Piłam i udawałam, że mam kontrolę

(fot. shutterstock.com)
Redakcja DEON.pl

Piłam w miejscach, do których normalni ludzie nie zaglądają. Łudziłam się, że potrzebuję śmierdzących moczem bram i brudnych mieszkań starych kamienic, żeby mieć pomysł na dobry reportaż.

Alkoholizm, jak większość uzależnień, to choroba niezaspokojenia. Nie ma takie dawki uzależniającej substancji, która byłaby wystarczająca, po której człowiek uzależniony powiedziałby dość. Nigdy nie było mi dość. Nigdy nie powiedziałam "już wystarczy", a kiedy faktycznie było, nie byłam w stanie już nic powiedzieć. Ograniczenie nie było kluczowym słowem w moim słowniku. Tym bardziej samoograniczenie. Prawdę mówiąc, było określeniem marginalnym, rzadko i wyłącznie pod przymusem, a więc wyjątkowo niechętnie, branym pod uwagę.

Furia rosła wprost proporcjonalnie do bezsilności

DEON.PL POLECA

W każdym razie w czasach, kiedy wydawało mi się, że to ja ustawiam sobie życie, że to ja decyduję. Gdy ktoś próbował na siłę wyciągnąć z worka niewygodnych terminów to zakurzone słowo, znikał z mojego świata, rażony siłą wściekłej furii. Gdy w te leksykalne gierki zaczynały pogrywać ze mną okoliczności, furia rosła wprost proporcjonalnie do mojej bezsilności. Bezsilności, do której nie miałam zamiaru się przyznać. I nie przyznawałam. Nigdy nie akceptowałam ograniczeń.

Ograniczenia mogły mnie co najwyżej na jakiś czas osadzić w miejscu, nawet w niektórych obszarach złamać, ale nie miały mocy przemienić mnie w kogoś innego, pokornego, pogodzonego. Nie miałam zamiaru się ograniczać. W niczym. A na pewno nie w piciu. Po co, przecież picie jest OK., jest normalne, fajne, zabawne, szalone, niegrzeczne, zbuntowane. I najważniejsze - przecież wszyscy piją. To mój organizm mnie ratował, odmawiał współpracy, wyłączał się z zabawy. Jego "nie" było niepodważalne i nieodwołalne. Do następnego razu. A ten przychodził zawsze, mimo obietnic - składanych samej sobie. Do pustych przyrzeczeń przed innymi jeszcze nie doszło, dzięki czemu wciąż mogłam odgrywać scenkę z gatunku "nic się takiego nie dzieje, nikt mi nic nie mówi, nikt nic nie widzi, nie ma problemu, wszystko jest pod kontrolą".

Wszystko jest pod kontrolą. Wszystko jest pod kon-tro-lą. Nie było. Już to czułam koniuszkami rzęs, włosów i paznokci. Im bardziej to czułam, im bardziej nie było, tym bardziej chciałam udowodnić, że jest. Brak kontroli jest kolejną cechą tej choroby. Brak kontroli nad wypijanym alkoholem. Jego ilością, często jakością, czasem. Wraz z postępem picia i zapadania się w uzależnienie, brak kontroli nad towarzystwem i sytuacjami towarzyszącymi piciu, warunkami i otoczeniem. Oczywiście, wszystko było dość proste do wytłumaczenia. Piłam, bo lubiłam, bo mi smakowało. Bo mi wolno! Bo inni piją. Bo jestem kobietą i nie zgadzam się na moje fizyczne, biologiczne, społeczne, kulturowe i jakie tam jeszcze kto by wymyślił ograniczenia. Piję w dziwnych - z punktu widzenia normalnych użytkowników alkoholu - porach, bo konwenanse mnie nie dotyczą, bo jestem artystką, intelektualistką, bo mam wolne przedpołudnia, popołudnia, wieczory.

Mąż i dziecko czekali na mnie w domu

Nocy już wtedy nie miałam wolnych (prawdę mówiąc pozostałych pór dnia również), nawet ten mój wykrzywiony obraz rzeczywistości musiał skapitulować przed faktami, czyli niezaprzeczalnemu i niedającemu się zamazać istnieniu dziecka i męża czekających na mnie w domu. Nie znaczy to bynajmniej, że nocami nie piłam. Piłam, wiązało się to po prostu z cięższym kalibrem występku, silniejszym poczuciem winy, większym wysiłkiem kombinowania i tuszowania, bardziej zagmatwanymi operacjami unormalnienia, uprawomocnienia tej sytuacji.

Czemu piłam w miejscach, do których normalni ludzie nie zaglądają, niekiedy nie wiedzą, że takie istnieją, z ludźmi, z którymi nie chciałabym nawet zamienić zdania, a gdyby któryś na ulicy wpadł na pomysł przyznania się do znajomości ze mną, choćby najbardziej powierzchownej, umarłabym ze wstydu? A raczej, jak to sobie wytłumaczyłam? Byłam ponad to wszystko! Byłam indywidualistką, ciekawą świata, prawdziwego świata z krwi, flegmy, skóry i kości. Szczyn i wymiocin, powinnam dodać, ale wtedy wolałam przemilczeć (i nie miało to nic wspólnego z taktem). Byłam artystką - wiem, już wspominałam, ale warto powtórzyć. Byłam intelektualistką - jak wyżej. Byłam dziennikarką, być może nawet pisarką, przecież rozmawiałam w knajpach o pisaniu scenariuszy, do jednego nawet się przymierzałam. A wiadomo, że dobry pisarz, nawet jeśli nie czerpie wprost ze swojego życia, musi być doskonałym obserwatorem. Chciałam być obserwatorem.

Potrzebowałam tych miejsc i tych ludzi, by obserwować, by czerpać. Może na przykład wpadnie mi do głowy fantastyczny pomysł na reportaż? Takie miejsca, te brudne, śmierdzące moczem bramy, te zapuszczone mieszkania w starych kamienicach, prawie meliny, to przecież idealna sceneria, kopalnia tematów… Jakoś tak zupełnie przypadkiem okazywało się, że te wszystkie miejsca i ci wszyscy ludzie zawsze byli gorsi ode mnie, zawsze bardziej zmęczeni, pijani, zbrukani, zdegradowani.

Łudziłam się, że mam kontrolę

Ja i moje picie wypadaliśmy na tym tle naprawdę przyjemnie, niemal elegancko. Jak dama z pieskiem w unieruchomionym w tajdze pociągu, która przeszła do przedziału trzeciej klasy, bo w jej własnym, prywatnym i komfortowym wysiadło światło. Wiadomo, że zaraz pociąg ruszy i wszystko wróci do normy. Światło włączą, damę z pieskiem odprowadzą na jej miejsce, zostanie tylko ulotne wspomnienie. To mógł być prawdziwy powód mojego wyboru. I jeszcze ten, że lepsze towarzystwo, lepsze według moich tajnych kryteriów, zbyt mnie deprymowało, bym dała radę stanąć z nim do konfrontacji.

Te wszystkie tłumaczenia nigdy nie padły z moich ust. Nie musiały - nikt nie pytał. Przygotowałam je na wszelki wypadek. Tak sądziłam. Na wypadek, gdyby ktoś się zainteresował, powątpiewał, gdyby się czepiał. Ale prawda jest inna - zebrałam je na prywatny użytek. Były potrzebne mnie samej, żebym mogła odeprzeć atak tej części świadomości, która wiedziała. Wiedziała, o co tak naprawdę chodzi.

Problem kontroli, a dokładniej jej braku, który jak się później okazało dotyczył całego mojego życia, przez tych kilka lat skupił się na temacie alkoholu. Przejawiał się w konieczności, prawdziwym przymusie wykazania, że właśnie to potrafię skontrolować, że nad tym akurat mam władzę. Wszystko wprawdzie mi się rozpada, ale nad piciem panuję znakomicie. Oczywiście nie panowałam. Fakty są takie, choć nigdy wtedy nie przyjęłam ich do wiadomości, że zwyczajnie nie wiedziałam, ile wypiję. Czasami nie wiedziałam nawet, że w ogóle wypiję. Szłam ulicą, po zakupach, załatwieniu jakichś spraw, spotkaniu albo ot, tak sobie i wstępowałam do mojej ulubionej knajpy. Nigdy mnie nie zastanowiło, że moje szlaki zawsze prowadziły obok niej. Nie była nawet w pobliżu mojego domu. A i tak zawsze tamtędy przechodziłam.

Większość spotkań nawet jeśli się w niej nie zaczynała, to na pewno kończyła. A skoro już tam byłam, to przecież nie po to, by pić wodę czy sok. Wystarczył jeden drink, żeby cały plan dnia brał w łeb. Nagle się okazywało, że sprawy nie są tak ważne, jak być może wcześniej się wydawały, każdą rafę codziennych obowiązków da się jakoś ominąć albo czasu jest tyle, że jeszcze jeden drink nie naruszy ustalonego porządku zajęć. Ten następny też nie powinien. A gdyby… pewne kwestie spokojnie mogą poczekać do jutra. Nie pali się, nie?! Czy byłam psychicznie chora? W pewnym sensie tak. Przede wszystkim jednak byłam ślepa.

Fragment pochodzi z książki "Alkoholiczka", autorstwa Miki Dunin.

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Piłam i udawałam, że mam kontrolę
Komentarze (2)
SK
Sofia Kowalik
3 lipca 2018, 22:15
Kiedy jakiś tekst o uzależnieniu od papierosów? To najbardziej destrukcyjny syf na świecie - zabija rocznie więcej ludzi niż handel bronią.  To nie niewinny dymek a syf który zabija podstępnie i powoli. Próżno szukać nawet w KK jakiegokolwiek negowania palenia papierosów. 
Andrzej Ak
2 lipca 2018, 18:15
Nie tylko choroba. Za każdą słabością stoją upadli posiadający specjalizacje w tych konkretnych słabościach. [url]https://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/ojcowie-pustyni/art,12,osiem-duchow-zla-obzarstwo.html[/url] [url]http://warszawa.oblaci.pl/wp-content/uploads/2017/05/Osiem-nami%C4%99tno%C5%9Bci-w-nauce-Ewagriusza-z-Pontu.pdf[/url] Oznacza to iż walka z "chorobą" musi iść po równorzędnych torach. Nie można w trakcie leczenia pomijać faktu słabości duszy, bardzo często duszy zniewolonej przez jakiegoś upadłego. Po to są właśnie modlitwy uwolnienia aby z nich korzystać, gdy zajdzie taka potrzeba. Wiem łatwo powiedzieć. Dlatego zawsze warto wesprzć się pomocą innych np w takich wspólnotach jak mimj.pl