Pod prąd
Gdy w jednej chwili życie zaczęło się rozsypywać jak domek z kart, a słowa lekarza "proszę Państwa, ciążę należy usunąć, bo dziecko jest chore" dźwięczały w głowie cały czas, to tak naprawdę nie wiadomo było, jak uklęknąć do modlitwy, co powiedzieć Bogu i o co prosić, jak przyjąć na siebie takie cierpienie. Mimo ogromnych przeciwności ze strony ludzi i walki z samym sobą udało nam się powiedzieć Bogu "TAK".
Po raz pierwszy o usunięciu ciąży usłyszeliśmy na badaniu USG w 12 tygodniu jej trwania. Lekarz wykonujący badanie wspomniał o dużych nieprawidłowościach w rozwoju płodu i dodał, że "należy wykonać dodatkowe badania, ale raczej ciążę trzeba usunąć". Oczywiście zaoferował pomoc, gdybyśmy zdecydowali się na zabieg. Postanowiliśmy zmienić lekarza.
Dwa tygodnie później dostałam skierowanie na specjalistyczne badania, które jednoznacznie miały potwierdzić złą diagnozę bądź zaprzeczyć jej. Na badania udaliśmy się do specjalistycznej kliniki warszawskiej. Lekarze poinformowali mnie, jak wygląda badanie, a także o możliwości "cudownego rozwiązania" w razie negatywnego wyniku. Po raz kolejny usłyszałam o legalnej aborcji. Jakież było moje zdziwienie, gdy przy badaniu nie mógł być obecny mój mąż. Zostałam sama, bez wsparcia. Lekarz wykonując USG, nie udzielał mi żadnych informacji o tym, co dzieje się z moim dzieckiem, a moje pytania całkowicie lekceważył. Po badaniu w opieszały i dość opryskliwy sposób poinformował mnie tylko, że "trzeba to usunąć"... Ogromny ból i żal przeszyły moje serce, że TO moje kochane, upragnione dziecko ktoś od tak zdyskwalifikował i nie pozwoli mu przyjść na świat tylko dlatego, że jest bardzo ciężko chore i nie spełnia "norm i parametrów medycznych". Zdruzgotani podejściem lekarzy wróciliśmy do domu.
Zaczęliśmy szukać pomocy na własną rękę, wspierani przez najbliższych zdecydowaliśmy się podjąć walkę o życie naszego Maleństwa. Kolejne tygodnie ciąży mijały w strachu, z niepewnością oczekiwałam na wynik. Po czterech tygodniach otrzymałam telefon z warszawskiej kliniki: "Wynik badania negatywny, dziecko bardzo ciężko chore, należy jak najszybciej zgłosić się, by bez komplikacji pozbyć się problemu". Druzgocące słowa przeszyły moje serce - mam zabić swoje dziecko. Modlitwa... jedyne co mogłam zrobić od razu po odłożeniu słuchawki telefonu.
W klinice spotkaliśmy się z lekarzami, którzy przygotowali stosowne dokumenty zezwalające na wykonanie zabiegu aborcyjnego. Czekały tylko na nasz podpis. Wyjaśniono nam, jak ciężko chore jest nasze dziecko, że choroba spowodowana jest "przypadkiem" i mamy szanse na kolejne dzieci w stu procentach zdrowe, a w tej sytuacji będzie to najlepsze rozwiązanie w pełni legalne. Po upewnieniu się, iż nie ma zagrożenia mojego życia, stanowczo odmówiłam poddania się zabiegowi. Medycy długo naciskali na zmianę mojej decyzji, jednak po dłuższej namowie - widząc, iż bronię życia poczętego - niechętnie ustąpili.
Ból, cierpienie, żal oraz ogromne rozgoryczenie, które wypełniało moje serce, powoli opadały. Pretensje do Boga, że w tak okrutny sposób odbiera nam radość życia, ustępowały miejsca chęci walki o życie najukochańszego Maleństwa. Wiedziałam, że idę pod prąd, ale nie jestem na tej drodze sama, mam Boga po swojej stronie. Wspierani modlitwą i życzliwością przyjaciół walczyliśmy o naszego Karolka. Nawiązaliśmy współpracę z Warszawskim Hospicjum dla Dzieci, które zaoferowało nam pomoc w każdej sytuacji. Następnie dowiedzieliśmy się, że Lubelskie Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia jest gotowe przyjąć nas pod swoją opiekę. Umocnieni i dumni z podjętej decyzji wróciliśmy do domu.
Donosiłam Karolka pod swoim sercem do 38. tygodnia ciąży. Myślałam, że już wyczerpałam limit upokorzeń ze strony lekarzy, jednak moment kulminacyjny nastąpił na trakcie porodowym w szpitalu przy ul. K. Jaczewskiego w Lublinie, gdy lekarz pediatra neonatolog oburzonym tonem zapytała, "dlaczego nie pozbyliśmy się tego problemu wcześniej, jak było można".
Nasz kochany Karolek żył 3 tygodnie. Przez pierwsze dwa był w szpitalu, a ostatni tydzień spędził z nami w domu, pod opieką Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia. Odchodził bardzo łagodnie w moich ramionach, otoczony ogromną miłością i ciepłem rodzinnym, w zaciszu swojego pokoiku.
Dziękuję Bogu, że dał nam Karolka. Dziękuję za każdą chwilę spędzoną z moim Skarbem, która na zawsze pozostanie w moim sercu. Cieszę się, że mogliśmy przy Nim być w tych ostatnich minutach, że mogliśmy Go odprowadzić do Pana.
Zabierając Karolka do domu, po raz kolejny daliśmy życie naszemu dziecku. Cudowne chwile z życia Maleństwa wynagrodziły wszystkie upokorzenia i przykrości, jakich doświadczyłam w czasie ciąży.
Kierując się słowami Chrystusa: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię" (Mt 11,28), niedługo po śmierci Karolka wraz z mężem stanęliśmy przed obliczem Matki Boskiej Częstochowskiej. Dumni z obrony życia poczętego. Na ręce Maryi złożyliśmy nie tylko nasz ogromny ból, cierpienie, ale także głęboką żałobę po stracie ukochanego Maleństwa. Jednocześnie zawierzyliśmy Jej nasze dalsze życie.
Na pokrzepienie nie czekaliśmy długo. W trzy miesiące po śmierci synka pod moim sercem zaczęło bić maleńkie serduszko nowego życia. Gdy tylko lekarz potwierdził ciążę, ogarnęła nas ogromna radość i nieprzejednane szczęście, bowiem po raz drugi zostaliśmy obdarowani rodzicielskim błogosławieństwem. Odczułam opiekę nie tylko Matki Bożej, ale również Karolka.
Po pierwszym USG w 12. tygodniu ciąży, gdy okazało się, że maleństwo jest zdrowe i rozwija się prawidłowo, wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Ciąża przebiegała bez większych problemów, Oleńka rosła i przybierała na wadze, a my cieszyliśmy się każdą chwilą nowego życia. Tym razem ze spokojem i poczuciem dobrej opieki oczekiwaliśmy na wielki dzień narodzin Maleństwa. Nie było łatwo cierpliwie czekać, ale wiedziałam, że przytulenie dzieciątka ukoi mój ból. Z wielką radością uczestniczyliśmy w badaniach USG, bowiem choć przez chwilę mogliśmy podejrzeć Oleńkę w jej malutkim świecie, jakim był mój brzuch.
W ostatnią niedzielę czerwca nadszedł oczekiwany moment, nasze dzieciątko pojawiło się na świecie. Tak naprawdę dopiero teraz na nowo odrodziło się we mnie uczucie radości i szczęścia, które po śmierci Karolka były głęboko schowane na dnie mojego serca. Gdy po raz pierwszy ujrzałam moją piękną, silną i zdrową córeczkę, wiedziałam, że jest niejako prezentem od Pana Boga za przyjęcie Karolka.
Z każdym dniem Olcia pogłębia radość mojego życia. Każdego dnia, gdy budzę się i patrzę na to maleństwo, w moim sercu nie tylko pojawia się radość, ale również dziękczynienie za cudowny dar. Oleńka rozwija się "książkowo", każdy dzień wnosi w jej rozwój coś nowego. Jest bardzo aktywnym dzieckiem i z wielką ciekawością poznaje otaczający ją świat.
Móc pielęgnować to cenne życie, patrzeć na uśmiech swojego dziecka, jak wspaniale się rozwija, gaworzy, macha rączkami, to naprawdę nieopisane przeżycie nie tylko dla mnie, ale także dla całej rodziny. Ciesząc się córeczką, pamiętam o Karolku, który na zawsze pozostanie w moim sercu.
"Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni" (Mt 5,4). Doświadczyliśmy dużego cierpienia, ale nigdy nie zostaliśmy sami. Pan Bóg był z nami w chwilach trudnych i smutnych. Otrzymaliśmy pocieszenie, o jakim tak naprawdę mogliśmy tylko marzyć. Bóg zabrał do siebie Karola, ale za to dał nam Oleńkę.
Skomentuj artykuł