"Pisanie mnie uratowało". Psycholog i autorka o terapeutycznej wartości prowadzenia dziennika

Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Thought Catalog / Unsplash

- Gdybym nie zaczęła pisać jako młoda dziewczyna - jeszcze w podstawówce - i gdybym później nie kontynuowała tego w okresie dojrzewania i młodości, rozsypałabym się psychicznie. Przestałabym istnieć. Pisanie mnie uratowało - mówi Elżbieta Ciesielska, psycholog i autorka powieści "Siedem spotkań".

Piotr Kosiarski: Wielu psychologów, psychoterapeutów i kierowników duchowych poleca prowadzenie tzw. "dziennika uczuć". Wydaje się, że to monotonne zajęcie, a jednak spisywanie ważnych wydarzeń i związanych z nimi emocji ma wartość terapeutyczną. Dlaczego?

DEON.PL POLECA

Elżbieta Ciesielska: Myślę, że w każdym człowieku jest potrzeba dzielenia się tym, co go porusza. Jeśli mamy łatwość w kontaktach międzyludzkich i taką możliwość, to mówimy o swoich przeżyciach innym ludziom. Natomiast kiedy sprawia nam to trudność i nie mamy odwagi, by wyrażać uczucia innym osobom, można robić to w swojej samotni, przelewając je na papier. Myślę, że ten akt ma wartość terapeutyczną w tym sensie, że dzięki niemu człowiek "wentyluje" swoje wewnętrzne doświadczenia.

Ale dopiero gdy znajdziemy odpowiedniego powiernika, potrzeba pisania zostanie zaspokojona. Dla osoby piszącej nie tyle liczy się możliwość rozmowy o tym, co zostało zapisane, ile świadomość tego, że ktoś to przeczytał, że wie.

Powiedział Pan, że spisywanie uczuć może być zajęciem monotonnym. Dla mnie to najbardziej żywiołowa chwila dnia lub nocy. To nie ma nic wspólnego z monotonią!

Prowadzenie "dziennika uczuć" nie zastąpi jednak terapii.

- Odpowiem przekornie. I tak i nie. Gdybym nie zaczęła pisać jako młoda dziewczyna - jeszcze w podstawówce - i gdybym później nie kontynuowała tego w okresie dojrzewania i młodości, rozsypałabym się psychicznie. Przestałabym istnieć. Pisanie mnie uratowało. I chociaż w dojrzałym życiu więcej rozmawiam, niż piszę, pisanie jest moją formą aktywności i życia. Nie potrafię nie pisać.

Niemniej uważam, że terapia z psychologiem jest niezastąpiona.

Jak zacząć prowadzić "dziennik uczuć"?

- W moim przypadku pisanie było potrzebą nie tylko psychiczną i duchową, ale wręcz fizyczną. Nie miałam zdolności muzycznych ani plastycznych, nigdy nie myślałam też, że mogę mieć zdolności pisarskie. A jednak po prostu zaczęłam zapisywać strumień moich myśli, modlitw, marzeń. Spisywałam różne traumy, walcząc z nimi w ten sposób. Natomiast kiedy miałam około trzydziestu lat i przeprowadziłam się do Torunia, postanowiłam odciąć pępowinę łączącą mnie ze starym miejscem i zniszczyłam wszystkie swoje dzienniki - około 30 zeszytów. Myślałam, że to już koniec, że odcięłam się od przeszłości i pisania. A potem i tak zaczęłam pisać, tyle że coś zupełnie nowego.

Jak zacząć pisać? Myślę, że jeśli ktoś czuje impuls wzywający do pisania, niech po prostu zacznie to robić.

W "dzienniku uczuć" warto kłaść nacisk na wdzięczność. Dlaczego?

- Czym jest wdzięczność, pierwszy raz uświadomiłam sobie kilka lat temu, na studiach z Porozumienia bez Przemocy (NVC). Przeczytałam wtedy książkę Liv Larsson "Wdzięczność. Najtańszy bilet do szczęścia" i zrozumiałam, że wyrażanie wdzięczności jest doskonałą formą dystansowania się od przykrych przeżyć i doświadczeń.

Myślę, że praktykowanie wdzięczności otwiera nas na świat zewnętrzny. Pokazuje, że możemy żyć nie tylko troskami i zmartwieniami.

Jako psycholog, zadaję czasami swoim pacjentom zadanie domowe - każdego dnia pisać w swoim dzienniku, notesie, na komórce pięć rzeczy, za które są wdzięczni - sobie, bliskim, Bogu, ludziom, losowi… Tworzy to pewnego rodzaju nawyk, dzięki któremu zaczynają w końcu dostrzegać w swoim życiu pozytywy.

Jak długo wyrabia się taki nawyk?

- Według książek psychologicznych zachowania stają się nawykami po trzech miesiącach. Sądzę jednak, że wyrabianie pozytywnych nawyków to często karkołomne zajęcie, szczególnie dla osób, które przeżywają spadki nastroju, stany depresyjne. Wtedy trudno jest trenować takie zachowania jak praktykowanie wdzięczności.

Ważne jest, żeby nauczyć się zauważać małe rzeczy - fakt, że się obudziłam, że mogę oddychać, zjeść śniadanie, patrzeć przez okno na zielone drzewa… Tu nie chodzi o jakieś spektakularne odkrycia.

Pani aktywność pisarska zaowocowała wydaniem powieści. "Siedem spotkań" to nie byle jaka książka, bo choć opisuje doświadczenia bohaterki Agnieszki, w rzeczywistości opowiada o Pani procesie terapeutycznym.

- Swój proces terapeutyczny zakończyłam w 2020 roku. Wkrótce po nim zaczęłam myśleć o napisaniu powieści, w której opisałabym swoje doświadczenia.

Struktura tej powieści i pomysł na nią wziął się stąd, że chciałam opisać - krok po kroku - swoją terapię, zaczynając od pierwszej wizyty i kończąc na ostatniej. Udało się to zrobić w ramach kursu pisarskiego, w którym uczestniczyłam. Wszystko to, co znalazło się w książce, jest mozaiką wydarzeń i sytuacji, które działy się w moim życiu i o których rozmawiałam podczas sesji terapeutycznych.

W "Siedmiu spotkaniach" pisze Pani o swoich bardzo osobistych i trudnych doświadczeniach.

- Rzeczywiście, trudność polegała na wyborze i spisaniu tego, o czym rozmawiałam z moją terapeutką. W czasie terapii spisywałam na komórce tematy naszych rozmów. Dzięki tym notatkom mogłam później odtwarzać treść naszych rozmów. Dotyczyły one wydarzeń milowych w moim życiu. Pisząc książkę, chciałam ostatecznie zamknąć terapię. Gdy skończyłam, uświadomiłam sobie, że definitywnie pożegnałam nastolatkę, która doświadczyła, właśnie w tym okresie życia, największej traumy.

Pracując nad dwoma rozdziałami, miałam pewną trudność, by na nowo wejść w opisywane sceny. Szybko zostało to zauważone przez moje koleżanki z kursu i w efekcie musiałam się cofnąć, jeszcze raz zanurzyć w tych uczuciach.

Czego dotyczyły te rozdziały?

- Były to opisy śmierci mojej mamy i babci. Rozmawiałam co prawda o tym na terapii, jednak uczuciowo cały czas to we mnie pracowało.

W "Siedmiu spotkaniach" ważnym wątkiem jest damsko-męska relacja Agnieszki, czyli Pani, z księdzem. Relacja ta zaczęła się bardzo wcześnie i na początku miała charakter towarzyszenia. Później jednak przerodziła się w coś więcej. Ta opisana w szczerości i wolności historia, ukazuje ogromne cierpienie, towarzyszące niespełnionej miłości. Co powiedziałaby Pani osobom, które przeżywają coś podobnego?

- W takich sytuacjach wiele zależy od tego, jak w danym człowieku ukształtowana jest wiara i czy obecne jest przekonanie w to, że uczciwie rzecz pojmując, kiedy składa się Bogu przysięgę, kiedy zostaje się małżonkiem czy księdzem, to są to śluby zobowiązujące na całe życie. To nie jest tak jak w otaczającym świecie, że można dowolnie zmieniać partnera i żyć bez ślubu. To bardzo trudna ścieżka, pełna cierpienia i bólu. Ja nią poszłam.

Co chciałabym powiedzieć osobom w podobnej sytuacji? Żeby szukały pomocy, że nie muszą być w tym wszystkim same, że mogą się udać do mądrego psychologa lub kierownika duchowego i że uwalnianie się od takiej relacji to proces, coś co nie rozwiąże się po jednej czy dwóch wizytach.

Jest Pani psychologiem. Wkrótce zacznie Pani również prowadzić psychoterapię. Jak pogodzić zawód psychologa i psychoterapeuty z byciem chrześcijaninem?

- Zacznę od tego, że pani psycholog, do której trafiłam, była osobą niewierzącą. Szybko się tego domyśliłam. Nie wpłynęło to jednak na przerwanie mojej terapii, ponieważ bez przeszkód mogłam poruszać tematy religijne i były one przyjmowane z otwartością. Nie musiałam się bać zlekceważenia ani wyśmiania tego, że mam takie, a nie inne zasady. Nawet wtedy, gdy w stanach depresyjnych rozmawiałam o Bogu i sensie istnienia. Moja terapeutka potrafiła posłużyć się uniwersalną wiedzą, że Bóg jest miłością, że kocha człowieka. Było to dla mnie tym bardziej wartościowe, że mówiła to osoba, która w to nie wierzy.

Również moja książka powstała na kursie pisarskim, w którym uczestniczyło wiele osób niewierzących. Mimo to prowadząca potrafiła mnie zaakceptować, wysłuchać i zrozumieć.

Dziś kiedy pacjent na wizycie mówi, że się modli, że chodzi do kościoła, to pytam, czy chce o tym rozmawiać i na ile to jest dla niego ważne. Nie jest to temat, którym epatuję na spotkaniach. Wszystko zależy od pacjenta.

Myślę, że bycie chrześcijańskim psychologiem polega na wewnętrznej uczciwości oraz na tym, jakie wartości się wyznaje. Można przecież przedstawiać pacjentowi wzory zachowań, posługiwać się przykładami, które mieszczą się w własnym kodeksie etycznym i moralnym. Psycholog, który trzyma się zasady, że zło jest złem, a dobro dobrem, nawet jeśli ma wewnętrzne wątpliwości, jest dla pacjenta czymś w rodzaju kotwicy. Jeśli ktoś ma standardy, którymi żyje, w dodatku oparte na wierze chrześcijańskiej, to jest to "kościec", który pacjent automatycznie odczytuje jako coś stabilnego. I jeśli to jest zgodne ze standardami pacjenta i zgodne z jego wizją świata, to trzyma się on tej kotwicy. To daje mu bezpieczeństwo.

Elżbieta Ciesielska - psycholog i autorka powieści "Siedem spotkań". Prowadzi gabinet psychologiczny "Otwarcie"

Dziennikarz, podróżnik, bloger i obserwator świata. Laureat Pierwszej Nagrody im. Stefana Żeromskiego w 30. edycji Konkursu Nagrody SDP przyznawanej za publikacje o tematyce społecznej. Autor książki "Bóg odrzuconych. Rozmowy o Kościele, wykluczeniu i pokonywaniu barier". Od 10 lat redaktor DEON.pl. Interesuje się historią, psychologią i duchowością. Lubi wędrować po górach i szukać wokół śladów obecności Boga. Prowadzi autorskiego bloga Mapa bezdroży oraz internetowy modlitewnik do św. Józefa. Można go śledzić na Instagramie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Pisanie mnie uratowało". Psycholog i autorka o terapeutycznej wartości prowadzenia dziennika
Komentarze (2)
PK
Paweł Kopeć
31 lipca 2023, 15:56
Piszę, więc jestem?!
PK
Paweł Kopeć
2 sierpnia 2023, 12:11
I jak wciąż powtarzał x. prof. J. Swastek + (Wrocław, PWT), ktoś "kto nie publikuje, ten nie istnieje (naukowo)".