Dwie strategie szczęścia
Przeczytałam niedawno blogowy tekst o tym, że szczęścia można szukać na dwa sposoby. Pierwszy, według autora - o. Krzysztofa Pałysa, polega na ustawianiu standardów jak najwyżej i próbie sprostania im (np. dyplom wymarzonej uczelni). "Tyle że jeśli takie sprawy decydują o twoim szczęściu i spełnieniu - pisze dalej Autor - to szczęśliwy będziesz jedynie raz w życiu i ani grama więcej."
O. Krzysztof pisze:
"Dlaczego ludzie osiągający nagle sukces popełniają samobójstwa, wpadają w nałogi lub tracą smak życia? Ponieważ nagle zauważają, że to, co miało ich zaspokoić i uwolnić od trosk, przynosi kolejne problemy. Tego typu strategie są strategiami ograniczającymi, wręcz samobójczymi. Żadna kobieta nie będzie tak wspaniała, jak sobie wymarzyliśmy, żaden mężczyzna nie będzie ideałem doskonałości, a żadna wspólnota nie spełni wszystkich naszych oczekiwań. Jeśli więc tego typu życiowe cele decydują o twoim szczęściu, to niestety skazujesz się na klęskę."
Druga strategia według Autora tekstu to szkoła mistyków, która polega na tym, aby zrobić ze sobą coś takiego, żeby umieć być szczęśliwym z powodu wypicia filiżanki kawy lub kubka herbaty. Jeśli człowiek umie to zrobić, to może być szczęśliwy codziennie. Nawet kilka razy dziennie. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po przeczytaniu tych kilku akapitów, że pomimo wskazania dwóch strategii i pojęć szczęśliwości, autor automatycznie wskazuje, że tylko ta druga jest jedyna i słuszna.
Czytam, rozważam i nie mogę nie skomentować ze szczyptą realizmu... Wszystko pięknie i w sumie prawdziwie, tylko czy możliwe zawsze 24 h na dobę, 365 dni w roku? Żyć, będąc szczęśliwym z kubkiem herbaty w dłoni, kontemplując płynące po niebie chmury, zachłystywać się pięknem otaczającego nas świata... Zatrzymać się, nie poświęcać myślom żadnej uwagi - fantastyczna sprawa. Tylko czy da się tak żyć na co dzień? Dlaczego dyplom wymarzonej uczelni ma być tylko chwilą radości? Dlaczego Autor generalizuje, pchając takich chwilowo szczęśliwych maniaków od razu w szpony nałogów i samobójstw? Jakby to było normą...
A czemu nie potraktować tego dyplomu jako etapu czegoś większego, obszerniejszego, życiowego, co prowadzi do szczęścia? Dyplom, a za nim kwalifikacje dają możliwość pracy, a zatem i rozwoju, czasem wymaga to przeniesienia do innego miasta, owocuje poznawaniem nowych ludzi, zawieraniem przyjaźni, czasem miłością, rodziną... Czy to nie może dać szczęścia? Czy zatem frustratem i głupcem jest ten, kto mówi, że jest w takich chwilach szczęśliwy?
Pamiętam te cudowne momenty przed 3 laty, gdy podczas pobytu u przyjaciółki codziennie rano rozkoszowałyśmy się dotykiem chłodnej trawy, zanurzając w niej bose stopy w upalny dzień... Gdy we Wrocławiu delikatny wieczorny wiatr otulał nas zatopione w porywającym tańcu kolorowej fontanny. Kiedy w zeszłym roku w Wiśle mogłam oddychać lekko mroźnawym, choć majowym powietrzem u boku ukochanego człowieka. Ale po tych wszystkich chwilach przychodzi proza życia, której czasem nie osłodzi kubek gorącej kawy. Trzeba zadbać o rachunki, o zadania w pracy, przychodzi choroba, czasem pogmatwają się relacje z bliskimi. Każde poradzenie sobie z taką trudnością jest szczęściem, jest wzmocnieniem, pokazuje naszą siłę, wartość. Nieporadzenie sobie jest lekcją, z której wyciągniemy wnioski albo nie, ale nie zamierzam się z tego powodu od razu wieszać. Ale na pewno w takich momentach nie pomoże mi to, że 3 lata temu miałam bose stopy zanurzone w zimnej trawie. Wspomnienie tamtego czasu nie sprawi, że w danym trudnym momencie będę bardziej szczęśliwa.
Uważam, że wyznacznikiem szczęścia nie jest to, ile mam takich chwil z przytoczonym przez Autora melonem i bułką, tylko ile chwil, które dają mi poczucie szczęścia, dostrzegam w swoim życiu. Jeśli to jest dyplom, mieszkanie, fajny ciuch czy nowe kolczyki, czy może uśmiech nieznajomego i jego życzliwa pomoc, czy kawa wypita z dawno niewidzianą przyjaciółką, sms od ukochanego, to za każdym razem jestem szczęśliwa, nawet, jeśli to szczęście jest chwilowe, jednorazowe. I tu się z Ojcem zgodzę - mogę być szczęśliwa kilka razy dziennie. Codziennie. Ale niech Ojciec nie deprecjonuje takich wartości jak praca, nauka, awans, kariera, nawet rzeczy materialne. Czasem ktoś latami pracuje i odkłada na wymarzony dom, nawet w sensie dosłownym, bo może nigdy go nie miał i szczęściem dla niego będzie, kiedy sam go stworzy, kiedy w nim zamieszka... I też ma prawo być szczęśliwy.
To, co najbardziej poruszyło mnie w tym wpisie, to wyraźny podział (może nie celowy) na tych, co są szczęśliwi, bo umieją dostrzegać drobnostki i na tych nieszczęśliwych, którzy "jedynie" osiągają spektakularne pojedyncze sukcesy. Umiejętność upajania się chwilami jest rzeczą cenną, ale rzadką. Trudno jest dziękować Panu Bogu za każdą doświadczaną sytuację. Czasem jej trud sprawia, że bardzo nas absorbuje i ostatnią rzeczą o której myślimy, to nogi w trawie i zapach kawy... Po prostu akurat są rzeczy ważniejsze niż drobnostki dnia codziennego. Ale to nie znaczy, że taki człowiek jest mniej szczęśliwy.
Gdyby o. Krzysztof napisał, że oprócz pojedynczych sukcesów warto skupiać się na drobnostkach dnia codziennego i z nich czerpać - to już bardziej. Cieszenie się chwilą ułatwia walkę z trudami życia, pokazuje, że mamy tyle powodów do radości, że jedna porażka to nie koniec świata. Ale na beztroskie upajanie się tylko chwilami może sobie pozwolić niewielu. A stawianie sobie celów i dążenie do ideałów nie musi od razu skazywać nas na klęskę. Stawianie sobie poprzeczki na jakimś poziomie motywuje do podejmowania działań. Daje poczucie spełnienia, a co za tym idzie - szczęścia. A tymczasem Autor pisze, że owszem, jest to droga do szczęśliwości, ale nietrwała, zgubna, dosłownie samobójcza. Z tym się nie zgodzę.
Jakie zatem cele mamy sobie stawiać, jeśli nie takie właśnie? - Rodzina, praca, dom, przyjaciele, podróże... Celem ma być kontemplowanie kawy? Jasne, dla mnie to zawsze chwila przyjemności i jakiś synonim luksusu, bo ją uwielbiam (zwłaszcza włoską). Ale bywają dni, że nie mam czasu jej wypić albo piję w biegu, w ogóle nie rozkoszując się jej smakiem. Czy jestem wtedy mniej szczęśliwa? Nie sądzę...
Skomentuj artykuł