 marca 2014, 12:33
tego nie wiesz, czy są łagodne, czy sprawiedliwe, czy troszkę niesprawiedliwe, czy troszkę naciągają prawdę, czy bardzo naciągają prawdę, czy kłamią publiczne opowiedzenie - nie, ale twój komentarz - tak koniec ogólnikowy, bo najprościej jest rzucić celnym słowem - jak kamieniem ciekawe jak przeprosisz tych ludzi, jeśli są niewinni, faryzeuszu 
P
problem
26 marca 2014, 14:00
Biedne dzieci. Przeszły piekło.