Ach, te walentynki

(fot. shutterstock.com)

Po czym poznać, że są walentynki? Ulice są pełne facetów z kwiatami, we wszystkich sklepowych gablotach widać serduszka, stoliki w knajpach są zajęte, a w kinach następuje inwazja komedii romantycznych.

Przepisałem to z jednego z portali rozrywkowych: nie byłem oryginalny, ale w oryginalny sposób nie da się zacząć pisania o walentynkach. Bo co roku mamy ten sam problem - z jednej strony narzekanie na komercję, wewnętrzną pustkę tego święta, i że to szkodliwy import z USA (już za niecały miesiąc kolejny rytuał: niechybnie ktoś napisze, że Dzień Kobiet wymyślili komuniści). A z drugiej - że Kościół musi się nauczyć wykorzystać walentynki dla ewangelizacji, że to jeszcze jeden przyczółek dla nauczania o prawdziwej miłości itd. Jedno i drugie - nuda.

Więc tematu nie ma? Tak naprawdę to jest, tylko większość z nas jest nim dość zmęczona. Czekamy na jakieś przewartościowanie, wskazanie czegoś nowego - a o to niełatwo, bo pole jest już przeorane kilka razy. Nadto trudno w nim odkryć skarb. I nie sądzę, żebym to tutaj uczynił - więc, drogi Czytelniku, może przejdź stąd już prosto do komentarzy i weź udział w wymianie postów, która może wprowadzi do dyskusji o walentynkach powiew świeżości.

Lepsza roztropność niż walka

A teraz kilka spostrzeżeń, próbujących nieudolnie przeskoczyć poprzeczkę z napisem "frazes". Czy walentynki są świętem komercji? Oczywiście, że są. Wpiszcie do Google’a to słowo i zobaczycie, co Wam wyskoczy. Tylko czy to powód, żeby walentynki  zwalczać? Bo kiedy wpiszemy "pierwsza komunia", treść wyników będzie podobna, a tego święta chyba nie chcemy likwidować, bez względu na stopień jego komercjalizacji?

Popkultura, powiedział ktoś, wszystko połknie, a potem, przepraszam za wyrażenie, zwymiotuje. Nawet pierwsze pełne uczestnictwo we mszy św., nawet miłość. Czy warto się z tego powodu obrażać? Nie. Jedyne, co można zrobić to pamiętać, że jako chrześcijanie nie jesteśmy wezwani do tego, by płynąć z nurtem rzeki, ale pod prąd - jak mawiał Herbert.

Kościół różnie reaguje na walentynki. Na szczęście, coraz częściej z głową - i z potrzebną tu prostotą, zapraszając pary zakochanych i małżeństwa na msze ze specjalnym kazaniem: ten zwyczaj w Polsce z roku na rok coraz bardziej się przyjmuje. A dla szukających innych form oferuje też, głównie w duszpasterstwach akademickich, walentynkowe przedstawienia czy spotkania z autorytetem.

Są też reakcje pełne patosu (pogadanki o męczeńskiej krwi św. Walentego, obmywającej uczucia łączące oblubieńców) albo histerii (połajanki o zachodnich zwyczajach sprowadzających wszystko do seksu). Tymczasem większość par, jak widzę, obchodzi walentynki podobnie jak imieniny czy rocznicę ślubu. Ten dzień to jeszcze jeden pretekst do tego, by podarować sobie kwiaty i wybrać się "do miasta". Albo przynajmniej napić się razem wina, kiedy dzieci pójdą już spać.

Zakochanie to tylko wstęp

Poirytowanie związane z myślą o walentynkach łączy się chyba z nazwą "święto zakochanych". Zakochanie kojarzy się z podstawówką, liceum, czymś w każdym razie młodzieżowym, i mało dojrzałym. I słusznie. Sam zabrzmię teraz jak rasowy kaznodzieja, ale uważam, że mąż nie powinien po kilku latach małżeństwa mówić, iż jest "zakochany w swojej żonie", bo w tych słowach kryje się pułapka.

Już widzę wpisy w komentarzach, że ktoś współczuje mojej żonie, więc spieszę z wyjaśnieniem. Najtrafniej wyraził to niegdyś o. Jacek Prusak SJ w wywiadzie do książki "Miłość z odzysku" mojego współautorstwa: "Ludzie najczęściej pobierają się w okresie zakochania. Noszą w sobie mit romantycznej miłości, funkcjonującą w naszej kulturze iluzję, na której wielu się później potyka. Bo małżeństwo nie polega na nieustannych porywach serca. Im dłużej ludzie się znają, tym taki stan jest rzadszy. Przychodzi codzienność, rutyna. Jeśli ktoś oparł swoje małżeństwo na wzajemnej fascynacji, długo na niej samej nie pociągnie. Niestety współczesna kultura zestawiła wzorzec miłości małżeńskiej z wzorcem miłości namiętnej".

Nie o to tu rzecz jasna chodzi, by odzierać małżeństwo z namiętności - broń Panie Boże! Ale o uświadomienie sobie, że miłość się zmienia, bo musi się zmieniać, i z czasem przyjmuje inną formę niż zakochanie: i właśnie ta inna forma jest lepsza, dojrzalsza, o ile nauczymy się naszą miłość pielęgnować.

Więc może walentynki, skoro je jednak całkiem spore grono ludzi obchodzi, to dobra okazja do zastanowienia się nad tym, czy nasza narzeczeńska czy małżeńska miłość ewoluuje. A ci, którzy brzydzą się walentynkami, niech pamiętają, że miłość małżeńska nie ma za wiele wspólnego z tą, którą podaje nam potwór popkultury. Sprowadzanie miłości do różowej, słodkiej papki świadczy o złym guście - ale na szczęście mamy wolność i prawo wyboru formy świętowania walentynek. A ukochanej osoby raczej nie zaprowadzimy do McDonalda na Big Maca, prawda?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ach, te walentynki
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.