Benedyktyńska recepta na udane życie

Benedyktyńska recepta na udane życie
Jakiego urządzenia należałoby użyć, by odnaleźć w swym życiu sens? (fot.sxc.hu)
Wolf Notker / slo

Czego ludzie współcześni mogą się nauczyć od benedyktyńskich mnichów? Milczenia, słuchania, skupienia, bycia wśród ludzi, pracy nad sobą,  mądrego kierowania własnym życiem…

Najlepsze odpowiedzi na niektóre nasze pytania udzielone zostały 1500 lat temu.

Świat zbyt wielu możliwości

W ostatnich dziesięciu latach pojawiły się dwa produkty, które bardzo wyprowadzają mnie z równowagi. Pierwszym jest plastikowy kubek do kawy, za sprawą którego każdego ranka na dworcach całego świata tysiące ludzi parzy najpierw ręce, a następnie usta, biegając z kubkiem w tę i z powrotem, prowadząc rozmowy telefoniczne i starając się sprawić wrażenie, jak gdyby był to dla nich wyjątkowo udany początek dnia. Drugi wynalazek zobaczyłem niedawno w pewnej reklamie. Zachwalano tam urządzenie, które umożliwia nabranie masy mięśniowej bez konieczności poruszania się. Korzystając z niego, przykłada się do odpowiedniego miejsca dwa czujniki, dzięki czemu za sprawą impulsów elektrycznych nasze mięśnie wprawiane są w ruch. W reklamie zobaczyć można oglądających telewizję mężczyzn i rozmawiające przez telefon kobiety.

DEON.PL POLECA

Niepokojące w obu wynalazkach jest dla mnie nie tyle niebezpieczeństwo dla ciała - poparzony język czy zakwasy - ile fakt, że zmuszają one do robienia wszystkiego naraz: "delektowania się" kawą, biegania, telefonowania; uprawiania sportu, oglądania telewizji, rozmawiania przez telefon. Można podać jeszcze tysiące innych, w tym wiele lepszych, przykładów na to, w jaki sposób reklama wmawia nam lub wmawiamy sami sobie, że musimy osiągnąć wszystko - najlepiej naraz. Presję taką wywierają już rodzice na swoje dzieci, którzy z troską zastanawiają się, czy nie powinni ich wysłać do anglojęzycznego przedszkola, bo cóż, przecież trzeba myśleć o tym, co wpiszą sobie kiedyś w CV. Już od dawna nie istnieje tylko jeden "kraj nieograniczonych możliwości" - my sami tworzymy świat nieograniczonych możliwości, który na każdym kroku wydaje się krzyczeć do nas: musisz lub możesz zrobić to, tamto czy owo, by stać się lepszym, piękniejszym, mądrzejszym i szczęśliwszym - kiedy wreszcie się tym zajmiesz? Obłęd wynikający z faktu, że wszystko stało się możliwe, wpędza nas w szaleństwo.

Oczywiście tendencja ta już od dawna wywołuje reakcję. Rynek posiadania i osiągania wszystkiego stworzył rynek relaksu i odnajdywania siebie. Pijemy przerażająco drogie jogurty, która mają nam zapewnić równowagę wewnętrzną; jeździmy na kurację do spa, gdzie chcemy po prostu "wyłączyć się", "wyluzować" i "odnaleźć na nowo"; batoniki müsli, kąpiele z pianą oraz figurki Buddy na stadionie Bayernu Monachium odprężają nas i koją nasze zmysły. Ale i ciągłe poszukiwanie możliwości odprężenia się, którego nie jesteśmy w stanie znaleźć, może stać się nałogiem; język niemiecki określa to słowem Freizeitstress, oznaczającym stres związany z przeżywaniem czasu wolnego. Ktoś, kogo stres taki dotyka, także swe życie po godzinach pracy, czas rozrywki czy leniuchowania, odczuwa wyłącznie jako ciężar. Jak ktoś taki może w ogóle zaznać wewnętrznego spokoju?

Niestety, przesadny stres i odprężenie na żądanie nie są w stanie wzajemnie się równoważyć - jedno nie znosi drugiego, a zatem wciąż poszukujemy "złotego środka". Nie zaskoczy Cię, drogi Czytelniku, jeżeli jako mnich i kapłan powiem, że jestem przekonany, iż w celu znalezienia owego środka musimy spojrzeć poza samych siebie, spojrzeć z naszej codzienności ku Bogu. Zrozumiawszy, że nie jesteśmy w stanie osiągnąć wszystkiego i zadowalając się tym, czym obdarowuje nas życie, znajdziemy się najbliżej wytęsknionej "równowagi wewnętrznej". Parafrazując tytuł pewnej książki, musi istnieć coś więcej niż to wszystko.

Prawie zawsze, gdy odwiedzam mój macierzysty klasztor w Sankt Ottilien w Górnej Bawarii czy inne klasztory na całym świecie, wśród mnichów spotykam świeckich mężczyzn, a wśród mniszek świeckie kobiety, bez naszego czarnego habitu. Mówią mi, że chcieli na pewien czas wyrwać się z codzienności, zostawić na jakiś czas swe dotychczasowe życie, odnaleźć samego siebie. Są wśród nich menedżerowie, studentki, rzemieślnicy, artyści. Świat stał się dla nich za szybki, stres zbyt duży, nie wiedzieli już w ogóle - jak mówią - jak sobie z tym wszystkim poradzić. A im większy czuli smutek i złość, tym bardziej rzucali się w wir pracy.

Teraz siedzą w chórze w kościele lub w refektarzu, żyją naszym rytmem życia i odkrywają, że w tych ciasnych murach nie tęsknią za niczym, co istniało w porzuconym przez nich wielkim świecie nieograniczonych możliwości - a wręcz przeciwnie. Rzekoma ciasnota klasztoru stała się dla nich bezkresem, w którym wreszcie mogą poszukiwać tego, co stanowi tajemnicę życia, a nie tylko zajmować się tylko jutrzejszym stresem związanym z pracą i spędzaniem czasu wolnego.

Na początku jest poszukiwanie

Szukając czegoś w Internecie, używamy wyszukiwarki. Gdy jesteśmy w górach i szukamy drogi na drugą stronę zbocza, używamy lornetki. Jakiego urządzenia należałoby zatem użyć, by odnaleźć w swym życiu sens?

Kiedyś się nad tym nie zastanawiano - religia, w moim przypadku katolicyzm, stanowiła po prostu nieodłączny element życia. Rolnicy pracowali na polach, a o dwunastej, gdy dało się słyszeć bicie dzwonów, odkładali swe narzędzia i odmawiali Anioł Pański. Wiara ogarniała wszystkie aspekty życia. Z tego też względu mój krok, polegający na tym, że po odebraniu porządnego katolickiego wychowania w domu i w szkole z internatem postanowiłem wstąpić do klasztoru i zostać zakonnikiem, nie był szczególnie rewolucyjny. Oczywiście także mną targały pewne wątpliwości; klasztor nie stanowił jednak wówczas zupełnie innego świata, lecz jedynie miejsce, w którym poszukiwano wiary i sensu życia nieco intensywniej niż poza jego murami.

W klasztorze znalazłem się w wyniku pewnego zdarzenia, do którego doszło na strychu domu moich rodziców - miałem wówczas czternaście i pół roku. W ręce wpadł mi numer "Katholische Missionen" ("Misje katolickie"), czasopisma poświęconemu szerzeniu wiary na świecie. Zacząłem je przeglądać, a potem czytać artykuł zatytułowany "Życie Pierre’a Chanela". Mowa w nim była o wyspie Futuna, położonej tysiące kilometrów na północ od Nowej Zelandii i tysiące na wschód od Australii, na dalekich morzach południowych - jednym słowem na końcu świata. Czytałem o tym, jak Pierre Chanel próbował nawrócić mieszkańców wyspy, ale wódz o imieniu Niuliki kazał go zabić. Po zamordowaniu Chanela tubylcy przyjęli jednak chrzest - śmierć misjonarza okazała się dla nich światłem. "Chrystus mnie potrzebuje" - pomyślałem - "to jest właśnie sensem mojego życia. Pracując dla Boga, nie muszę martwić się o szczęście na ziemi".

Przez tydzień ukrywałem czasopismo pod poduszką, wciąż powracając do historii Chanela. Po tygodniu powiedziałem o moim postanowieniu mamie, a po kilku kolejnych dniach mojemu proboszczowi. "Dokąd mam się udać?" - zapytałem, myśląc o podróży do dalekich krajów. Ksiądz obejrzał mnie od góry do dołu, po czym powiedział: "Na tyle, na ile cię znam, twoje miejsce jest w Sankt Ottilien, u benedyktynów misjonarzy".

Miał rację. Klasztor na Przedgórzu Alp Bawarskich stanowił odpowiedź na moje poszukiwania, moje umiłowanie liturgii, muzyki i życia we wspólnocie. Oczywiście jeszcze wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, czy rzeczywiście powinienem uczynić ten krok. Ostatecznie jednak cieszę się, że tak wcześnie dokonałem wyboru.

Dziś widzę, jak ludzie usiłują zmieniać swe życie w dużo bardziej drastyczny sposób, często - po nagłym zakwestionowaniu jego sensu - udając się na ezoteryczne seminaria weekendowe. Niedawno znajomy opowiedział mi o tym, jak chłopak jego córki zapragnął po wyjeździe na takie seminarium radykalnie odmienić swe życie i bez zastanowienia zerwał z nią. Wspólnoty zielonoświątkowców w Ameryce Południowej głoszą nawrócenie i dokonują wypędzeń złych duchów, wskutek czego wielu alkoholików popada w drugą skrajność - stają się świętoszkowatymi abstynentami.

Wydaje mi się, że takie propozycje sensu życia przemawiają przede wszystkim do tych, którzy przez długi czas żyli pozbawieni busoli wiary, którzy nigdy nie wierzyli w nic, być może dlatego, że ich rodzice uważali, iż dziecko powinno "samo później wybrać". Jak wiele "bezwyznaniowych" dzieci zasiada dziś w ławkach szkolnych, dorastając bez więzi duchowych i wzorców moralnych? Wydaje mi się, że nasz świat był zdrowszy wówczas, gdy wiara była czymś bardziej oczywistym i mniej przeintelektualizowanym.

Wiara jest trwającym przez całe życie poszukiwaniem, które należy rozpocząć, będąc uzbrojonym w cierpliwość - nie w grupie seminaryjnej, lecz w samotności. Mojżesz wędrował po pustyni przez czterdzieści lat w poszukiwaniu Ziemi Obiecanej; Jezus, "wyprowadzony przez Ducha", przebywał przez czterdzieści dni na pustyni; drogę przez pustynię odbył nawet Mahomet, gdy podążał z Mekki do Medyny. Pustynia, nicość, pozostawienie więzi i wpływów, samotność, to warunek odnalezienia samego siebie. Pierwsi mnisi, którzy udawali się na pustynię, pragnęli poprzez samotność i milczenie uwolnić się od grzechów, aby - jak to napisał w pewnym miejscu św. Mateusz - "znaleźć ukojenie dla swej duszy". Również abba Arseniusz był jako urzędnik cesarski z pewnością bardzo zajętym człowiekiem, gdy pewnego dnia, jak mówi Tradycja, usłyszał głos wołający: "Arseniuszu, ucieknij od ludzi! Zamilknij! Uspokój swą duszę!". Spokój zewnętrzny miał mu umożliwić wzrost wewnętrzny.

W roku 495 pokoju serca poszukiwał w Rzymie również pewien człowiek o imieniu Benedykt, pochodzący z oddalonej o 200 kilometrów od Wiecznego Miasta Nursji. Gdy w wieku 18 lat - jak podaje papież Grzegorz Wielki - porzucił on niepozbawione z pewnością przyjemności życie studenckie na rzecz samotności, nikt nie przypuszczał, że ów młody człowiek będzie nazwany kiedyś "patronem Europy", "ojcem Zachodu", "świętym Benedyktem z Nurski". Jednak wyruszył on w drogę, udał się na wschód, wybierając sobie na mieszkanie grotę w górskim wąwozie w okolicy obecnego Subiaco. Pragnął przebywać w samotności i wyrzec się świata poprzez praktykowanie surowej ascezy, by poszukiwać tego, kto był dla niego naprawdę ważny - Boga.

Była to decyzja oryginalna, ale bynajmniej niejednostkowa - gdy świat zbytnio przyspiesza, zawsze wywołuje to reakcję. Jeszcze dziś przypominają o tym nazwy naszych wspólnot zakonnych: sylwestryni byli niegdyś "ludźmi lasu" , zaś walomrozjanie wybrali życie w "cienistej dolinie" , z dala od otaczającego ich świata.

W to, że wyższe zrozumienie może osiągnąć tylko ktoś, kto poszukuje samotności, wierzą również przedstawiciele innych kultur. Niezależnie od tego, czy przebywałem w Indiach, Tajlandii, Chinach czy Japonii, klasztory i mnisi, których odwiedzałem, żyli podobnie jak mnisi na Zachodzie, odcięci od świata zewnętrznego. Jainowie, chcąc wejść na ścieżkę doskonałości, wycofują się w lasy północno-zachodnich Indii. Tam nadzy odbywają nocne wędrówki, uciekając zupełnie od świata zewnętrznego i jego rozproszeń. Aby wewnętrznie i zewnętrznie uwolnić się od żądz, pozbawiają się dosłownie wszystkiego.

Również hinduistyczni guru prowadzą życie wędrownych mnichów, z wyjątkiem sytuacji, kiedy to osiedlają się w celu założenia aśramy i przyjęcia do niej uczniów. W Japonii mnisi zen, których poznałem szczególnie dobrze, wznoszą klasztory, a wiele ich zwyczajów przypomina mi nasze życie zakonne. Także i oni wychodzą w odległe miejsca, gdyż do praktykowania zazen, medytacyjnego skupienia, potrzebują całkowitego spokoju. I oni wierzą, że dopiero radykalna odmiana życia może przybliżyć nas do jego centrum.

"Szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą" - tych słów Jezusa Chrystusa niemal nie sposób pojąć, a jednak w moim życiu doświadczam wciąż tego, jak bardzo są one prawdziwe. Niedawno pewien glazurnik z Bawarii napisał do mnie, że zmęczony pracą i ciągłym życiem w biegu udał się na kilka dni do klasztoru. Tam udało mu się spojrzeć na Boga i świat, ale także na codzienne problemy, w zupełnie nowy sposób.

Poszukiwanie otwiera nas na Boga i świat. Z tego też powodu święty Benedykt w swej regule określił zdolność do poszukiwania jako najważniejsze kryterium przyjęcia do wspólnoty: "Trzeba badać troskliwie, czy nowicjusz prawdziwie szuka Boga" - napisał. O to właśnie bowiem mu chodziło - nie zamierzał zakładać elitarnych klasztorów i skupiać wokół siebie obiecujących młodych ludzi ani też tworzyć miejsca, w którym dobrze czuliby się lenie, którzy nie radzą sobie w zwykłym świecie. Jedynym kryterium była dla niego gotowość do poszukiwania Boga.

Proces ten może trwać przez całe życie. Nigdy nie należy mówić nigdy, bo przecież - jak pisze św. Benedykt - Bóg, "chcąc, byśmy zdążyli poprawić się z grzechów, przedłuża nam dni tego życia". Taka przemiana może przyjść bardzo późno, ale zawsze się opłaca. Choć zostawienie środowiska, do którego przywykliśmy, innych ludzi oraz swego rytmu dnia może być bardzo bolesne, to będziemy sowicie wynagrodzeni. Jeśli chodzi bowiem o spotkanie z Bogiem, to prawdą jest przede wszystkim to, że, jak pisał Hermann Hesse, każdy początek - a może lepiej: każdy nowy początek - kryje w sobie czar.

Podjąć wyrzeczenia i zarzucić kotwicę u Boga

Wydaje mi się, że zgodzisz się ze mną, drogi Czytelniku, jeśli wyrażę powątpiewanie co do moralnej wartości organizowanego w Stanach Zjednoczonych dorocznego konkursu, w którym zwycięzca musi zjeść jak najwięcej hot dogów. Muszę co prawda wyznać, że i ja jako dziecko sprawdzałem granice wytrzymałości mojego żołądka. W internacie urządzaliśmy czasem zawody w jedzeniu. Kiedyś wygrałem, pochłaniając dwadzieścia trzy pomidory, innym razem - jedenaście knedli. Na moje usprawiedliwienie muszę jednak dodać, że byłem wówczas tylko dorastającym chłopcem.

Nawet gdy z oburzeniem potępimy jednak konkurs jedzenia hot dogów, sami nie potrafimy się niekiedy zadowolić tym, co mamy. Czyż i my sami nie jemy, nie pijemy i nie cieszymy się życiem do chwili, aż będziemy "syci"? Gdy przyglądam się na lotnisku, co też ludzie wpychają w siebie w barach, nie mogę się nadziwić! Niedawno przede mną siedział pewien człowiek, który - był to przerażający widok - pochłaniał pizze, kilka naraz, bez umiaru i zastanowienia nad tym, co właściwie je.

Klasztor to miejsce zupełnie inne - wielu rzeczy wyrzekamy się dobrowolnie, oczekując czegoś więcej, niż tylko możliwości napełnienia swego żołądka. Jako młody nowicjusz nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę - przede wszystkim w okresie Bożego Narodzenia, gdy zmagałem się ze sobą, aby dobrowolnie zrezygnować z przebywania z rodzicami i siostrą, ze wspólnych posiłków, gier i śpiewania kolęd. Dziś z przyjemnością odmawiam sobie świątecznego zgiełku i wigilię Bożego Narodzenia aż do pasterki spędzam samotnie. Wyrzekam się tego, a jednak w tym najpiękniejszym w roku czasie otrzymuję o wiele więcej.

Zrozumienie, że wyrzeczenie może być wartością, to pierwsze wielkie wyzwanie związane ze wstąpieniem do klasztoru. Każdy mnich ślubuje trzy rzeczy, które już w czasach świętego Benedykta dla "normalnych" ludzi mało zrozumiałe: "stałość", wierność "obyczajom monastycznym" oraz "posłuszeństwo", nie wspominając już o "czystości" i "ubóstwie", które w sposób oczywisty są częścią naszych ślubów. Czyż posłuszeństwo nie kojarzy się z podporządkowaniem, rezygnacją z bycia panem samego siebie, rezygnacją z wolności? Nie, uważam, że prawidłowo rozumiane i praktykowane posłuszeństwo wyzwala nas z narcystycznego skupiania się na sobie.

Czyż ubóstwo nie jest godne podziwu, ale zarazem całkowicie nieżyciowe? Nie, gdyż także ono uwalnia nas od zachłanności i pośpiechu. We wczesnym okresie mojego pobytu w klasztorze ubóstwo miało tak radykalną postać, że o wszystkim wolno nam było mówić wyłącznie "nasze". Stan ten zmienił się dopiero w latach sześćdziesiątych. Gdy pewnego razu nasz arcyopat Suso leżał w łóżku chory na grypę, chciałem zapytać go, czy wraz z dwoma przyjaciółmi mogę przejechać się "naszym" samochodem. Odpowiedział, uśmiechając się: "Hm, o wszystkim mówicie teraz ‘moje’. Tylko mój samochód nazywacie ‘naszym’!"

A co z "czystością"? Czy ciągłe hamowanie swych popędów nie wywołuje choroby psychicznej? A ja zapytam: czy seks już dawno nas nie zniewolił? Za przejawy wolności uważamy dziś możliwość uprawiania go bez ograniczeń, ustawianie w szkołach automatów z prezerwatywami, stosowanie pigułek antykoncepcyjnych i dokonywanie aborcji. A przecież jesteśmy już tak uzależnieni, że epatujące seksem bilbordy, sprawiające, że kierowcy przestają patrzeć przed siebie, stają się przyczyną wypadków samochodowych.

My, mnisi, wyrzekamy się tego, co jest tak ludzkie, że przeszkadza nam być w pełni ludźmi, i zdobywamy największą nagrodę. Rezygnujemy z rzekomej wolności, wyznaczanej przez zasadę "Wszystko jest możliwe", i za wysokimi murami odnajdujemy prawdziwą wolność. Mnisi nie są jednak bohaterami i masochistami. Niedawno przeczytałem gdzieś słowa pewnego zakonnika, który powiedział: "Pragniemy uratować nasze dusze - nie więcej i nie mniej".

Śluby wiążą nas przez całe życie i nie podlegają "negocjacjom", natomiast wielkie przykazanie pokory wymaga od nas - w szczególny sposób ode mnie, jeżdżącego po całym świecie i wszędzie z honorami podejmowanego jako opat prymas - codziennej walki. A święty Benedykt traktował pokorę bardzo poważnie - kotwicę u Boga będziemy mogli zarzucić tylko wówczas, gdy przestaniemy przeceniać samych siebie. Pokora oznacza ograniczenie się do tego, czym się jest, a nie do tego, co się ma - oznacza zaprzestanie ciągłej walki oraz szemrania i gotowość do przyjmowania; zaprzestanie wysuwania żądań i gotowość do dawania. Pokora to akceptacja faktu, że stworzył nas Bóg. W końcu to nie my ustaliliśmy chwilę, w której przyjdziemy na świat. Człowiek pokorny oddaje swe życie przede wszystkim na służbę Bogu i cieszy się tym, czym On nas obdarowuje.

Święty Benedykt określił pokorę jako drabinę prowadzącą do nieba, czyli do doskonałego szczęścia; ten, kto postępuje w pokorze, wstępuje po niej ku górze; komu jej brak, zstępuje w dół. Do góry prowadzi nas "bojaźń Boża", o którą wydaje się jeszcze łatwo; trudniej pogodzić się nam z żądaniem świętego Benedykta, aby znosić "fałszywych braci", a nawet ich "błogosławić". A czy niemal nie do osiągnięcia wydaje się siódmy szczebel drabiny: "Mnich nie tylko ustami wyznaje, że jest najpodlejszy i najsłabszy ze wszystkich, lecz jest o tym również najgłębiej przekonany"? Czy to nie dokładne przeciwieństwo tego, co myślą o sobie piękni i wielcy tego świata? Wydaje mi się, że pokory brak nam do tego stopnia, że stopień po stopniu schodzimy po drabinie w dół. Któż jeszcze chce dziś słuchać katolickich smutasów, głoszących, że wyrzeczenia są czymś pożytecznym?

Przypomina mi się pewna reklama lodów, która wykorzystuje napomnienia naszej religii, by kusić za pomocą tego, przed czym Kościoła przestrzega. Ukazuje ona - z atrakcyjnymi dziewczynami w tle - siedem gatunków lodów, nazwanych od siedmiu grzechów głównych, określanych potocznie mianem śmiertelnych, takich jak "nieczystość" czy "nieumiarkowanie". Grzechy, których niegdyś usiłowano szczególnie unikać, bo pociągają one za sobą inne - w przypadku nieczystości jest to na pewno egoizm - dziś przedstawiane są jako coś, do czego warto dążyć. Skierowane do mnichów zalecenie św. Benedykta, by unikać grzechu, zastąpione zostało przez hasło "róbta, co chceta". Czy może zatem dziwić, że młodzi mężczyźni pragną robić wszystko, z wyjątkiem przestrzegania oderwanych od rzeczywistości zasad Kościoła?

Każdy mnich zastanawia się w pewnym momencie, czy starczy mu sił. Znane są pokusy, których doświadczył święty Antoni. Na ołtarzu kościoła w Isenheim Matthias Grünewald przedstawił je jako atakujące świętego ze wszystkich stron zwierzęta. Najróżniejsze bestie szarpią i kąsają Antoniego, a jego twarz odzwierciedla wielkie cierpienie.

Wielu świętych, którzy z dzisiejszej perspektywy wydają się nadludźmi, musiało walczyć z bardzo ludzkimi pokusami. Młodemu Benedyktowi w grocie pod Subiaco ukazała się w wyobraźni postać pięknej dziewczyny. Tak bardzo zaczął jej pożądać, że z rozpaczy rzucił się w ciernie. Dziś moglibyśmy to czynić co chwila. Nawet gdy chcemy sprawdzić, jaka jest pogoda w Rzymie czy w innym miejscu na świecie, na ekranie pojawiają się od razu dwuznaczne reklamy. Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni od zalewu pornografii, opium dla poszukujących tego, co w życiu istotne. Nie wydaje mi się, by sens tak zwanej rewolucji seksualnej mógł polegać na zredukowaniu nas do zwierzęcych istot o rozbuchanym, zagłuszającym wszystko inne popędzie seksualnym. Brak zakazów prezentowany jest nam jako wielka wolność - on nas jednak ogranicza, upodabnia w dużym stopniu do zwierząt i zniewala.

Hasło przeciwników globalizacji brzmi: "Możliwy jest inny świat"; niektórzy marzą już o powrocie do komunizmu. My, benedyktyni, od 1500 lat pokazujemy, że inny świat jest możliwy, wymaga to jednak przede wszystkim podjęcia wyrzeczeń. Ktoś, kto odwiedzi nas w klasztorze lub spróbuje na co dzień na nowo zarzucać kotwicę u Boga i poszukiwać w swym życiu tego, co najważniejsze, będzie mógł uwolnić się od wszystkich potrzeb, których posiadanie wmawia nam reklama.

Więcej w książce: Uczyć się od mnichów. Benedyktyńska recepta na udane życie - Wolf Notker
Wydawnictwo Św.Wojciech

Poznań 2009

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Benedyktyńska recepta na udane życie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.