Uśmiech, który uchronił przed śmiercią

Uśmiech, który uchronił przed śmiercią
(fot.shutterstock.com)
Eduard Martin / slo

Przyjaciel zaprosił mnie na oblewanie swego doktoratu. Siedziało nas w restauracji chyba z dziesięciu i wznosiliśmy toast za toastem. Było tam kilku kolegów z uniwersytetu oraz starsza pani, jego cioteczna babcia. Mogła mieć około osiemdziesiątki, ale jej bystre oczy wydawały się młodsze niż oczy narzeczonej przyjaciela. Życzliwe i ciekawskie. Może znacie też takie oczy czarujących starszych pań.

Miała na ręce najpiękniejszą bransoletkę, jaką kiedykolwiek widziałem - była na niej secesyjna nimfa przeplatana brylantami i szmaragdami. Wartość bransoletki równała się cenie luksusowego samochodu, chociaż jej piękno znacznie tę cenę przewyższało. Był to jeden z tych przedmiotów, przy których, gdy tylko człowiek na nie spojrzy, oddaje cześć Stwórcy za to, że dał ludziom taki talent.

DEON.PL POLECA




Starsza pani zauważyła, że przyglądam się jej bransoletce.

- Podoba się panu?
- Ładniejszego klejnotu jeszcze nie widziałem - odparłem.
- Pewnie pan sobie myśli - ta dopiero musi mieć masę pięknych kosztowności - uśmiechnęła się do mnie. - Ale to jest jedyny cenny klejnot, jaki posiadam.

Odpięła bransoletkę i położyła ją na stole.

- Zakładam ją raz na kilka lat. I dzisiaj wzięłam ją na tę uroczystą okazję.

Patrzyłem na wdzięczne linie bransoletki, na wijące się rzędy kamieni szlachetnych.

- Chciałby pan wiedzieć, jak weszłam w jej posiadanie?

Przytaknąłem. Prawdę mówiąc, oczekiwałem jakiejś romantycznej opowieści o zakochanym bogaczu, który ten klejnot złożył w hołdzie dla urody młodziutkiej cioci-babci, a potem, obiecując najpierw małżeństwo, wyruszył w siną dal albo na tamten świat.

- Miałam wówczas lat siedemnaście - powiedziała starsza pani i już byłem pewien, co będzie dalej. Ale to była inna opowieść.

- Miałam lat siedemnaście i byłam tak biedna, jak tylko dziewczyna może być. Moja mama po raz drugi wyszła za mąż, a ojczym chciał mnie jak najszybciej wyprawić z domu. Wysłali mnie więc do uzdrowiska, do hotelu, gdzie pracowałam jako kelnerka. Od rana do nocy biegałam z talerzami i szklankami, a wieczorami padałam na łóżko i zasypiałam. Nieraz jeszcze w sukience, gdyż nie zdążyłam nawet przebrać nocnej koszuli. Potem dostałam się do kawiarni, gdzie było już lepiej, chociaż tam także miałam mnóstwo pracy. Tylko czasami bywało lżej, zwłaszcza kiedy kuracjusze szli sobie na wody zdrojowe. Pewnego razu stałam przy drzwiach kuchni i obserwowałam salę, gdy weszła starsza pani - mówię starsza, no, prawdopodobnie była młodsza niż ja teraz... Jeszcze nigdy nie widziałam tak zrozpaczonego spojrzenia, jak u tej kobiety. Tak wyglądają oczy potępieńców w piekle na freskach kościoła, do którego chodziłam jako mała dziewczynka. Jej policzki były pełne czerwonych plam od płaczu, nie zdołała ich zakryć nawet gruba warstwa pudru.

Moja rozmówczyni upiła łyk kawy i spojrzała przed siebie, jakby znów zobaczyła tragiczną twarz tamtej kobiety.

- Nie miałam pojęcia o życiu. W ogóle nie przypuszczałam, co to znaczy być zrozpaczoną starszą panią. Ale było mi jej strasznie żal. Uśmiechnęłam się do niej. Wytrzeszczyła oczy. Tak dziwnie patrzy tylko człowiek, który nie liczy już na to, że ktokolwiek na tym świecie może się jeszcze do niego uśmiechnąć. Uśmiechnęłam się do niej ponownie, a potem zakłopotana prędko weszłam do kuchni. Kiedy wróciłam, starsza pani wpatrywała się nieruchomo w ścianę. Potem mrugnęła do mnie nieśmiało i było widać, że mnie bacznie obserwuje. Uśmiechnęłam się znowu i przyjęłam zamówienie. Kawę po wiedeńsku i szklaneczkę wody sodowej.
Ciocia-babcia mojego przyjaciela głaskała delikatnie bransoletkę koniuszkami palców.

- Przyniosłam jej kawę, a ona znów popatrzyła na ścianę. Sala była wyjątkowo pusta, siedziała w niej tylko ta pani, która piła małymi łyczkami swoją wiedenkę.

Narratorka zamilkła, odtwarzając w myślach dawne wspomnienie.

- Wiecie, ja nigdy nie miałam babci. A w tamtym momencie żywiłam wobec tej starszej kobiety jakieś rodzinne uczucie - jakbym była jej wnuczką, i bardzo mi przeszkadzało, że jest na świecie ktoś tak smutny jak ona. Chciałam jej powiedzieć coś pięknego, ale nie wiedziałam co, więc się do niej tylko uśmiechałam. Zobaczyłam, jak po jej wypudrowanych policzkach spływają łzy, niszcząc staranny makijaż.

Siedziała długo, już po wypiciu kawy. Potem skinęła na mnie, myślałam, że chce jeszcze coś zamówić. Ale ona zdjęła z nadgarstka bransoletkę i podała mi ją. "Dziś wieczorem chciałam ze sobą skończyć - zacharczała półszeptem - ja - ja już -ale pani...". I teraz ona uśmiechnęła się do mnie. Pewnie powiecie, że kiedy zmęczona staruszka z rozmazanym makijażem uśmiecha się, to przypomina raczej maszkarę. Nic podobnego, spojrzała na mnie nagle tak jasno i wdzięcznie, jak jakiś anioł. Położyła na stole banknot i pokuśtykała z kawiarni lekko niczym gałązka, którą unosi wiatr. Nigdy nie sprzedałam tej bransoletki. Nigdy też nie spotkałam tej starszej pani i do dziś nie wiem, kim była. Wiem tylko, że ja, mała, głupia dziewczynka, ocaliłam jej życie.

Patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu na bransoletkę, po czym nasza rozmówczyni wsunęła ją na cienki nadgarstek, który z powrotem znalazł się w objęciach powabnej nimfy.

- Wydaje się nam, że możemy na tym świecie tak niewiele - powiedziała ciocia-babcia - ale zapominamy, że możemy się do kogoś uśmiechnąć. I być może w ten sposób uchronić go przed śmiercią.

Wiecej w książce:  ANIELSKIE OPOWIEŚCI DLA DUSZY - Eduard Martin

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Uśmiech, który uchronił przed śmiercią
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.