Test wyszedł negatywny. Pamiętam, jak było mi smutno

(fot. unsplash.com / CC0 1.0)
Marta Barnert-Warzecha

Musiałam oddać Bogu moje największe na tamten czas pragnienie zostania Mamą i postanowić w sercu, że jakakolwiek będzie Jego decyzja, ja nie przestanę za Nim iść.

Kolejny raz wyszedł negatywny. Pamiętam jak było mi smutno. Mąż mnie pocieszał, mówiąc, że w odpowiednim czasie zobaczymy dwie kreski; że Pan Bóg ma wszystko pod kontrolą. Że On wie najlepiej kiedy będzie Ten czas. Słuchałam i przyjmowałam to wszystko, ufałam, ale moje serce ciągle krzyczało w środku: "ale kiedy Panie?".

Czekanie na coś, czego bardzo pragniemy to chyba jedna z najtrudniejszych rzeczy dla wierzącej osoby. Bo z jednej strony ufasz, modlisz się, wiesz, ze Bóg chce dla Ciebie tego, co najlepsze, a z drugiej co jakiś czas (często), odzywa się w Tobie niepokój, zniecierpliwienie, gorycz…

I chociaż tego ranka jeszcze tego nie wiedziałam, nasz czas czekania dobiegał końca… Chociaż moje emocje krzyczały co innego, to tego dnia, po raz kolejny musiałam podjąć decyzje o tym, żeby oddać moje marzenie Jemu.

DEON.PL POLECA

Musiałam (jakkolwiek mega to było trudne), oddać Mu moje, największe na ten czas pragnienie zostania Mamą i postanowić w sercu, że jakakolwiek będzie Jego decyzja, ja nie przestanę za Nim iść.

I że czekając, nie mogę i nie chcę marnować tego czasu, który mam teraz - na gorycz i smutek. Dwa tygodnie później zobaczyłam dwie kreski. Z drżeniem serca powiedziałam mężowi te 3 słowa, na które tyle czekaliśmy. Radość taka ogromna…! Dziękuję Ci Panie.

Wiem, że są tacy, którzy ciągle czekają, żeby móc te słowa wypowiedzieć.

My też teraz znowu czekamy na coś innego. Znowu się co jakiś czas (często) niecierpliwie i pytam: "ale kiedy Panie?". I On pokazuje nam ostatnio wyraźnie, jak ten czas czekania jest ważny. Że możemy go przejść, po pierwsze ciesząc się tym, co mamy teraz (a mamy tak wiele!), a po drugie pytając: "czego Panie chcesz nas przez to nauczyć?".

Pamiętacie biblijną historię o uczniach, którzy są w łodzi, dookoła nich wzburzone jezioro, a Jezusa z nimi nie ma? (To ta sama, w której On później do nich idzie po wodzie, a Piotr decyduje się pójść w Jego ślady).

Dopiero ostatnio, czytając ten fragment dotarło do mnie coś niesamowitego. Pan Jezus NAKAZAŁ uczniom wejść do łodzi i przeprawić się na drugi brzeg, podczas gdy On poszedł pogadać w samotności ze swoim Tatą. To był wieczór.

Dopiero około 3 rano postanowił wyruszyć w stronę swoich (mocno wystraszonych już zakładam) uczniów, którzy zastanawiali się pewnie: "Gdzie jest Pan Jezus?", "Dlaczego zwleka, żeby przyjść?", "Co się z nami teraz stanie?".

I teraz uwaga! Myślicie, ze wysyłając ich na to jezioro - nie wiedział, ze za niedługo zacznie wiać mocny wiatr?! Mówimy tu o Bogu, hello! No pewnie, że wiedział. I mimo wszystko ich tam wysłał.

"Ale dlaczego Panie?!"

Wszyscy dobrze znamy to pytanie, co nie? Dlaczego Panie pozwoliłeś na ten sztorm w moim życiu? Dlaczego każesz mi czekać, aż przyjdziesz? Dlaczego nic nie układa się tak, jakbym tego chciała? My chrześcijanie, lubimy kiedy rzeczy idą zgodnie z naszym planem… Kiedy wszystko układa się tak, jak to sobie wymyśliliśmy.

Mówimy wtedy: "Dziękuję Ci Panie, jesteś taki dobry, błogosławisz mi, jesteś ze mną!". Ale niech tylko coś tam się w tej naszej układance posypie, niech nam się coś nie powiedzie, niech ten czas oczekiwania się wydłuży i nagle mówimy: "Gdzie jesteś, Panie?!", "Dlaczego mnie opuściłeś?", "Czy na pewno mnie jeszcze kochasz?".

Ech, znam dobrze te pytania, bo sama je nie raz zadawałam. A potem czytam takie historie jak ta, albo doświadczam na nowo żywej Bożej miłości w swoim życiu podczas czekania, czy podczas burzy i otwierają się moje duchowe oczy…

Dlaczego Panie wysłałeś uczniów i mnie na to jezioro, wiedząc, że za chwilę zacznie wiać silny wiatr? - zapytałam go więc pewnego poranka. "Żebym mógł cię uratować" - usłyszałam w sercu.

On chce mnie uratować… Chce, żebym Go potrzebowała. Chce być moim wybawicielem. Chce, żebym (czasem w desperacji, kiedy wszystko inne już mnie zawiodło) zbliżyła się do Niego. On nie chce być tylko kimś, do kogo zagadam co niedzielę, czy komu raz na tydzień odśpiewam jakąś pieśń, myśląc jednocześnie o tym co zjem na obiad jak wyjdę z kościoła. (No jasne, że tak miałam nie raz).

Nie, On chce mieć z nami żywą, codzienną relację. Chce do nas mówić na różny sposób i chce, żebyśmy my mówili do Niego. Nie tylko raz w tygodniu i nawet nie raz dzinnie, ale ciągle - jadąc autem, biorąc prysznic, robiąc pranie, czy odbywając ważne spotkanie w pracy.

"Pomóż mi Panie proszę z tą prezentacją!", "Nie mam już cierpliwości do mojego dziecka, daj mi proszę siłę!", "Wypełnij mnie proszę miłością do mojego męża, szczególnie teraz, kiedy nam się nie układa, a on kolejny raz nie zmył pasty do zębów z umywalki".

On naprawdę chce do nas mówić. On naprawdę chce być naszą pomocą, naszym ratunkiem. Chce być naszą największą miłością. I dlatego, czasami, zwleka trochę ze swoim przyjściem - żeby dać nam możliwość zwrócenia się do Niego o pomoc. Żeby dać nam możliwość przybliżenia się do Niego.
Żeby nam pokazać jak bardzo nas kocha.

I w końcu, kiedy będziemy do Niego wołać - żeby mógł przyjść i nas uratować. Tak, czasem ten ratunek wygląda inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy… Ale widzę i doświadczam mocno w tej chwili, jak bardzo ten czas czekania jest cenny. Jak bardzo mnie wzbogaca, jak na nowo odkrywam Jego miłość, Jego łaskę, Jego obecność…Wiec pozostaje mi wierzyć mocno, że cokolwiek On przyniesie, kiedy już przyjdzie do mnie po wodzie, będzie dobre.

I kiedy już wejdzie do mojej łodzi, jak uczniowie wtedy, będę mogla potwierdzić z ulgą i wdzięcznością, że "Prawdziwie jest On Synem Bożym".

Tytuł i lead pchodzą od redakcji.

Wpis ukazal się pierwotnie na blogu Żona&Mąż

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Test wyszedł negatywny. Pamiętam, jak było mi smutno
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.