Zostaliśmy stworzeni do życia w prawdzie
"Często boimy się miłości, i nie bez powodu. Miłość żąda, żebyśmy zdjęli maski, a to niełatwe. Co nas czeka, gdy odważymy się je zerwać, odsłaniając prawdę?" - pyta Jon Frederickson w książce "Kłamstwa, którymi żyjemy". Autor uczy w niej dostrzegać złudzenia i iluzje naszej codzienności i dostarcza wskazówek, jak zmierzyć się z prawdą o samym sobie i uczynić swoje życie lepszym.
My wszyscy - śmiertelnicy - pewnego dnia spojrzymy śmierci w oczy. Ale zanim przyjdzie ta, która odbiera życie ciału, trzeba nam przeżyć spotkanie z inną śmiercią - tą, która na naszych oczach zabija złudzenia, w jakie wierzyliśmy. Żeby żyć w prawdzie, musimy "umrzeć przed śmiercią" - umrzeć, patrząc, jak rozwiewa się iluzja zaprzeczeń, jak rozsypują się w proch nasze maski, które wszyscy wokół mieli podziwiać, utrzymując nas w przekonaniu, że to nasz rzeczywisty obraz. Ta śmierć pokaże nam, kim naprawdę jesteśmy, kim od początku byliśmy, pod grubą warstwą kłamstw.
Żeby miłość mogła przyjść i nas wypełnić, musimy skończyć z grą pozorów, z tworzeniem sztucznych fasad, za którymi się kryjemy. Zostaliśmy stworzeni do życia w prawdzie, jednak żyjemy w niewoli - jesteśmy niewolnikami naszych własnych wizerunków. Jakim cudem ktoś mógłby nas pokochać, skoro dbamy o to, żeby nikt nie dowiedział się, jacy naprawdę jesteśmy? Każdy, kto chciałby nas poznać, trafia na stworzoną przez nas sztuczną fasadę.
Tak zwane ja, to, co nazywamy tożsamością, to obraz nas samych, który ukazujemy sobie i światu. Obraz, który pieczołowicie budujemy i chcemy, by inni nam w tym pomagali. Przypominamy nieco narkomanów, którzy czują się dobrze tylko wtedy, gdy dają sobie w żyłę odpowiednio dużą dawkę dobrego mniemania o sobie. Oczekujemy, że ludzie wokół dostarczą nam ulubionej używki, okazując współczucie albo podziw. Gdyby zobaczyli, jacy jesteśmy naprawdę... to byłaby prawdziwa katastrofa. Cała nasza misternie skonstruowana tożsamość ległaby w gruzach.
Nie jest łatwo rozstać się z obrazem samego siebie, który hołubimy. Pewna pani architekt pojawiła się w moim gabinecie po tym, jak personel pracowni pozwał ją do sądu za obraźliwe zachowanie i rasistowskie odzywki. Była oburzona. Nie miała wątpliwości, że jej podwładni zmówili się, żeby zatruć jej życie. Czuła się nękana, ba, wręcz prześladowana. Mąż próbował ją przyhamować, przypominając, że faktycznie, czasami zwracała się do swojego personelu w sposób, delikatnie mówiąc, mało uprzejmy. Naskoczyła na niego.
- Zauważyłem, że zareagowała pani gwałtownie na słowa męża - odezwałem się.
- A jak miałam zareagować? On też jest przeciwko mnie! - rzuciła w odpowiedzi.
- Jest pani tego pewna? - Chciałem wiedzieć. - Ma pani jakieś dowody na poparcie tej tezy?
- Trzyma ich stronę.
- Sugeruje tylko, że niektóre pani wypowiedzi były zbyt obcesowe. A co pani o nich sądzi? Były obcesowe?
- Owszem, ale zasłużyli sobie na to!
- A więc były obcesowe. Jak pani myśli, co pani rzeczywiście szkodzi: krytyka męża czy nawyk niestosownego zwracania się do pracowników?
- Hmmm...
- Ma pani rację. Ten nawyk działa na pani niekorzyść. Mąż przecież nie towarzyszy pani w biurze, więc trudno oskarżać go o zaistniałą sytuację. Przyczyną problemów jest pani sposób bycia czy opinia męża?
- Chce mi pan powiedzieć, że jestem wściekłą cholerą?
- Zastanawia mnie to, że pani własne wypowiedzi działają na pani niekorzyść. Jakby sabotowały pani chęć osiągnięcia sukcesu.
- Możliwe, że ma pan rację. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale czuję się tak, jakby postawił mnie pan pod pręgierzem.
- Jakby ktoś zachęcał panią, żeby pokazała swoje prawdziwe oblicze tylko po to, żeby móc wykorzystać przeciwko pani to, co pani powie, osądzić panią i potępić?
- Dokładnie.
- Wyobraża sobie pani, że stoi przed sędzią, a przecież nikogo takiego tu nie ma, jestem tylko ja. Nie potrafi pani być ze mną szczera, bo wyobraża sobie, że na moim miejscu jest jakiś sędzia.
Kiedy moja rozmówczyni wyraźnie się odprężyła i rozsiadła wygodniej w fotelu, podjąłem:
- Ludzie, którzy boją się, że będę ich oceniał, najczęściej cierpią z powodu nadmiernego samokrytycyzmu. Ocenia pani siebie jako nadmiernie samokrytyczną?
- Chyba tak. Nienawidzę samej siebie. Odkąd dowiedziałam się o tym pozwie...
- Mogę pani pomóc wyplątać się ze schematu samokrytyki. Pozwoli to pani podejść do istniejących problemów ze spokojem, bez lęku, który nieustannie panią prześladuje.
Moja pacjentka pragnęła podziwu, ale nieuświadomiony brak poczucia bezpieczeństwa sprawiał, że wyżywała się na innych w sposób równie bezwzględny, jak odnosiła się do samej siebie. Im zacieklej atakowała ludzi wokół, tym niżej spadały jej notowania, co powodowało, że miała do siebie coraz większe pretensje. Koło się zamykało. Pozew sądowy zadał ostateczny cios jej zadowoleniu z siebie. Patrzyła, jak rozpada się wizerunek, który sama stworzyła, obraz kobiety idealnej. Musiała przyjąć do wiadomości, że jej zachowanie było nieakceptowalne, i stawić czoła konsekwencjom. Nie chciała tego zrobić. Wolała pomstować na męża i swoich pracowników, wymawiając im, że jej nie wspierają. Oni tymczasem po prostu nie wspierali jej kłamstw. Nie potakiwali, kiedy pozowała na kobietę idealną, bo nią nie była. Gdy stworzony przez nas samych własny wizerunek zaczyna się rozpadać, panikujemy. Czynimy gorączkowe wysiłki, żeby go odbudować, i oczekujemy, że wszyscy wokół będą nas wspierać. Pozwalamy, by kłamstwa nami władały, i chcemy, żeby inni dołączyli do tego chóru. Życie jednak ma to gdzieś i nawet jeśli sprzeciwiamy się mu, wyrażamy oburzenie i podkreślamy, że mamy inne zdanie, i tak płynie naprzód.
Mąż usiłował uchronić żonę przed zawodowym samobójstwem - robił to z miłości do niej. Ona jednak tego nie dostrzegała. Żeby rozpoznać jego miłość i otworzyć na nią serce, musiała najpierw odpuścić, porzucić swój fałszywy, perfekcyjny wizerunek. Musiała przestać zaprzeczać faktom i zobaczyć, naprawdę zobaczyć, kim jest. W momencie, kiedy stajemy przed wyborem, czy zmierzyć się z prawdą, czy też od niej uciec, czujemy silną pokusę, żeby skryć się za swoim wizerunkiem, tyleż idealnym, co nieprawdziwym. Jeśli to zrobimy, odrzucimy naprawdę piękny prezent, który życie nam ofiarowuje.
- Czy mam wziąć do siebie to, co pan mówi i co twierdzą moi pracownicy?
- Może pani puścić to wszystko mimo uszu i sprawdzić, jaki będzie efekt. Nie ma sensu uciekać przed rzeczywistością, ale nie trzeba też jej gonić, bo i tak cały czas jesteśmy w niej zanurzeni. Jedyna rzecz, którą powinna pani zrobić, to dostrzec fakty. Nie odrzucać ich, nie manipulować nimi, nie obsadzać ich w roli ilustracji pani poglądów.
Gdy stworzony przez nas samych własny wizerunek zaczyna się rozpadać, panikujemy. Czynimy gorączkowe wysiłki, żeby go odbudować, i oczekujemy, że wszyscy wokół będą nas wspierać. Pozwalamy, by kłamstwa nami władały, i chcemy, żeby inni dołączyli do tego chóru.
Pojednanie z prawdą zmienia człowieka. Kiedyś miał gotowe odpowiedzi na wszystko, wiedział, jak dobrze wypaść przed ludźmi. Teraz jest bezradny. Odpowiedzi trafiły do lamusa, zostały tylko pytania. Trzeba wyjść poza utarte ścieżki i spojrzeć w oczy rzeczywistości, której dotąd wszelkimi sposobami się unikało.
Kiedy pani architekt zdecydowała się wysłuchać męża, pracowników i wreszcie samej siebie, zaakceptowała fakt, że niespecjalnie przypomina kobietę idealną, za jaką chciała uchodzić. Nie było jej łatwo przyznać się do tego, że odnosiła się do ludzi, którzy ją otaczali, w sposób niesprawiedliwy i raniący. Kiedy jej oburzenie prysło, a zamiast niego pojawiło się poczucie winy, popłakała się. To był ważny moment - odnalazła swoje własne człowieczeństwo, skryte dotąd pod skorupą kłamstw.
- Myślałam, że jestem lepszym człowiekiem - wyrzuciła z siebie.
Kiedy pozwalamy sobie wreszcie na to, żeby przeżyć własny ból, doświadczamy terapii jako swoistego "odchudzania". Pozbywamy się tego, co dobrze nam znane - własnego wizerunku. Pozostaje nieznane, czyli prawda, którą dotąd przesłaniały złudzenia. Gdy moja pacjentka zdecydowała się porzucić maskę chodzącego ideału, mogła wreszcie poznać prawdziwą siebie - normalną istotę ludzką, ułomną jak my wszyscy. Teraz, gdy nie przytłaczały jej zbędne kilogramy fałszu, była zdolna do miłości i przebaczenia.
Często boimy się miłości, i nie bez powodu. Miłość żąda, żebyśmy zdjęli maski, a to niełatwe. Co nas czeka, gdy odważymy się je zerwać, odsłaniając prawdę? Ból. Żałoba po straconych złudzeniach. Nie ma już wizerunku, którym szczyciliśmy się przed światem. Pozostają łzy, płacz bez słów.
Fragment książki Jona Fredericksona "Kłamstwa, którymi żyjemy"
Skomentuj artykuł